lorne bay — lorne bay
22 yo — 163 cm
Awatar użytkownika
about
You go in shadows, you'll come apart and you'll go black. Some kind of night into your darkness, colors your eyes with what's not there.
Ten dzień nie mógł się skończyć dobrze, a świadczył o tym już fatalnie rozpoczęty poranek. Ciężko było stwierdzić, czy pierwszym pechowym elementem były nieszczelne okna, przez które wdzierał się zimny powiew dmącego doń wiatru, czy może hałas spadających z okien, ceramicznych doniczek, które od godziny 6:33 (to wtedy jej wpółotwarte oczy natknęły się na elektroniczny zegar), w niedzielny poranek, który skutecznie pokrzyżował dalsze plany związane z drzemaniem do południa. Horrendalna, gargantuiczna wręcz i ponadprzeciętna wściekłość, wezbrała w niej, gdy wciągu kilkuminutowej walki o spokój i ciszę za sprawą dociśniętej do ucha poduszki, wypchanej gęsim pierzem, do drzwi zapukała sąsiadka. Jedynie cichy jęk wydobył się z ust zmęczonej Yayi i ten dźwięk właśnie sprawił, że postanowiła nie ruszać się z wycieraczki, nacierając z kolejną turą głośnego stukotu knykci o mahoniowe drzwi.
Musiała wstać. Wiedziała, że sąsiadka z mieszkania na przeciwko nie odpuści. Problem okazał się wagi potężnej. Pani, mieszkająca po drugiej stronie korytarza, nie potrafiła obsłużyć pilota od telewizora. Mimo dantejskich scen rozgrywających się w jej głowie, Yayi z sercem na dłoni, posłusznie zgodziła się pomóc kobiecinie, jako że samej sobie na przeważnie nie potrafiła. Musiała przyznać, że nowo wynajęte mieszkanie było jeszcze gorsze niż mieszkanie z panem Brumbym w chatce w Tingaree.
Nic nie zapowiadało dogodniejszych warunków do dalszego spania, a i dmący wiatr się nasilał. Najsensowniej i zupełnie zdrowo rozsądkowo było wstać i niedomykające się okno odpowiednio zabezpieczyć, nie pozwalając żeby trawnik pod oknem jej sypialni został w całości pokryty ceramicznym, potłuczonym dywanem w różnych odcieniach rudości.
Wzdrygnęła się. Zimny dreszcz przebiegł po osłoniętej jedynie wełnianym swetrem skórze, kiedy kolejny podmuch wiatru uderzył w elewację budynku. Łzy napłynęły jej do oczu, przez chwilę rozmazując obraz świata pod nią i przed nią. Kolejny podmuch, tym razem silniejszy zakołysał jej ciałem mocniej niż ten poprzedni. Ułamek sekundy, w którym toczyła walkę z równowagą, desperacko próbując złapać się okiennej framugi, nie wystarczył, bo już leciała w dół. Zawisnąwszy na gałęzi, spróbowała podciągnąć się, wymachując dziko zwisającymi stopami. Jedna po drugiej, powoli na dół i może to by się udało, gdyby nie ten cholerny wiatr sabotażysta, wprawiający jej kończyny w mimowolny taniec.
Spadała. Nie było czego się złapać, a głowa produkowała przykłady kolejnych epitafium, które mogłyby trafić na jej nagrobek, kiedy już wbije się w pokrytą trawą ziemię we własnym ogrodzie. Bum. Cichy chrzęst kości, uderzających o coś nie do końca miękkiego, ale i nie tak twardego jak chodnik, ale równocześnie nie jak trawnik. Człowiek.
Jęknęła, próbując się podnieść, ale dopiero po chwili odzyskała dech. Ręce i nogi, rozrzucone we wszystkie strony, sprawiały wrażenie wyrzuconej przez okno, niechcianej lalki. Przekręciła głowę, dostrzegając szerokie barki, umiejscowione w dobrze zbudowanym, męskim ciele.
- Żyjesz pan? - zapytała ostrożnie, modląc się w duchu żeby nie okazało się, że stała się przyczyną cudzej śmierci. Choć zmartwienie zaczynało brać górę nad pragmatyzmem, jej ciało wciąż przyciskało mężczyznę do betonu. Czyli jednak trafiła w chodnik.

Matthew Hammett
ambitny krab
yaya
brak multikont