about
stupid, emotional, obsessive little me
Pomyślał, że nigdy tam nie wróci.
Popołudniowy żar, zwiastujący koniec zimy (jej odejście zauważał przede wszystkim o świcie, zmuszony do zaciągania rolet; od jakiegoś czasu nie mogąc znieść jaskrawych barw słońca, uciekał w świat szarości. Zima sprzyjała ów unikom — późne wschody słońca, ołowiane chmurzyska i częste deszcze pochodziły jakby ze środka jego duszy. A teraz, na progu wiosennych dni, czuł się wielce zagubiony i niedopasowany do tego świata) podsycał towarzyszące mu jeszcze zawroty głowy. Kiedy mijali grupę turystów ze wschodniej Europy, musiał się na moment zatrzymać, podeprzeć o żelazną tabliczkę z informacjami na temat koali i wziąć kilka głębszych wdechów; z powodu troski o swoją dumę naturalnie udał, że wczytuje się w wykute w kamieniu informacje. Dopiero kiedy turyści poszli w prawo, on, niczym cień Alty’ego, pomaszerował w lewo, po kilku minutach znikając w ciemnym, zadaszonym i klimatyzowanym korytarzu, z którego korzystać mogli wyłącznie pracownicy i wolontariusze.
— Jak długo przeważnie tu siedzisz? — dotarli właśnie na tyły zagrody dingo; Ben korzystając z okazji najpierw przysiadł, a potem położył się na stalowej ławce. Pewnie dlatego zmuszano go, by został w szpitalu do jutra — mimo upływu kilku godzin i otrzymania czegoś na wzmocnienie, wciąż czuł się fatalnie. Nie dałby jednak rady spędzić tam ani sekundy dłużej; nie, skoro nie tylko cały szpital miał ze śmiechem wspominać o jego omdleniu przez najbliższy miesiąc, ale sam Walter mógł uraczyć go niewybrednymi komentarzami dyktowanymi przez gniew. Ale przecież Ben nie zrobił tego specjalnie — gdyby wiedział, co czekać na niego będzie w finale, nie zbliżyłby się o cal do jego sali operacyjnej.
To dlatego nie chciał wracać. Nie przez wzgląd na plotki. Uciekł i zamierzał żyć na wygnaniu przez Waltera.
— I na czym właściwie ten wolontariat polega? — zwrócił w końcu ku Alty’emu twarz, otwierając oczy; sanktuarium nie było idealnym schronieniem, ale Ben nie zamierzał narzekać. Poza tym, chłopak był jedyną osobą, którą mógł poprosić o coś tak skrajnie nieodpowiedzialnego — nie wiedział, czy udałoby się mu wypisać ze szpitala, gdyby nie ingerencja Baltassare’a.
Popołudniowy żar, zwiastujący koniec zimy (jej odejście zauważał przede wszystkim o świcie, zmuszony do zaciągania rolet; od jakiegoś czasu nie mogąc znieść jaskrawych barw słońca, uciekał w świat szarości. Zima sprzyjała ów unikom — późne wschody słońca, ołowiane chmurzyska i częste deszcze pochodziły jakby ze środka jego duszy. A teraz, na progu wiosennych dni, czuł się wielce zagubiony i niedopasowany do tego świata) podsycał towarzyszące mu jeszcze zawroty głowy. Kiedy mijali grupę turystów ze wschodniej Europy, musiał się na moment zatrzymać, podeprzeć o żelazną tabliczkę z informacjami na temat koali i wziąć kilka głębszych wdechów; z powodu troski o swoją dumę naturalnie udał, że wczytuje się w wykute w kamieniu informacje. Dopiero kiedy turyści poszli w prawo, on, niczym cień Alty’ego, pomaszerował w lewo, po kilku minutach znikając w ciemnym, zadaszonym i klimatyzowanym korytarzu, z którego korzystać mogli wyłącznie pracownicy i wolontariusze.
— Jak długo przeważnie tu siedzisz? — dotarli właśnie na tyły zagrody dingo; Ben korzystając z okazji najpierw przysiadł, a potem położył się na stalowej ławce. Pewnie dlatego zmuszano go, by został w szpitalu do jutra — mimo upływu kilku godzin i otrzymania czegoś na wzmocnienie, wciąż czuł się fatalnie. Nie dałby jednak rady spędzić tam ani sekundy dłużej; nie, skoro nie tylko cały szpital miał ze śmiechem wspominać o jego omdleniu przez najbliższy miesiąc, ale sam Walter mógł uraczyć go niewybrednymi komentarzami dyktowanymi przez gniew. Ale przecież Ben nie zrobił tego specjalnie — gdyby wiedział, co czekać na niego będzie w finale, nie zbliżyłby się o cal do jego sali operacyjnej.
To dlatego nie chciał wracać. Nie przez wzgląd na plotki. Uciekł i zamierzał żyć na wygnaniu przez Waltera.
— I na czym właściwie ten wolontariat polega? — zwrócił w końcu ku Alty’emu twarz, otwierając oczy; sanktuarium nie było idealnym schronieniem, ale Ben nie zamierzał narzekać. Poza tym, chłopak był jedyną osobą, którą mógł poprosić o coś tak skrajnie nieodpowiedzialnego — nie wiedział, czy udałoby się mu wypisać ze szpitala, gdyby nie ingerencja Baltassare’a.
about
Byłem niegdyś szczęśliwy, choć tylko we śnie. Ale byłem szczęśliwy.
U Benjamina wygląda jak szybki i niestaranny podpis na szpitalnych papierach, przy zdaniu “na własne życzenie” ozdobiony dodatkową warstwą drukarskiego tuszu; w razie gdyby odciskająca swoje pismo na kartce osoba nie dostrzegała nic poza pogrubioną czcionką.
U Alty’ego są to raczej chłodne poranki i długie popołudnia skumulowane wokół puszystych łap licznego stada dingo — wilgotne zwierzęce nosy i kłująca sierść są metodą odgrodzenia się od tych szpitalnych minut, które brzmią szeptami podniecenia wypowiadającymi “to Willem Wordsworth!”. Alty nigdy nie miał nikogo i niczego, kim i czym mógłby się opiekować — wierzył, że po prostu się do tego nie nadaje, że n i e- p o t r a f i. Teraz jednak jego marzenie bycia potrzebnym zdaje się zaspokojone, a rozszarpane przed laty nerwy łączą się na nowo w jedną gładką, delikatną całość. Dzisiaj próbuje podzielić się z Benjaminem swoim bezpiecznym miejscem, do którego sam od dawna ucieka — posyła Lisette ostrożny uśmiech, przedstawia jej mężczyznę o blond czuprynie i bladej twarzy, aż w końcu wkracza z nim do okolic zagrody dingo z obietnicą, że będzie uważać i że nie dopuści do tego, by stało się coś złego. Dla Lisette oznacza to: dingo nie zjedzą go w całości, ani on nie zje ich. Dla Benjamina: nie zemdlejesz po raz drugi. Dla Alty’ego raczej po prostu: nie załamiesz się, dasz radę.
— Jeśli nie mam akurat stażu, to właściwie całe dnie — wyjawia cicho, kucając przy ogrodzeniu i wsuwając w szczeliny palce prawej dłoni. Nie chce jeszcze oddalać się od Benjamina, którego stan nieco go niepokoi — dlatego pozwala, by łaskoczący skórę jego opuszków język jednego z dingo był póki co jedyną formą ich kontaktu. — A tak to co najmniej dwie, trzy godziny. Przynieść ci coś do picia albo do jedzenia? Niedaleko jest automat, ale w pokoju socjalnym mają czajnik i też jakieś swoje jedzenie, albo na przykład też wygodną kanapę — suponuje ciepło, wciąż jednak wpatrzony w ocierające się o ogrodzenie futro zwierzaków, nie w sylwetkę Benjamina wyłożoną na ławce. — Och, tak właściwie to sprowadza się głównie do czyszczenia im wybiegów, pomaganiu pracownikom przy karmieniu i pilnowaniu porządku, niektórzy jeszcze rozdają ulotki, ale ja… Mi pozwalają na trochę więcej. Mogę sam z nimi wychodzić na spacery i przebywać na ich wybiegu, czasem pomagam weterynarzowi, kiedy któremuś z nich coś się stanie, albo kiedy są rutynowe kontrole ich zdrowia, no i… patrz! Tam jest Grogu! Ciężko mu się odnaleźć, więc pilnuję, żeby nic mu się nie stało — wskazuje palcem w stronę młodego, pomarańczowego dingo, którego stał się symbolicznym właścicielem w ramach niedawno wprowadzonej akcji adopcyjnej i reklamowej. Wolontariat zaczął kilka tygodni wcześniej, głównie za namową Lisette.
about
stupid, emotional, obsessive little me
Kiedyś już tutaj był.
Nie tylko w znaczeniu dosłownym, choć w tej sytuacji miało to zabawny wydźwięk; niemal dwa lata temu siedział prawdopodobnie na tej samej ławce, wpatrując się w dingo, nad którym krążyła groźba śmierci. Raczej nie podzielił się wówczas tym z Altym; choć te minione dwa lata były zlepkiem tak wielu ważnych chwil, popędzanych przez upływ czasu, stanowiły jednocześnie definicję niektórych znajomości. Od rozpoczęcia pracy w szpitalu, stali się z Altym dla siebie bliżsi, a przez to Ben nie potrafił pojąć, dlaczego wcześniej pozwolili tej przyjaźni na to, by przyjaźnią była wyłącznie z definicji. Teraz jednak nie potrafił przypomnieć sobie nawet imienia zwierzęcia, które niesłusznie miało zostać skazane na zagładę; i może właśnie to mówiło o nim wszystko. Może potwierdzało, jak bardzo pogubił się w przypuszczeniach na swój temat.
I może zaczął się już gubić wtedy, kiedy po raz pierwszy wpadł w stan podobnego odrętwienia. Na przykład wtedy, kiedy Jane nie potrafiła odwzajemnić jego uczuć, albo kiedy Orpheus przyznał, że nigdy nie wiedział, co ma z nimi zrobić. A jednak Ben miał wrażenie, że nigdy jeszcze nie czuł się w ten sposób, co teraz, mimo że rozpoznawał barwy wstydu, żalu i niemal dziecięcego niezrozumienia wobec tego, co się wydarzyło.
Czy musieli znaleźć się z Altym w tym samym miejscu życia, z tym samym ciężarem i “dlaczego” zawieszonym w blasku każdego dnia, by udało się im przyjaźnić tak, jak dawniej sobie tego życzyli?
— Nie, nie jestem głodny. Ale chyba przejdę się do tego automatu — odpowiadając przysiadł na ławce, walcząc z nawracającym zawrotem głowy. Tak właściwie Ben nadal nie do końca wiedział co wydarzyło się w szpitalu, ale uznawał, że posiadane informacje mu wystarczają. Zemdlał. Na sali operacyjnej. Greyson powiedział, że w ważnych przypadkach tego typu wtargnięcia są uzasadnione, a Ben nawet nie zyskał szans na wyjaśnienie, czym ów ważny przypadek był. — Wziąć ci coś? — zapytał, kiedy w końcu udało się mu wstać; naturalnie, nie tylko od czasu ucieczki ze szpitala, ale chyba i kilku tygodni, wysługiwał się kłamstwami. Wobec samego siebie. Może faktycznie nie odczuwał teraz głodu, ale z pewnością powinien coś zjeść. I może faktycznie wybrać się w podróż na ponoć wygodną kanapę, by po raz pierwszy od dawna zasnąć bez poczucia obowiązku i konieczności stałego czuwania. Tylko że Ben nie chciał tego wszystkiego i jak się mu zdawało — nie potrzebował. Poza tym, myśl o jedzeniu wystarczała, by jego żołądek skręcał się i plątał w ciasny supeł. — Naprawdę pozwolili ci wybrać dla niego imię? — zagaił, zamiast w kierunku wspomnianego automatu, przystając obok Alty’ego. Przypatrując się grupie dingo, pośród których Grogu usiłował się odnaleźć, myślał o tym, że sam wolałby się tutaj chować całymi dniami; myśl o powrocie do szpitala jutrzejszego dnia naprawdę go paraliżowała. — To w czym mogę ci pomóc? Masz na dzisiaj już coś zaplanowane? — oczywiście wiedział, że jego pomoc zostanie ograniczona do prozaicznych czynności, ale zamierzał przyjąć wszystkie polecenia — byleby nie myśleć o tym, co zostawił dziś w szpitalu.
Nie tylko w znaczeniu dosłownym, choć w tej sytuacji miało to zabawny wydźwięk; niemal dwa lata temu siedział prawdopodobnie na tej samej ławce, wpatrując się w dingo, nad którym krążyła groźba śmierci. Raczej nie podzielił się wówczas tym z Altym; choć te minione dwa lata były zlepkiem tak wielu ważnych chwil, popędzanych przez upływ czasu, stanowiły jednocześnie definicję niektórych znajomości. Od rozpoczęcia pracy w szpitalu, stali się z Altym dla siebie bliżsi, a przez to Ben nie potrafił pojąć, dlaczego wcześniej pozwolili tej przyjaźni na to, by przyjaźnią była wyłącznie z definicji. Teraz jednak nie potrafił przypomnieć sobie nawet imienia zwierzęcia, które niesłusznie miało zostać skazane na zagładę; i może właśnie to mówiło o nim wszystko. Może potwierdzało, jak bardzo pogubił się w przypuszczeniach na swój temat.
I może zaczął się już gubić wtedy, kiedy po raz pierwszy wpadł w stan podobnego odrętwienia. Na przykład wtedy, kiedy Jane nie potrafiła odwzajemnić jego uczuć, albo kiedy Orpheus przyznał, że nigdy nie wiedział, co ma z nimi zrobić. A jednak Ben miał wrażenie, że nigdy jeszcze nie czuł się w ten sposób, co teraz, mimo że rozpoznawał barwy wstydu, żalu i niemal dziecięcego niezrozumienia wobec tego, co się wydarzyło.
Czy musieli znaleźć się z Altym w tym samym miejscu życia, z tym samym ciężarem i “dlaczego” zawieszonym w blasku każdego dnia, by udało się im przyjaźnić tak, jak dawniej sobie tego życzyli?
— Nie, nie jestem głodny. Ale chyba przejdę się do tego automatu — odpowiadając przysiadł na ławce, walcząc z nawracającym zawrotem głowy. Tak właściwie Ben nadal nie do końca wiedział co wydarzyło się w szpitalu, ale uznawał, że posiadane informacje mu wystarczają. Zemdlał. Na sali operacyjnej. Greyson powiedział, że w ważnych przypadkach tego typu wtargnięcia są uzasadnione, a Ben nawet nie zyskał szans na wyjaśnienie, czym ów ważny przypadek był. — Wziąć ci coś? — zapytał, kiedy w końcu udało się mu wstać; naturalnie, nie tylko od czasu ucieczki ze szpitala, ale chyba i kilku tygodni, wysługiwał się kłamstwami. Wobec samego siebie. Może faktycznie nie odczuwał teraz głodu, ale z pewnością powinien coś zjeść. I może faktycznie wybrać się w podróż na ponoć wygodną kanapę, by po raz pierwszy od dawna zasnąć bez poczucia obowiązku i konieczności stałego czuwania. Tylko że Ben nie chciał tego wszystkiego i jak się mu zdawało — nie potrzebował. Poza tym, myśl o jedzeniu wystarczała, by jego żołądek skręcał się i plątał w ciasny supeł. — Naprawdę pozwolili ci wybrać dla niego imię? — zagaił, zamiast w kierunku wspomnianego automatu, przystając obok Alty’ego. Przypatrując się grupie dingo, pośród których Grogu usiłował się odnaleźć, myślał o tym, że sam wolałby się tutaj chować całymi dniami; myśl o powrocie do szpitala jutrzejszego dnia naprawdę go paraliżowała. — To w czym mogę ci pomóc? Masz na dzisiaj już coś zaplanowane? — oczywiście wiedział, że jego pomoc zostanie ograniczona do prozaicznych czynności, ale zamierzał przyjąć wszystkie polecenia — byleby nie myśleć o tym, co zostawił dziś w szpitalu.
about
Byłem niegdyś szczęśliwy, choć tylko we śnie. Ale byłem szczęśliwy.
Zamartwianie się przychodzi mu łatwo.
Dużo szybciej i swobodniej od zadowolenia, które to przecież nie pojawia się w składzie jego emocji zbyt często — przez ostatnie dwa lata chyba wcale.
Martwi się bowiem, że Benjamin znów zasłabnie i że Alty’ego nie będzie wówczas obok (jeśli zniknie mu z oczu w poszukiwaniu automatu z jedzeniem, o którym dopiero co wspomniał). Że przez nieubłagane półtorej godziny (w porze ulicznego szczytu) będzie wieźć go w zniecierpliwieniu do szpitala po to tylko, by usłyszeć: to twoja wina, ty pomogłeś mu uciec. Naturalnie jego paranoiczna, jakże pięknie dramatyczna natura, podsuwa mu także inne słowa, krążące wokół “teraz jest już za późno” i “gdyby nie ty, to jeszcze by żył”. I to właśnie konsekwencją tych obaw jest nieśmiałe pytanie, którym wkrótce go raczy. — Mogę pójść z tobą? — powinien raczej oznajmić: pójdę z tobą, jakby było to postanowione, przypieczętowane, niemożliwe do modyfikacji, odarte z podstaw ku dyskusji. Ale przecież Alty nie potrafi być stanowczy.
Na pytanie, czy sam czegoś potrzebuje, wzrusza ledwo dostrzegalnie ramionami. Zwykł jeść, kiedy inni jedzą — podobno w innym przypadku jest to niegrzeczne — więc teraz też pewnie coś sobie wybierze. Oczywiście, kiedy pójdzie tam już r a z e m- z Benjaminem.
— Jeśli nie chcesz jeść, to może chociaż się napij. Podobno sok pomarańczowy jest skuteczny w osłabieniach — suponuje, obejmując jego — bladą jak wosk, nie do końca jeszcze stabilną — sylwetkę swoimi dużymi, zatroskanymi oczyma. Udział blondyna w życiu Alty’ego jest doprawdy przedziwny — chłopak traktuje go jak starszego brata, choć nigdy takowego nie miał i wobec tego nie ma pojęcia, jak powinno się go traktować; i czy jego sposób choć odrobinę odpowiada temu, który głosiłyby jakieś psychologiczne podręczniki. Benjamin był przy nim, kiedy blizna na gładkiej, dziecięcej twarzy Baillirgiana nie była tylko blizną, tylko pociągłą, pulsującą i szczypiącą raną, którą Alty pragnął zdrapać ze swojej skóry. I to właśnie jest tak bardzo dziwne — nikt z tamtego czasu przecież z nim nie został, tylko Hargrove.
— Tak, wiesz, mają teraz taką akcję reklamową, że możesz adoptować któreś z nowych zwierząt; tak symbolicznie oczywiście, no i musisz im zapłacić. Wtedy pozwalają ci wybrać imię i być przy tym zwierzęciu tyle, ile tylko będziesz chciał, to znaczy w bezpiecznej odległości. Ale ten wolontariat upoważnia cię też do innych rzeczy, wiesz, jak już poczujesz się lepiej, to też mógłbyś się zapisać — tłumaczy z ostrożnym uśmiechem, który stał się jedynym epitetem stojącym obok ów grymasu; to nigdy nie wesoły uśmiech, nigdy nawet nie gorzki, prowokacyjny, ani rozbawiony. Zawsze taki, który poucza Alty’ego głośno: miej się na baczności.
— Właściwie, to Lisette prosiła, żebym czasem zrobił im zdjęcia, bo te też mają się przysłużyć całej tej akcji promocyjnej. Więc jeśli byś chciał… Umiesz w ogóle obsługiwać lustrzankę? Jeśli nie, to w sumie telefonem też można, albo działać na auto — mówi, zaraz po wyczerpującym przeszukiwaniu w głowie czynności, które mogłyby nie przysporzyć kruchemu samopoczuciu Hargrove’a dodatkowych krzywd i uszczerbków.
Dużo szybciej i swobodniej od zadowolenia, które to przecież nie pojawia się w składzie jego emocji zbyt często — przez ostatnie dwa lata chyba wcale.
Martwi się bowiem, że Benjamin znów zasłabnie i że Alty’ego nie będzie wówczas obok (jeśli zniknie mu z oczu w poszukiwaniu automatu z jedzeniem, o którym dopiero co wspomniał). Że przez nieubłagane półtorej godziny (w porze ulicznego szczytu) będzie wieźć go w zniecierpliwieniu do szpitala po to tylko, by usłyszeć: to twoja wina, ty pomogłeś mu uciec. Naturalnie jego paranoiczna, jakże pięknie dramatyczna natura, podsuwa mu także inne słowa, krążące wokół “teraz jest już za późno” i “gdyby nie ty, to jeszcze by żył”. I to właśnie konsekwencją tych obaw jest nieśmiałe pytanie, którym wkrótce go raczy. — Mogę pójść z tobą? — powinien raczej oznajmić: pójdę z tobą, jakby było to postanowione, przypieczętowane, niemożliwe do modyfikacji, odarte z podstaw ku dyskusji. Ale przecież Alty nie potrafi być stanowczy.
Na pytanie, czy sam czegoś potrzebuje, wzrusza ledwo dostrzegalnie ramionami. Zwykł jeść, kiedy inni jedzą — podobno w innym przypadku jest to niegrzeczne — więc teraz też pewnie coś sobie wybierze. Oczywiście, kiedy pójdzie tam już r a z e m- z Benjaminem.
— Jeśli nie chcesz jeść, to może chociaż się napij. Podobno sok pomarańczowy jest skuteczny w osłabieniach — suponuje, obejmując jego — bladą jak wosk, nie do końca jeszcze stabilną — sylwetkę swoimi dużymi, zatroskanymi oczyma. Udział blondyna w życiu Alty’ego jest doprawdy przedziwny — chłopak traktuje go jak starszego brata, choć nigdy takowego nie miał i wobec tego nie ma pojęcia, jak powinno się go traktować; i czy jego sposób choć odrobinę odpowiada temu, który głosiłyby jakieś psychologiczne podręczniki. Benjamin był przy nim, kiedy blizna na gładkiej, dziecięcej twarzy Baillirgiana nie była tylko blizną, tylko pociągłą, pulsującą i szczypiącą raną, którą Alty pragnął zdrapać ze swojej skóry. I to właśnie jest tak bardzo dziwne — nikt z tamtego czasu przecież z nim nie został, tylko Hargrove.
— Tak, wiesz, mają teraz taką akcję reklamową, że możesz adoptować któreś z nowych zwierząt; tak symbolicznie oczywiście, no i musisz im zapłacić. Wtedy pozwalają ci wybrać imię i być przy tym zwierzęciu tyle, ile tylko będziesz chciał, to znaczy w bezpiecznej odległości. Ale ten wolontariat upoważnia cię też do innych rzeczy, wiesz, jak już poczujesz się lepiej, to też mógłbyś się zapisać — tłumaczy z ostrożnym uśmiechem, który stał się jedynym epitetem stojącym obok ów grymasu; to nigdy nie wesoły uśmiech, nigdy nawet nie gorzki, prowokacyjny, ani rozbawiony. Zawsze taki, który poucza Alty’ego głośno: miej się na baczności.
— Właściwie, to Lisette prosiła, żebym czasem zrobił im zdjęcia, bo te też mają się przysłużyć całej tej akcji promocyjnej. Więc jeśli byś chciał… Umiesz w ogóle obsługiwać lustrzankę? Jeśli nie, to w sumie telefonem też można, albo działać na auto — mówi, zaraz po wyczerpującym przeszukiwaniu w głowie czynności, które mogłyby nie przysporzyć kruchemu samopoczuciu Hargrove’a dodatkowych krzywd i uszczerbków.
about
stupid, emotional, obsessive little me
Odnajdywanie się w rzeczywistości (a także — świadomości) przypominało mu wybudzanie się z nieuzasadnionej, wyczerpującej drzemki — tej pojawiającej się niespodziewanie i niechciane, przeważnie nad stosem papierów i oczekującym na pilne rozwiązanie postępowaniem. Początkowo sądził, że właśnie to przydarzyło się mu pośród śnieżnobiałych, oblepionych brudem śmierci i ludzkich dramatów ścian — zasnął, nierozważnie i wbrew postanowieniom, bo przecież od jakiegoś czasu nie potrafił wytrwać w mającym przynieść ukojenie śnie. Może też Benjamin po prostu nie sądził, że kiedykolwiek mogło spotkać go coś poza sezonową grypą — nigdy nie chorował, wyniki jego badań zawsze mieściły się w kategorii “wzorcowe”, a wszystkie genetyczne nieszczęścia otrzymała w przydziale Judy. Kiedy padło słowo “omdlenie” wiedział więc, że będzie musiał uciec; nie tylko przed rzeczywistością, wśród której wciąż, choć nie powinien, znajdował się Walter, a także przed wszelkimi badaniami i być może diagnozami. Bo może to tylko skrajne wyczerpanie, a może coś gorszego; wolał nie wiedzieć.
— Możesz — rzucił obojętnie, nie przypuszczając, że Alty pragnie go pilnować. Nie musiał go przecież długo prosić — jego pragnienie wydostania się ze szpitala wydarzyło się na tyle szybko, że omdlenie pozostać mogło dla niego zaledwie jednym z tych nieprzyjemnych, paskudnych snów, które zaczął od czasu zaangażowania się w orfeuszową sprawę miewać. Ben obiecał, że to nic takiego i że w razie czego zachowa się odpowiedzialnie, chociaż widząc miny zaangażowanych w jego ucieczkę osób zakładał, że zaprzeczył tej obietnicy podpisując prędki wypis ze szpitala. — Więc niech będzie sok — kłamstwo miało zawsze smak inercji; było łatwe, proste, nieważne. A na pewno nie w tej chwili — mimo wszelkich niechęci mógł przystać na kompromis, jakim miał być pomarańczowy sok. Nie z powodu uprzejmości, do których przywykł; wiedział, że jest winny przyjacielowi choćby tę chwilową pokorność. — Brzmi całkiem fajnie — pośród wdzięczności za tę ich znajomość, uwielbiał najbardziej wymieniać możliwość nieukrywania się za kimś innym. Mógł być po prostu sobą, cokolwiek to oznaczało; nie musiał udawać, że jest osobą, którą wszyscy chcieli w nim dostrzegać. — Ale wątpię, że znajdę na to czas. Na wolontariat; na pewno nie w najbliższym czasie. Chyba że jednak nie będę musiał wracać do pracy w szpitalu — uśmiechnął się pochmurnie, wsuwając dłonie do kieszeni spodni. Jeszcze przez moment wpatrywał się w stado rozbieganych zwierząt, a następnie skinął lekko głową; czuł, że najlepiej będzie załatwić sprawę z automatem i sokiem już teraz. — Ostatnio miałem aparat w dłoniach jakieś siedemnaście lat temu, ale chyba sobie poradzę — obiecał; być może zapomniał, jak to jest i może też wcale nie miał sprawdzić się w tej nowej roli, ale w s z y s t k o miało sprawić mu przyjemność większą od tej, jaką byłoby spędzenie reszty dnia (i może nocy) w szpitalu. — A ty co będziesz robić? — przeciągał w czasie wszystkie inne, bardziej zawiłe rozmowy. Te tyczące się niedawnego incydentu i powodu, dla którego Alty tak naprawdę uciekał do sanktuarium. Te, które zdobiły wryte w ich życia, może już na zawsze, imiona; te, o których obaj woleliby po prostu zapomnieć.
— Możesz — rzucił obojętnie, nie przypuszczając, że Alty pragnie go pilnować. Nie musiał go przecież długo prosić — jego pragnienie wydostania się ze szpitala wydarzyło się na tyle szybko, że omdlenie pozostać mogło dla niego zaledwie jednym z tych nieprzyjemnych, paskudnych snów, które zaczął od czasu zaangażowania się w orfeuszową sprawę miewać. Ben obiecał, że to nic takiego i że w razie czego zachowa się odpowiedzialnie, chociaż widząc miny zaangażowanych w jego ucieczkę osób zakładał, że zaprzeczył tej obietnicy podpisując prędki wypis ze szpitala. — Więc niech będzie sok — kłamstwo miało zawsze smak inercji; było łatwe, proste, nieważne. A na pewno nie w tej chwili — mimo wszelkich niechęci mógł przystać na kompromis, jakim miał być pomarańczowy sok. Nie z powodu uprzejmości, do których przywykł; wiedział, że jest winny przyjacielowi choćby tę chwilową pokorność. — Brzmi całkiem fajnie — pośród wdzięczności za tę ich znajomość, uwielbiał najbardziej wymieniać możliwość nieukrywania się za kimś innym. Mógł być po prostu sobą, cokolwiek to oznaczało; nie musiał udawać, że jest osobą, którą wszyscy chcieli w nim dostrzegać. — Ale wątpię, że znajdę na to czas. Na wolontariat; na pewno nie w najbliższym czasie. Chyba że jednak nie będę musiał wracać do pracy w szpitalu — uśmiechnął się pochmurnie, wsuwając dłonie do kieszeni spodni. Jeszcze przez moment wpatrywał się w stado rozbieganych zwierząt, a następnie skinął lekko głową; czuł, że najlepiej będzie załatwić sprawę z automatem i sokiem już teraz. — Ostatnio miałem aparat w dłoniach jakieś siedemnaście lat temu, ale chyba sobie poradzę — obiecał; być może zapomniał, jak to jest i może też wcale nie miał sprawdzić się w tej nowej roli, ale w s z y s t k o miało sprawić mu przyjemność większą od tej, jaką byłoby spędzenie reszty dnia (i może nocy) w szpitalu. — A ty co będziesz robić? — przeciągał w czasie wszystkie inne, bardziej zawiłe rozmowy. Te tyczące się niedawnego incydentu i powodu, dla którego Alty tak naprawdę uciekał do sanktuarium. Te, które zdobiły wryte w ich życia, może już na zawsze, imiona; te, o których obaj woleliby po prostu zapomnieć.
about
Byłem niegdyś szczęśliwy, choć tylko we śnie. Ale byłem szczęśliwy.
Delikatnie kiwa głową — nie w sposób ukazujący nonszalancką obojętność i niedbałość, ani też nie taki, który wskazuje na wątpliwość względem podjętej decyzji.
Alty boi się po prostu, że każdy gwałtowny, albo też po prostu przykuwający uwagę ruch, wybudzi Benjamina z letargu i uświadomi mu odczuwaną niechęć względem wspólnej wyprawy.
— Tak, może faktycznie nie powinieneś brać na siebie kolejnych obowiązków — zgadza się z nim cicho, bezzwłocznie rozganiając od siebie pragnienie do dalszego przekonywania go do wolontariatu; spoglądając na ostatnie o m d l e n i e, blondyn i tak zdaje się brać na swoje barki więcej ciężaru, niż zdolny jest samodzielnie unieść.
Pochłonięty widokiem rozbieganych, kąsających się w formie niegroźnej zabawy dingo, przemykających tuż za solidnym ogrodzeniem uplecionym ze stalowej siatki, niechętnie rusza ku drodze wiodącej do automatu; nie potrafi odwrócić głowy we właściwym kierunku jak małe dziecko, wgapiające się w długą sklepową witrynę, za którą znajduje się wystawa nowych, kolorowych zabawek.
— Siedemnaście lat temu miałem pięć lat — zauważa z rozbawieniem, zastanawiając się, jak Hargrove potrafi przechowywać w pamięci tak odległe chwile; takie, które są niemal równomierne z Alty’ego właściwym wiekiem. Czasem naprawdę odnosi wrażenie, że Ben jest przeraźliwie s t a r y; a potem słyszy szeptane prośby o pomoc w ucieczce ze szpitala, dostrzega lekceważące, bezmyślne ignorowanie stanu swojego zdrowia, nierozważne sposoby na radzenie sobie z niedawnym rozstaniem i jednak czuje się, jakby dzieliły ich raptem dwa tygodnie.
— Za pół godziny ma przyjść jakiś niewidomy człowiek, który chce, żeby ktoś opisał mu zwierzęta. Muszę przed tym sprawdzić, czy wszystko wokół zagrody jest odpowiednio uprzątnięte i przy okazji kontrolować, czy żaden zwiedzający ignorant nie denerwuje dingo — tłumaczy powoli, spokojnie, leniwie stawiając kroki.
Przepływając wzrokiem po odbijającym promienie słoneczne szkle, za którym usychają energetyczne batony i zamknięte w małych butelkach kolorowe napoje, przyciska guzik z numerem pięć i przykłada do maszyny komórkę, pozbywając się z konta kilku dolarów. To właśnie wtedy — przez chwilę wolnego czasu i potrzebę wyciągnięcia telefonu, zauważa dwa nieodebrane połączenia. — Cholera. Pan doktor Wainwright do mnie dzwonił. D w a razy, Ben, d w a — anonsuje z wkradającą się w głos paniką telefoniczne pojawienie się niechcianej obecności, zapominając o wegańskim smoothie turlającym się na dnie automatu.
Alty boi się po prostu, że każdy gwałtowny, albo też po prostu przykuwający uwagę ruch, wybudzi Benjamina z letargu i uświadomi mu odczuwaną niechęć względem wspólnej wyprawy.
— Tak, może faktycznie nie powinieneś brać na siebie kolejnych obowiązków — zgadza się z nim cicho, bezzwłocznie rozganiając od siebie pragnienie do dalszego przekonywania go do wolontariatu; spoglądając na ostatnie o m d l e n i e, blondyn i tak zdaje się brać na swoje barki więcej ciężaru, niż zdolny jest samodzielnie unieść.
Pochłonięty widokiem rozbieganych, kąsających się w formie niegroźnej zabawy dingo, przemykających tuż za solidnym ogrodzeniem uplecionym ze stalowej siatki, niechętnie rusza ku drodze wiodącej do automatu; nie potrafi odwrócić głowy we właściwym kierunku jak małe dziecko, wgapiające się w długą sklepową witrynę, za którą znajduje się wystawa nowych, kolorowych zabawek.
— Siedemnaście lat temu miałem pięć lat — zauważa z rozbawieniem, zastanawiając się, jak Hargrove potrafi przechowywać w pamięci tak odległe chwile; takie, które są niemal równomierne z Alty’ego właściwym wiekiem. Czasem naprawdę odnosi wrażenie, że Ben jest przeraźliwie s t a r y; a potem słyszy szeptane prośby o pomoc w ucieczce ze szpitala, dostrzega lekceważące, bezmyślne ignorowanie stanu swojego zdrowia, nierozważne sposoby na radzenie sobie z niedawnym rozstaniem i jednak czuje się, jakby dzieliły ich raptem dwa tygodnie.
— Za pół godziny ma przyjść jakiś niewidomy człowiek, który chce, żeby ktoś opisał mu zwierzęta. Muszę przed tym sprawdzić, czy wszystko wokół zagrody jest odpowiednio uprzątnięte i przy okazji kontrolować, czy żaden zwiedzający ignorant nie denerwuje dingo — tłumaczy powoli, spokojnie, leniwie stawiając kroki.
Przepływając wzrokiem po odbijającym promienie słoneczne szkle, za którym usychają energetyczne batony i zamknięte w małych butelkach kolorowe napoje, przyciska guzik z numerem pięć i przykłada do maszyny komórkę, pozbywając się z konta kilku dolarów. To właśnie wtedy — przez chwilę wolnego czasu i potrzebę wyciągnięcia telefonu, zauważa dwa nieodebrane połączenia. — Cholera. Pan doktor Wainwright do mnie dzwonił. D w a razy, Ben, d w a — anonsuje z wkradającą się w głos paniką telefoniczne pojawienie się niechcianej obecności, zapominając o wegańskim smoothie turlającym się na dnie automatu.
about
stupid, emotional, obsessive little me
Najgorszy był tamten tydzień; tuż po rozstaniu. Wtedy, gdy po prostu zniknął, po części dlatego, że tak wypadało, a poniekąd z powodu wszelkich uczuć, jakie pozostają w człowieku po opuszczeniu — ukrywanie ich przed światłem przez kilka dni kwitło w myśl przeświadczenia o wstydzie. Bo to przecież bywało najgorsze — przyznanie, że zostało się porzuconym, uznanym za niechciany element życia; nie wiedział, co miałby odpowiadać, gdyby pytano dlaczego.
Teraz zresztą też nie wiedział. Wzruszał ramionami i mówił, że tak po prostu bywa, że nie zawsze się układa, że czas weryfikuje wszystkie uczucia. Dla siebie zachowywał wszelkie domysły i całą prawdę; jeśli zderzał się z choćby minutą wolnego czasu, odnajdywał w sobie wszelkie wady i uszczerbki, powtarzając sobie: zobacz, właśnie dlatego cię zostawiają. Dlatego nawet on cię nie chciał. To dlatego jego grafik był wypełniony całą masą obowiązków — pozwalały oddalać się mu od tego, czego nie rozumiał oraz jakiejś prawdy, której poznanie nie przynosiło mu radości. Poza tym był przecież tego nauczony już w dzieciństwie, nawet wtedy, kiedy żyła Judy. Rodzice wymagali od niego i Blake poświęceń, które znacznie przekraczały zakres obowiązków, których listę wręcza się swoim dzieciom — to dlatego uczęszczał na tak wiele zajęć pozalekcyjnych, ubiegał się o miejsce w prywatnej, elitarnej szkole (bo chciał zdobyć je dzięki wynikom, nie nazwisku), wyjeżdżał do Afryki i przez krótką chwilę interesował medycyną; uczestniczył też potem w tych wszystkich wyjazdach dziadka, pewnego dnia oznajmiając wszystkim, że zostanie kimś na kształt archeologa; a potem opiekował się Judy i nocami studiował kodeksy prawne. — Jeszcze zobaczę, dam ci znać — odparł, analizując w myślach wszelkie plany, zobowiązania i te godziny, w których bywał sam — może jednak odnalazłby ich nadprogramową ilość i zdołał bywać także tutaj, poświęcając swe rozmyślania wszystkiemu, co nie wiązało się z innymi problemami.
— A teraz masz piętnaście; coś się nie zgadza w tych obliczeniach — często zdawało się mu, że Alty naprawdę był młodszy o tych kilka dodatkowych lat; że jeszcze nie powinien sięgać po alkohol, papierosy i jakiekolwiek związki. Ale nigdy tego tak naprawdę nie czuł — tej oddzielającej ich od siebie przepaści ustanowionej przez lata, w których przyszło się im urodzić. Może po prostu Benjaminowi ciężko było zaakceptować fakt, iż sam już dawno temu przekroczył próg trzydziestu lat. — I może to ty będziesz mu je o p i s y w a ć? Robiłeś to już kiedyś? Musisz to mnie mnie przetestować, no wiesz. Powiem ci, czy robisz to w odpowiednio seksowny sposób — posłał mu bezczelny uśmiech, przepełniony kpiną i zwykłą, nieszczególnie istotną zaczepką. Ben poszukiwał czegokolwiek, co pozwoliłoby mu zapomnieć o atrakcjach minionego dnia; wolał udawać, że żaden z nich, zaledwie kilkadziesiąt minut temu, nie maszerował w podobny sposób szpitalnym korytarzem. Wpatrując się w lekko zakurzony automat, którego temperatura została w przesadny sposób przez kogoś obniżona (prawdopodobnie z konieczności — pozostawało mu podejrzewać, że codzienność spędzana w wystawionym na upały miejscu odzierała wszystkich z sił) zastanawiał się, czy Alty będzie do tego tematu (nie tylko samego omdlenia) powracać; może i Benowi przydałaby się r o z m o w a, ale nie potrafiłby potraktować jej w odpowiedni sposób. — Jaki pan doktor Wa… — pytając, niedbale i ze znużeniem, skupiał się raczej na zbyt dużej butelce pomarańczowego soku; wątpił, by zdołał zmusić się do spożycia choćby połowy tego, co upchnięto w ściankach jasnego plastiku. Dopiero do chwili dotarł do niego sens wymalowanego w słowach Alty’ego szoku — no bo przecież nazywanie Waltera panem i doktorem było tak niewłaściwe, tak niepoprawne, tak… — Czekaj czekaj czekaj — pokręcił zamaszyście głową, wykonując krok do tyłu — tak jakby obawiał się, że Walter zaraz wyskoczy z tego niewielkiego urządzenia, spoczywającego w dłoni Alty’ego. — Dlaczego? Dlaczego miałby do ciebie dzwonić? Po co? — nerwowość w jego głosie sprawiła, że sam Ben brzmiał raczej jak piętnastolatek przyłapany właśnie na wagarach; poza tym pobladł i na moment wstrzymał oddech, czując, jak jego wszelkie plany ucieczki przed tymże jednym, niewygodnym tematem, legły w gruzach. — To nie jest śmieszne, Alty, ani trochę — dodał, bo przecież byłoby to pozbawione sensu. Te nieodebrane połączenia i pewność, że to właśnie on; p r z e r a ż e n i e, które im obu nakazywało pożałować tej ucieczki ze szpitala — tak, jakby naprawdę dopuścili się jakiejś straszliwej zbrodni.
Teraz zresztą też nie wiedział. Wzruszał ramionami i mówił, że tak po prostu bywa, że nie zawsze się układa, że czas weryfikuje wszystkie uczucia. Dla siebie zachowywał wszelkie domysły i całą prawdę; jeśli zderzał się z choćby minutą wolnego czasu, odnajdywał w sobie wszelkie wady i uszczerbki, powtarzając sobie: zobacz, właśnie dlatego cię zostawiają. Dlatego nawet on cię nie chciał. To dlatego jego grafik był wypełniony całą masą obowiązków — pozwalały oddalać się mu od tego, czego nie rozumiał oraz jakiejś prawdy, której poznanie nie przynosiło mu radości. Poza tym był przecież tego nauczony już w dzieciństwie, nawet wtedy, kiedy żyła Judy. Rodzice wymagali od niego i Blake poświęceń, które znacznie przekraczały zakres obowiązków, których listę wręcza się swoim dzieciom — to dlatego uczęszczał na tak wiele zajęć pozalekcyjnych, ubiegał się o miejsce w prywatnej, elitarnej szkole (bo chciał zdobyć je dzięki wynikom, nie nazwisku), wyjeżdżał do Afryki i przez krótką chwilę interesował medycyną; uczestniczył też potem w tych wszystkich wyjazdach dziadka, pewnego dnia oznajmiając wszystkim, że zostanie kimś na kształt archeologa; a potem opiekował się Judy i nocami studiował kodeksy prawne. — Jeszcze zobaczę, dam ci znać — odparł, analizując w myślach wszelkie plany, zobowiązania i te godziny, w których bywał sam — może jednak odnalazłby ich nadprogramową ilość i zdołał bywać także tutaj, poświęcając swe rozmyślania wszystkiemu, co nie wiązało się z innymi problemami.
— A teraz masz piętnaście; coś się nie zgadza w tych obliczeniach — często zdawało się mu, że Alty naprawdę był młodszy o tych kilka dodatkowych lat; że jeszcze nie powinien sięgać po alkohol, papierosy i jakiekolwiek związki. Ale nigdy tego tak naprawdę nie czuł — tej oddzielającej ich od siebie przepaści ustanowionej przez lata, w których przyszło się im urodzić. Może po prostu Benjaminowi ciężko było zaakceptować fakt, iż sam już dawno temu przekroczył próg trzydziestu lat. — I może to ty będziesz mu je o p i s y w a ć? Robiłeś to już kiedyś? Musisz to mnie mnie przetestować, no wiesz. Powiem ci, czy robisz to w odpowiednio seksowny sposób — posłał mu bezczelny uśmiech, przepełniony kpiną i zwykłą, nieszczególnie istotną zaczepką. Ben poszukiwał czegokolwiek, co pozwoliłoby mu zapomnieć o atrakcjach minionego dnia; wolał udawać, że żaden z nich, zaledwie kilkadziesiąt minut temu, nie maszerował w podobny sposób szpitalnym korytarzem. Wpatrując się w lekko zakurzony automat, którego temperatura została w przesadny sposób przez kogoś obniżona (prawdopodobnie z konieczności — pozostawało mu podejrzewać, że codzienność spędzana w wystawionym na upały miejscu odzierała wszystkich z sił) zastanawiał się, czy Alty będzie do tego tematu (nie tylko samego omdlenia) powracać; może i Benowi przydałaby się r o z m o w a, ale nie potrafiłby potraktować jej w odpowiedni sposób. — Jaki pan doktor Wa… — pytając, niedbale i ze znużeniem, skupiał się raczej na zbyt dużej butelce pomarańczowego soku; wątpił, by zdołał zmusić się do spożycia choćby połowy tego, co upchnięto w ściankach jasnego plastiku. Dopiero do chwili dotarł do niego sens wymalowanego w słowach Alty’ego szoku — no bo przecież nazywanie Waltera panem i doktorem było tak niewłaściwe, tak niepoprawne, tak… — Czekaj czekaj czekaj — pokręcił zamaszyście głową, wykonując krok do tyłu — tak jakby obawiał się, że Walter zaraz wyskoczy z tego niewielkiego urządzenia, spoczywającego w dłoni Alty’ego. — Dlaczego? Dlaczego miałby do ciebie dzwonić? Po co? — nerwowość w jego głosie sprawiła, że sam Ben brzmiał raczej jak piętnastolatek przyłapany właśnie na wagarach; poza tym pobladł i na moment wstrzymał oddech, czując, jak jego wszelkie plany ucieczki przed tymże jednym, niewygodnym tematem, legły w gruzach. — To nie jest śmieszne, Alty, ani trochę — dodał, bo przecież byłoby to pozbawione sensu. Te nieodebrane połączenia i pewność, że to właśnie on; p r z e r a ż e n i e, które im obu nakazywało pożałować tej ucieczki ze szpitala — tak, jakby naprawdę dopuścili się jakiejś straszliwej zbrodni.
about
Byłem niegdyś szczęśliwy, choć tylko we śnie. Ale byłem szczęśliwy.
Pamięta, że w dalekiej — nieskażonej śmiercią, sercowymi dramatami i wylewanymi w hektolitrach łzami — przeszłości, jeszcze ją miał, że wtedy jeszcze mu jej nie odebrano; pewności siebie. Wygasła dopiero wraz z życiem jego ojca, a potem zamrugała przerywanym światłem, takim zapowiadającym długotrwały powrót, kiedy w jego życiu pojawił się Montague.
Teraz znowu jej nie ma.
Niepewność, będąca raczej samonienawiścią i całkowitym brakiem zaufania do samego siebie, zagnieździła się głęboko za mostkiem; przebiła przez osierdzie i zalęgła w samym środku serca. Takie to zdumiewające, że jest naturalnym następstwem bolesnego rozstania, którego po prostu nie jest w stanie się przepracować — jak bowiem zbudować na nowo pewność siebie, jeśli nie posiada się żadnych fundamentów? Alty Baillirgian jest tak nieufny względem nie tylko całego świata, ale i własnych słów i myśli, że w momencie wypowiedzenia zdania “a teraz masz piętnaście (lat); coś nie zgadza się w twoich obliczeniach” przez moment z paniką odejmuje w umyśle konkretne konstrukcje cyfr, będąc pewien, że rzeczywiście coś pomieszał. Że Benjamin wcale nie żartował. — Głupi jesteś. Myślałem, że faktycznie coś poknociłem — żali się z powoli opadającym obruszeniem, wymierzając blondynowi precyzyjne pchnięcie łokciem w okolice żeber. Czego — co dociera do niego nieco zbyt późno — zdecydowanie nie należy robić osobom, które kilka godzin temu zasłabły, tracąc na moment przytomność.
— Chryste, czy tobie wszystko kojarzy się z seksem? Teraz naprawdę zrobi się d z i w n i e, dzięki, właśnie zepsułeś mi to całe oprowadzanie — wzdycha z rzekomym gniewem, ale kąciki ust wypowiadają mu wojnę, drgając niekontrolowanie w lekkim rozbawieniu.
Wyświetlacz komórki nie spalał mu wzroku nigdy tak bardzo, jak teraz; kiedy płonęły na nim nieodebrane połączenia od złowróżbnego numeru. — Bo pomogłem ci uciec ze szpitala? Może dlatego? — wydziera z siebie nazbyt dramatyczny, nazbyt rozżalony głos i wciąż wpatruje się w telefon. — Myślisz, że powinienem oddzwonić, czy mogę zignorować? W końcu już nie pracuję. A on nie dzwonił przecież na mój prywatny — zastanawia się na głos, w końcu dopuszczając do siebie świadomość, że pomoc w ucieczce ze szpitala była naprawdę fatalnym, nieodpowiedzialnym i niedopuszczalnym posunięciem. — Bo wiesz, Ben, ja… Nie powiedziałem ci wszystkiego. O tym, co… o nim usłyszałem i czego sam się dowiedziałem — wyznaje w końcu, przygryzając od środka wargę i wsuwając telefon na powrót do kieszeni od spodni. Wydostaje też w końcu z automatu zakupioną butelkę owocowego soku, na który stracił wszelki apetyt.
Zmierza z powrotem do zagród dzikich zwierząt; do dingo, któremu samodzielnie nadał imię — Grogu i który jako jedyny powinien zajmować teraz jego myśli. Problem polega na tym, że wsiąkanie w ciemne, mętne barwy rozstania Benjamina, zanadto przypomina mu jego własne tragedie; nagle poczucie utraty Mongatue zdaje się jaskrawsze i poczyna palić do żywego, a przecież wolontariat miał podziałać jak antidotum na cały ten ból — i faktycznie dotychczas się to sprawdzało.
Teraz znowu jej nie ma.
Niepewność, będąca raczej samonienawiścią i całkowitym brakiem zaufania do samego siebie, zagnieździła się głęboko za mostkiem; przebiła przez osierdzie i zalęgła w samym środku serca. Takie to zdumiewające, że jest naturalnym następstwem bolesnego rozstania, którego po prostu nie jest w stanie się przepracować — jak bowiem zbudować na nowo pewność siebie, jeśli nie posiada się żadnych fundamentów? Alty Baillirgian jest tak nieufny względem nie tylko całego świata, ale i własnych słów i myśli, że w momencie wypowiedzenia zdania “a teraz masz piętnaście (lat); coś nie zgadza się w twoich obliczeniach” przez moment z paniką odejmuje w umyśle konkretne konstrukcje cyfr, będąc pewien, że rzeczywiście coś pomieszał. Że Benjamin wcale nie żartował. — Głupi jesteś. Myślałem, że faktycznie coś poknociłem — żali się z powoli opadającym obruszeniem, wymierzając blondynowi precyzyjne pchnięcie łokciem w okolice żeber. Czego — co dociera do niego nieco zbyt późno — zdecydowanie nie należy robić osobom, które kilka godzin temu zasłabły, tracąc na moment przytomność.
— Chryste, czy tobie wszystko kojarzy się z seksem? Teraz naprawdę zrobi się d z i w n i e, dzięki, właśnie zepsułeś mi to całe oprowadzanie — wzdycha z rzekomym gniewem, ale kąciki ust wypowiadają mu wojnę, drgając niekontrolowanie w lekkim rozbawieniu.
Wyświetlacz komórki nie spalał mu wzroku nigdy tak bardzo, jak teraz; kiedy płonęły na nim nieodebrane połączenia od złowróżbnego numeru. — Bo pomogłem ci uciec ze szpitala? Może dlatego? — wydziera z siebie nazbyt dramatyczny, nazbyt rozżalony głos i wciąż wpatruje się w telefon. — Myślisz, że powinienem oddzwonić, czy mogę zignorować? W końcu już nie pracuję. A on nie dzwonił przecież na mój prywatny — zastanawia się na głos, w końcu dopuszczając do siebie świadomość, że pomoc w ucieczce ze szpitala była naprawdę fatalnym, nieodpowiedzialnym i niedopuszczalnym posunięciem. — Bo wiesz, Ben, ja… Nie powiedziałem ci wszystkiego. O tym, co… o nim usłyszałem i czego sam się dowiedziałem — wyznaje w końcu, przygryzając od środka wargę i wsuwając telefon na powrót do kieszeni od spodni. Wydostaje też w końcu z automatu zakupioną butelkę owocowego soku, na który stracił wszelki apetyt.
Zmierza z powrotem do zagród dzikich zwierząt; do dingo, któremu samodzielnie nadał imię — Grogu i który jako jedyny powinien zajmować teraz jego myśli. Problem polega na tym, że wsiąkanie w ciemne, mętne barwy rozstania Benjamina, zanadto przypomina mu jego własne tragedie; nagle poczucie utraty Mongatue zdaje się jaskrawsze i poczyna palić do żywego, a przecież wolontariat miał podziałać jak antidotum na cały ten ból — i faktycznie dotychczas się to sprawdzało.
about
stupid, emotional, obsessive little me
Coś zmieniło się w barwie jego głosu, w sposobie układania liter i komponowania śmiechu; był zbyt dumny, by to przyznać, i jednocześnie zbyt zagubiony w smutku, by to pojąć — dziwił się wcześniej, kiedy ktoś kojarzył rozstanie ze stratą, kiedy sam Alty snuł się po życiu tak, jakby coś zostało mu odebrane. Bo nawet wtedy, kiedy kończył się jego związek z Orpheusem, potrafił wściekać się prawdziwie, cierpieć powierzchownie i zachować w sobie wszystko to, co od zawsze było tylko jego. A teraz, kiedy zaśmiał się w odpowiedzi na padające słowa, kiedy bezskutecznie odsuwał ciało do boku, i tak mierząc się z zaczepnym pchnięciem chłopaka, paroksyzm bólu zaświergotał w jego myślach; zgromadziło się w tym tak wiele fałszu, tak ogromna doza nicości, że Ben nie wiedział, czy kiedykolwiek było w nim cokolwiek prawdziwego. — Muszę dbać o swoją reputację — wzruszywszy ramionami odsuwał się od tego, co wiązało się z Walterem, aż w końcu spostrzegł, że jego obecność zawarta jest we wszystkim. Że przepełnia sobą jego w życie w podłości, której nie potrafił znieść, że będzie towarzyszyć mu jeszcze przez długi czas. Nie wystarczyło uciec do miejsca, w którym Walter prawdopodobnie nigdy nie był; jego widmo podążało za nim bez przerwy.
— To nie była ucieczka — podkreślił wściekle, błądząc spojrzeniem po trzymanym przez przyjaciela urządzeniu z równą intensywnością. Może ta krótka, niejasna próba kontaktu wstrząsnęła nim nawet bardziej, niż Altym; pozbawione logiki zdarzenie, które zgubiło nie tylko sens, ale i prawo do wyjaśnienia go jakąś niemądrą, a jednak skuteczną obroną, choćby: musiał się pomylić. — Zignoruj — zmarszczył czoło i brwi, podnosząc wreszcie twarz tak, by spojrzeniem objąć zdziwienie — nie tak dramatyczne, wykrzywione raczej w kierunku innych uczuć — wymalowane na fizjonomii przyjaciela. — Tak? Dokładnie czego mi nie powiedziałeś? — nie potrafił odsunąć od siebie złości, poczucia zdrady, wstydu i kpiny; wyszedł ze szpitala wbrew zaleceniom, by uniknąć surowości zakotwiczonej w spojrzeniu Waltera, by ominąć go w całym tym procesie odnajdywania swojego miejsca we właściwym miejscu szpitalnej hierarchii — wiedział, że przyjdzie mu o to walczyć, że ludzie hiperbolizować będą to jego omdlenie, a z niego samego robić pośmiewisko (choć od pierwszego dnia pracy w tym miejscu nim przecież był).
Nie potrafił dotrzymać mu kroku. Alty wyprzedził go o kilka kroków, kilka minut i myśli; Ben stał w miejscu, zaciskając dłonie na butelce soku, nieco żałując opuszczenia szpitalnych murów, a jednocześnie drżąc z obawy, że będzie musiał pewnego dnia tam wrócić. Odrzucił jednak w końcu od siebie ciężar minionej dobry, zostawiając także w końcu Waltera gdzieś poza tym miejscem. Przeprosiny wypowiedziane do Baltazara posłużyć miały jako remedium; nie ponosił w końcu winy za to, co się stało. I co miało stać się później.
koniec
— To nie była ucieczka — podkreślił wściekle, błądząc spojrzeniem po trzymanym przez przyjaciela urządzeniu z równą intensywnością. Może ta krótka, niejasna próba kontaktu wstrząsnęła nim nawet bardziej, niż Altym; pozbawione logiki zdarzenie, które zgubiło nie tylko sens, ale i prawo do wyjaśnienia go jakąś niemądrą, a jednak skuteczną obroną, choćby: musiał się pomylić. — Zignoruj — zmarszczył czoło i brwi, podnosząc wreszcie twarz tak, by spojrzeniem objąć zdziwienie — nie tak dramatyczne, wykrzywione raczej w kierunku innych uczuć — wymalowane na fizjonomii przyjaciela. — Tak? Dokładnie czego mi nie powiedziałeś? — nie potrafił odsunąć od siebie złości, poczucia zdrady, wstydu i kpiny; wyszedł ze szpitala wbrew zaleceniom, by uniknąć surowości zakotwiczonej w spojrzeniu Waltera, by ominąć go w całym tym procesie odnajdywania swojego miejsca we właściwym miejscu szpitalnej hierarchii — wiedział, że przyjdzie mu o to walczyć, że ludzie hiperbolizować będą to jego omdlenie, a z niego samego robić pośmiewisko (choć od pierwszego dnia pracy w tym miejscu nim przecież był).
Nie potrafił dotrzymać mu kroku. Alty wyprzedził go o kilka kroków, kilka minut i myśli; Ben stał w miejscu, zaciskając dłonie na butelce soku, nieco żałując opuszczenia szpitalnych murów, a jednocześnie drżąc z obawy, że będzie musiał pewnego dnia tam wrócić. Odrzucił jednak w końcu od siebie ciężar minionej dobry, zostawiając także w końcu Waltera gdzieś poza tym miejscem. Przeprosiny wypowiedziane do Baltazara posłużyć miały jako remedium; nie ponosił w końcu winy za to, co się stało. I co miało stać się później.
koniec