and suddenly — all the songs were about you
24 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise

Kiedy natknął się na pana Ch. za pierwszym razem, był środek poniedziałkowej nocy, podłogę w kuchni wyścielały ostrokątne płaty niebieskiego światła księżycowego, a Francois był pewien, że zaraz umrze z głodu. Ostrożnie sunął po ciemnym labiryncie (zgubił się dwa razy) ku lodówce, a potem, w jej srebrnym odblasku, wyciągając karton mleka, spostrzegł przysadzistą sylwetkę przy blacie kilka kroków dalej. I omal nie krzyknął z przestrachu. Ojciec Vincenta siedział w swojej granatowej piżamie w kratę, bez kapci i skarpetek, jego siwe włosy świeciły się w ciemności, a w rękach szeleściły papierki po czekoladowych cukierkach. “Vincent, a co ty się włóczysz tak po nocach” zapytał z zaciekawieniem, a Francis zamarł w bezruchu, z zimnym kartonem w objęciach i zastanawiał się, czy powinien uciec. “Nie mogę spać, tato”, odrzekł w końcu, czując się tak potwornie głupio. “To przez to, co ci powiedziałem, tak?” zapytał człowiek, który w tej jednej chwili stał się najbardziej interesującą osobą na świecie — z tymi ustami zabrudzonymi od słodyczy, z najbielszymi włosami, jakie kiedykolwiek Francis widział i swoim nieobecnym wzrokiem, który krążył po zakamarkach dostępnych tylko dla niego jednego. Dwudziestoczterolatek usiadł wówczas naprzeciwko niego — na miejscu, które kilka dni wcześniej zajmował Vincent przygotowujący pachnące masłem omlety, a potem usłyszał “Słuchaj, byłem zły. Nie uważam, że Eloise i Chloe umarły przez ciebie. Po prostu niczego nigdy nie ułatwiałeś, Vince. Twojej matce było bardzo ciężko” i choć nie sądził, by było to możliwe (w końcu przed momentem zwrócił się do obcego człowieka słowem “tato”), tak od razu zrobiło mu się jeszcze bardziej głupio. Niewysłowienie wstyd. I potem pan Ch. dodał “Ale teraz jesteśmy tylko w dwójkę, Vince, ty i ja. Jakoś sobie poradzimy. Chcesz coś do jedzenia? Czemu ściskasz ten karton?” a Francis z jakiegoś powodu pozwolił mu zrobić sobie płatki. I wziął od niego dwa cukierki. A potem nie spał całą noc — nie tylko przez dawkę czekolady, ale te okropne słowa, które dźwięczały mu w głowie.
W każdym razie, z domu Vincenta się nie wyniósł.
Wieczorami wdzierał się do zachodniego skrzydła przez okno i tym samym oknem wydostawał się o świcie. Mył się przeważnie w prysznicu na basenie, ale czasem też u Vincenta — kiedy miał pewność, że ani bruneta, ani jego żony nie ma w domu. Na pana Ch. trafiał kilkakrotnie i za każdym razem brany był za jego syna; w pewnym momencie ewoluowało to do tego stopnia, że przegadywał z nim godziny i chował się za drzwiami szafy tylko wtedy, kiedy do pokoju wchodziły pielęgniarki. Mężczyzna o białych włosach pomagał mu także ukrywać się przed Vincentem i Yvette. Był zły na Francisa, że pozwolił wprowadzić się do jego domu jakimś obcym ludziom — bardzo nie lubił tej chłodnej pary. Pewnego razu powiedział mu “Oni się nawet nie kochają. Ja nie wiem, co oni ze sobą robią”, a Baudelaire wzruszył ramionami. A choć nie chciał dowiadywać się o przeszłości Vincenta w ten sposób, pan Ch. opowiadał o tamtych czasach bardzo dużo. Czasem Francis miał ochotę znaleźć głównego bohatera tych opowieści i objąć go swoimi ramionami — szczelnie i mocno, tak bardzo troskliwie, żeby dodać Vincentowi otuchy i żeby wyznać, że miał beznadziejne dzieciństwo. Ale nigdy tego nie zrobił. Nie potrafiłby przecież tego wytłumaczyć.
A potem nadszedł czwartkowy wieczór. W powietrzu wisiały szczątkowe zapasy lata, a trotuary pachniały w ten swój szczególny, gorący sposób. Mknąc po nich z grupą znajomych (wszyscy studiowali z nim na JCU, ciesząc się kolejnym zaliczonym kolokwium), mijał psy przebierające szybko łapami i podnoszące je komicznie wysoko do góry — chodniki nie zdążyły ostygnąć jeszcze po kąpieli słonecznej. Trafili do baru z zabawnym szyldem (miś tonący w kuflu piwa), zamówili hektolitry alkoholu, ale zanim Francisowi udało się wyciszyć myśli pod powierzchnią procentów, na samym końcu pomieszczenia dostrzegł Vincenta. I tak bardzo się wówczas zezłościł. Sądził bowiem, że jeśli kiedykolwiek mężczyzna zapragnie wymieniać z kimś tak konfidencjonalne, jednoznaczne spojrzenia, to tylko z Francisem — nie jakimś wysokim blondynem o długich ramionach i krzywym uśmiechu. Znajomi Baudelaire’a zaczęli się śmiać. “Patrzcie no, profesor Chandelier też świętuje” mówił Alex, a Matylda zapytała z przerażeniem “To on jest gejem?”, a potem Sarah “A on nie ma żony?”. I wtedy Francis powiedział, że oni wszyscy są strasznie wścibscy i obleśni, a Vincent smutny i pijany i po prostu niczego nie rozumie. Więc on odstawi go do domu. Teraz tak jakby się przyjaźnią. Nie, nie powie mu, co o nim mówili.
I faktycznie odstawił go do domu. Pijany Vincent był całkiem inny niż Codzienny Vincent — Francis bardzo chciał jakoś mu pomóc, ale nie wiedział jak. Stojąc w jego sypialni i służąc mu za podpórkę podczas ściągania butów ni stąd ni zowąd bruneta przytulił. Ale nie powiedział, że współczuje mu dzieciństwa — bał się, że Pijany Vincent mógłby się rozpłakać, a on wtedy tym bardziej nie wiedziałby, co zrobić. Baudelaire wiedział, że źle robi i że nie powinien zostawać u niego w pokoju; ale mężczyzna tak ładnie prosił. Cały był zresztą ładny; dlatego Francis rozłożył koc na dywanie i to na nim się zdrzemnął, kiedy przestali już rozmawiać. Głównie on mówił. Vincent zasnął gdzieś podczas tych opowieści, ale nie chował o to urazy. Potem, nad ranem, tak jak zwykle o brzasku wydarł się z tej Nierzeczywistej Rezydencji przez okno. Wydawało mu się, że słyszy kogoś za drzwiami sypialni i wolał nie ryzykować — nie miał przez to możliwości dostać się do swojego nielegalnie podejmowanego pokoju, gdzie trzymał plecak ze swoimi rzeczami, więc wykradł coś z szafy Vincenta; białą koszulę, czerwony krawat i czyste skarpetki (spodnie miał zostawić swoje, wczorajsze). Prysznic wziął na basenie, po treningu, tam też umył zęby, a śniadanie zjadł u Noah — Noah mieszkał jeszcze z rodzicami, więc załapał się na ciepłe naleśniki z syropem klonowym i świeżymi owocami. Po drodze napisał jeszcze do Vincenta, a potem wybrał się na uniwersytet. I wcale nie zamierzał iść do biblioteki, ale odnosił wrażenie, że rozmowę, którą Chenneviere pragnie z nim odbyć, najlepiej będzie przeprowadzić przy świadkach (wydawało mu się, że Vincent zapragnie go na przykład zabić. Bo wczoraj w przypływie swojej głupoty wyznał mu tak wiele. No i go objął). I choć z początku siedziała przy nim Cassandra, tak po chwili poprosił, żeby sobie poszła — niby nie mógł się przy niej skupić, a blondynka odebrała to błędnie i pocałowała go w policzek. “Jasne. Ucz się pilnie. A potem do mnie zadzwoń”.
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, tillius, walter
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Yvette Chenneviere pojawiła się w mlecznobiałym domu, mieszczącym się na pagórku Sunnybak Hills, przed czterema dniami. Jej długie, ciemne włosy ociekały wodą, a mina pełna jadu zapowiadała nadejście burzy. Początkowo się nie odzywała; odstawiwszy swój bagaż w holu (dwie beżowe walizki, wykonane z polikarbonu) milczała przez niemal cały dzień. Erupcja nastąpiła dopiero wieczorem, wraz z malowidłami pomarańczowego zachodzącego słońca, osiadającymi na ścianach. Miałeś po mnie przyjechać, wycedziła, piorunując go wzrokiem. W odpowiedzi wzruszył ramionami. A to wystarczyło, by jej złość rozlała się po skrawkach całego domu; krzyczała, płakała, starała się mu wszystko jakoś objaśnić, bo może nie wiedział, jak ona bardzo go kocha. Mówiła wciąż o tej swojej koleżance, E m i l y, która była już po ślubie; pary się tak nie zachowują, Vinnie! Miałeś po nas przyjechać, nigdzie cię nie było, musiałyśmy jechać a u t o b u s e m; my nawet nie sypiamy razem, czemu tak na mnie patrzysz, przecież nawet mnie już nie całujesz, Vinnie, ja tak dłużej nie mogę, tym autobusem jechała kobieta z kartonem, w którym były gołębie, byłam pewna, że coś ci się stało, prawie zadzwoniłam do szpitala, czy ty w ogóle mnie słuchasz?
Nie, nie słuchał od dawna; wpatrzony w marmurowe nagrobne płyty myślał o Emily i o tym, że po raz ostatni rozmawiał z nią przed kilkoma laty. Więc tylko “przykro mi” uleciało z jego ust, jakoś tak niedbale i nieczule; Yvie raz jeszcze zapłakała i zapowiedziała, że pojedzie do niej jutro, zatrzyma się u niej na kilka dni, może to im jakoś pomoże.
Kiedy zajmowała się jego ojcem, Vince otwierał stare rany.
Nie miał pojęcia, że w tym nawiedzonym domu czai się ktoś jeszcze.
Ktoś oprócz Emily i jej przepełnionej bólem miny, kiedy Terence Burkhart nie tylko się jej nie oświadczył, ale i tak po prostu, bez ostrzeżenia, ją porzucił.
Ale poznała później Cala i ponoć była teraz szczęśliwa, ale Vincent wątpił, by ktokolwiek mógł być dla niej tak dobry i ciepły, jak Terry.

Yvie nie wyniosła się następnego dnia; zrobiła to dopiero wczoraj. Po prostu zniknęła, pozostawiając po sobie różową karteczkę. “Daj mi kilka dni”, choć on był jej w stanie oddać całą wieczność. Nie zadzwonił, nie udał się pod dom Emily (czy na to właśnie liczyła?); najlepiej było zapewne pozostać w sypialni, poromansować z ostrzami, a potem znów błagać Charlotte o pomoc. Zamiast tego Vince jednak zamówił taksówkę i pojechał do Cairns. Wejście do jednego z barów było ostatnim, co zdołał w sposób wyraźny zapamiętać.
Potem były męskie dłonie, sunące po jego ciele; zapach kardamonu i cytrusów. Alkohol kojący ten cały ból. Hotel? wyszeptane w hałasie, a potem zaprzeczenie, nie, możemy pojechać do mnie.
Budząc się, nie odczuwał wyrzutów sumienia; puste po drugiej stronie łóżko oznaczało, że popełniony błąd jak zwykle ulotnił się o poranku, może równie niechętny ku kontynuacji tego romansu, co Vincent.
A potem nadeszły te wiadomości, rujnujące wszystko. Próbował sobie przypomnieć — wzrokiem śledził każdą cząstkę sypialni; przecież gdyby ze sobą spali, musiałby pamiętać. Nie potraktowałby Francoisa w ten sposób. Nie jego.
Tylko że obecność Baudelaire’a w tej sypialni była druzgocąco jasna; jego śmiech, jakieś słowa, dłonie splecione na jego ciele.
Należało więc uratować jakoś tę kruchą przyjaźń.

Przez całą drogę, a więc pięćdziesiąt osiem minut, nie był w stanie zaprojektować ani jednego zdania, jakim mógłby go uraczyć. Przeprosiny zdawały się najbardziej sensowne; zastanawiał się także nad spytaniem, czy aby na pewno, ale wiedział, że mógłby go tym urazić. Nie chcę, żeby nasza przyjaźń zakończyła się z powodu takiej głupoty, zdawało się mu najrozsądniejszym podsumowaniem minionej nocy. Kiedy jednak dostrzegł go siedzącego przy jednym ze stolików, nieświadomego jeszcze obecności Vincenta, zdanie to wydało się mu równie niewłaściwe, jak wszystkie poprzednie.
Zapiekły go wszystkie blizny; jakże mocno sobą gardził.

Francois — w jego głosie umościł się cały ten ból. Smutek, którego nie znosił. Cierpienie, spod którego jarzma nie potrafił się wydostać. — F r a n c o i s — powtórzył westchnąwszy, już cieplej i czulej, zajmując miejsce naprzeciwko niego. Oparł łokcie na stoliku i podparł na nich głowę; pustka wciąż wypełniała jego myśli. — Czy to moje ubrania? — wyrwało się mu, kiedy wlepione w niego spojrzenie natrafiło na niezaprzeczalne dowody; och, i co teraz? Czy powinien raczej, zamiast tego całego żalu, powiedzieć coś w stylu “cóż to była za noc!”, choć wciąż niczego nie pamiętał?

françois baudelaire
and suddenly — all the songs were about you
24 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Wzrok przechodzi przez butelkową zieleń, taką nakrapianą złotem. Francis nie lubi zieleni, nigdy nie lubił. „Czy to znaczy, że ja wszystko widzę na zielono?” pytał spanikowany, dawno temu, jak już nauczył się mówić, a raczej indagować o każdy szczegół. Zauważył w lustrze swoje pistacjowe oczy, a potem usta wykrzywiające się w niesmaku. „A ty widzisz na niebiesko, a mama na czarno?”, trochę jak przez okulary przeciwsłoneczne; wtedy świat jest pomarańczowy, albo ciemny, albo różowy (jeśli pożycza się je od siostry, Sylvia wszystko ma różowe, nawet usta). „Nie, Franek, każdy widzi tak samo. Ta zieleń to tylko okrąża twój wzrok, on ją mija. A mama nie ma czarnych oczu”. „Aha. Mamo, pokaż oczy”. Czasem jeszcze mu to nie mija; odnosi wrażenie, że wszystko pokryte jest zieloną mgiełką — wysokie ściany biblioteki, jak na złość szmaragdowe (może dla innych są szafirowe, a jeszcze dla innych brunatne?), porozdzierane strzelistymi, arkadowymi oknami. Ten budynek jest bardzo stary, podobnie jak cały kampus. Za szybami rosną cytrynowe drzewa, miejscami takie z pomarańczami. Nad nimi wiszą ciężkie chmury, chyba znowu zbiera się na deszcz. Lato znowu wraca, nie chce dać o sobie zapomnieć. A przecież niedługo zima. W bibliotece poza oknami są mosiężne lampy, spiralne schody, rzędy kabin i więcej książek, niż zdołałoby pomieścić jego rodzinne miasto. Vincenta nie ma. Jeszcze. Napisał, że będzie za godzinę — minęło czterdzieści jeden minut. Wszystko jest z ciemnego, rzeźbionego drewna; naprawdę czuje się jak w Harvardzie, może Hogwarcie, tak jak napisał pod zdjęciem na instagramie. Wyławia telefon z kieszeni spodni, odblokowuje, przyciska ikonkę z zaokrąglonym kwadratem przypominającym uproszczone kształty aparatu. Nowe polubienia; dziewięćdziesiąt dziewięć plus, w tym jakieś komentarze. Osoby o nieznanych nazwach kont pytają, do jakiego domu by trafił — to fani Clementine, więc pytają jeszcze o nią. „A co jakby czapka przydziału was rozdzieliła?”, ktoś napisał, że Francis to stuprocentowy Puchon, a on czuje się lekko urażony. Potem myśli, że w sumie Cedric Diggory był z Hufflepuffu, więc on też jednak może, czemu nie. Ktoś komentuje to w ten sam sposób. Inni twierdzą, że jest Gryfonem i on od zawsze tez uważa, że to tam by trafił. Clementine przypisują do Krukonów. To też się zgadza. Czyli jednak zostaliby rozdzieleni. Nie to go jednak obchodzi — patrzy na zdjęcie. Siedzi tam, w kawiarni przy kampusie i ma na sobie koszulę Vincenta. Krawat Vincenta. Skarpetki też Vincenta (wypada w ogóle pożyczać od kogoś skarpetki?). Specjalnie ukazał tę tajemnicę światu — ekscytuje go myśl, że nikt tego nie zrozumie. Nikt nawet nie zacznie podejrzewać. Ale Francis wie i Vincent też wie, a teraz jacyś nieznani mu ludzie również wiedzą, choć nie mają o tym pojęcia — nieświadomie stali się zakładnikami cudzego sekretu. Kąciki ust Francisa drżą w nikłym uśmiechu. Znów podnosi wzrok i szuka nim, szuka, ale nie odnajduje tego, kogo ma zauważyć. Odkłada telefon na stole, w zasięgu ręki, tak w razie czego. A potem sięga po książkę, grubą i obitą w skórę, na której leży zeszyt przełożony długopisem. Kończy odrabiać zadanie z psychologii defektologicznej, a potem planuje zabrać się za trzydzieści stron z Arystotelesa. Ktoś wypowiada jego imię; podwija je do Fransuła, nie Francisa, no i dodatkowo zaokrągla francuskim akcentem. To taki dobry dźwięk. — Cześć — wita się cicho (są w bibliotece; tu się nie rozmawia wcale albo tylko szeptem), wargi kwitną w uśmiech zamiast kwiaty, a spojrzenie wspina się po sylwetce opatulonej w jasne spodnie i beżowy sweter. Pod tym swetrem jest ciało, o którym lepiej, żeby Franics nie myślał — tylko że widział wczoraj jego strzępki i teraz ten obraz zagnieździł się w jego głowie. Vincent chce usiąść naprzeciwko. Kwilenie krzesła po deskach, wszyscy się patrzą z niesmakiem, ktoś zakrywa uszy, chyba widział wczoraj tego kogoś w barze. Fransuła, teraz powolne i wypielęgnowane uczuciem. Gdyby serce Francisa mogło wyjść poza jego ciało, zagłuszyłoby swoimi uderzeniami wszystkie dźwięki otoczenia, przerosłoby skalą sunięte po podłodze krzesło i teraz już wszyscy zasłoniliby zgodnie kanaliki słuchowe. — Twoje — potwierdza miękko, tak jakby skradnięcie skrawków ubrań człowiekowi, z którym nawet się nie spało, było całkowicie normalne i zrozumiałe. — Wybrudziłeś mnie wczoraj piwem, a ja nie miałem jak dostać się do swoich ciuchów rano — postanawia się jednak wytłumaczyć. Bo Vincent zawsze tych szczegółów potrzebuje, zawsze o nie pyta. — Coś się stało? Wszystko dobrze? — nie przeciąga już w czasie tego pytania, musi wiedzieć już teraz, zaraz. Coś w Vincencie go martwi; zawsze martwiło, ale teraz szczególnie i na całkiem inny sposób. Uważnie się w niego wpatruje i wbrew poleceniom rozsądku, jego uśmiech samoistnie się pogłębia. Nie dlatego, że mężczyzna wygląda tak dobrze, choć wygląda — nawet teraz, kiedy zmęczenie zaplotło czerwone pajęczynki w jego oczach. A dlatego, że po prostu jest; obok niego, żywy. On zawsze jest żywy, ale czasem wygląda, jakby próbował nie być. — Ktoś mnie jednak widział albo słyszał? Twoja żona? Starałem się być ostrożny — domyśla się sam i znów tłumaczy. Między palcami skacze mu ten długopis, którym przed odwiedzinami Vincenta rozwiązywał zadanie. Jego skóra jest w kreskach atramentu.

vincent chenneviere
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, tillius, walter
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Twoje, a więc — moje.
Pamiętał, że pierwszy mężczyzna, któremu pozwolił wyprowadzić się z baru, miał na imię Paul. Trafił tam przypadkiem, o ile przypadkowość można mierzyć małżeńską kłótnią i chęcią udowodnienia sobie, że wbrew zapewnieniom padającym z ust kobiety, którą przysięgło się kochać, nie jest się godnym życia. Paul był o dwa lata młodszy, miał rudawe, kędzierzawe włosy; z zawodu był ratownikiem medycznym. Vincent nie zamierzał z nim rozmawiać. Ale Paul naciskał. Jechałeś moją karetką, stary, podziałało jak zły urok; wtedy, w dwa tysiące siedemnastym roku, wszystko było tak wstrętne i podłe; małżeństwo zawarte w obliczu szantażu i nienawiści, pierwsza nieudana samobójcza próba. Paul był rozkoszny. Sądził, że to naprawdę był wypadek; w melodii cudzych śmiechów, pijąc już trzecie piwo, tłumaczył mu konieczność odpowiedniego dawkowania leków. Wiedział, że Vincent jest żonaty (oni wszyscy wiedzieli, zawsze; żadnemu z nich to nie przeszkadzało) i to, chyba, podobało się mu najbardziej. Może naprawdę liczył na pełen pasji związek, którego podwaliny spisane zostały w jakiejś romantycznej powieści; może jednak, tak jak i Vincent wiedział, że prócz jednej nocy, nie będą mogli dać sobie niczego więcej. Dziś Vince mógł już tylko zgadywać; kiedy pozwolił mu zabrać się do motelu, tuż po upodleniu i odnalezieniu przyjemności, wymknął się, pozostawiając mu fałszywy numer.
Paula zastąpili inni mężczyźni i inne kobiety; Vince nie dbał o żadne z nich. Wykorzystywał ich tak, jak oni wykorzystywali go; kiedy wracał do domu, rozrzynał swą skórę. Tonął we własnej krwi.
Stało się to rytuałem: przypadkowe bary, przypadkowi ludzie, przypadkowy seks.
Powód do nienawiści.
Obrzydzenia.
A teraz uczynił rzecz najpodlejszą z możliwych.
tak mi przykro, przepraszam
Moja żona… — jak wiele mógł przed nim ujawnić, skoro wszystko już przed sobą odkryli? Starał się mówić półgłosem; mimo to do ich stolika podeszła Julia. — Przepraszam, mamy do przygotowania program do wykładów, pozajmowali wszystkie sale, tu się tak wspaniale pracuje; ja? czuję się dobrze, niewiele sypiam; tak, dziękuję, jesteś kochana — nikt mu nie odmawiał. Żałowano go. Poza tym wiedział, że Julia czasem pojawiała się w jego ulubionym barze; być może robiła to specjalnie. Jednak to nie ona, ani też nie Yvette czy ktokolwiek inny go interesował; jego jedyne zaciekawienie wzbudzał Francois.
zatrzymaj te ubrania, wyglądasz w nich tak dobrze
Zatrzymała się na kilka dni u przyjaciółki. Yvette. Nikt cię nie widział, ale… i ja też cię nie widziałem, ale to było takie wstrętne, paskudne wyznanie. Wstał — cicho, płynnie, by nie niszczyć powierzonego przez Julię zaufania i tej jej drobiny sympatii — by następnie opaść na krześle znajdującym się tuż obok Francoisa. Pochwycił w dłoń jedną z jego książek, udając, że obaj nad czymś teraz pracują; wolałby odbyć tę rozmowę w jakimkolwiek innym miejscu, ale nie miał dość śmiałości, by cokolwiek mu zaproponować. — Wiedziałem, że to się w końcu stanie — szepnął w dialekcie oksytańskim; nie chciał, by ktokolwiek był w stanie ich zrozumieć. — Ale nie powinno było wydarzyć się w ten sposób — nie patrzył na niego; czujnym wzrokiem wpatrywał się w trzymaną książkę, usiłując wyczytać z jej stronic pozorną choćby odwagę. Bo mówił Francisowi nie, jednocześnie mówiąc mu tak. Nie mógł go odtrącić, nie teraz. Bo nie był jak ci wszyscy inni ludzie, których zapraszał do siebie.

françois baudelaire
and suddenly — all the songs were about you
24 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Uśmiechów mogłoby być tysiące. Ledwie dostrzegalnych w skrawkach ust i tych śmiałych, szerokich, śnieżnobiałych. Łagodnie tajemniczych albo prowokacyjnie poufałych. Ciepłych i promiennych, skrywających w sobie całe słońce, albo ostudzonych i wyważonych, które samemu pragnęło się ogrzać. Żaden z nich się jednak nie liczy, żaden nie wzbudza zaciekawienia, a przynajmniej żaden ze słanych ku niemu — dopiero uśmiech Julii przeznaczony dla ciemnych tęczówek Vincenta staje się najważniejszym elementem wszechświata, zdmuchując wszystko inne. Francis jest z a z d r o s n y. Nienawidzi Julii. Zamienił z nią kilka słów przed wejściem do biblioteki — wymienili uprzejmości, pożartowali. Wcześniej nie miał nic przeciwko niej; teraz mógłby wywieźć ją na drugi koniec kraju. Jesteś k o c h a n a, trzydziestopięciolatka też ma ochotę przepędzić ze świata. Nie rozumie, że to nie ostentacyjnie słodka i wyrozumiała brunetka wzbudza mężczyzny zainteresowanie, a on, Francois. Jeszcze to do niego nie dociera; nawet kiedy krzesło szoruje po ziemi już trochę ciszej, a przestrzeń po prawej stronie dwudziestoczterolatka ocieplona zostaje aromatem lawendy, cytrynowej pasty do zębów i bukietem perfum mającym zamaskować pozostałości wczorajszej nocy — tej ociekającej alkoholem. Nieco bawi go sposób, w jaki jego ciało poczęło reagować na bliskość Vincenta — serce pędzi nie wiadomo gdzie, a oddech na moment się zatrzymuje. Był pewien, że rzeczy tego typu dzieją się tylko w fikcyjnych powieściach.
Zdania bruneta są pourywane na kilka strzępków — Francis decyduje się połączyć je więc w całość, uznając, że wszystkie dotyczą wyłącznie Yvette. I tak bardzo dziwi go ta nagła wylewność; wcześniej wyciągnięcie podobnych zwierzeń od Vincenta wydawało się niemożliwe. Delikatnie kiwa głową, kącik warg drga w łagodnym uśmiechu przywołanym przez oksytański dialekt, którego nie słyszał od tylu długich miesięcy. Podoba mu się ta Vincenta idiosynkrazja; nadawanie błahostkom rangi najpotężniejszego sekretu, choć przecież nikogo nie obchodzą cudze problemy w małżeństwie (nikogo prócz Francisa). — Wiesz, nie znam się zupełnie na małżeństwach — zaczyna spokojnie, cicho i miękko. Nigdy nawet nie zastanawiał się, czy chciałby kiedyś takie zawrzeć. — Ale do każdej kłótni potrzeba dwójki osób; mam na myśli, że twoja żona na pewno nie jest w tym wszystkim bez winy. — Nie przywykł do wydawania rozsądnych i poważnych opinii. Te dotychczas dotyczyły fajansowych problemów dorastających dzieciaków. “Myślisz, że mogę umawiać się z trzema laskami naraz?”, “mój były wydzwania do mnie po nocach; mam odebrać?”. Z rozpędu fałszywej swobody wyciąga ku Vincentowi prawą dłoń — zamierza zapleść ją na oparciu krzesła, które brunet zajmuje. W ostatniej chwili się jednak rozmyśla, a ręka zamiera na moment w powietrzu, a potem bezwładnie opada z powrotem wzdłuż ciała. Ta ich bliskość nagle go krępuje, podobnie jak fakt, że Vincent jest taki łagodny i ujmujący w tych swoich zwierzeniach. — I tego nie da się przewidzieć. Jak taka wymiana zdań się zakończy i w ogóle. Nie wiem, Vincent, teraz chyba pozostaje ci się tylko zastanowić, czy w ogóle chcesz, żeby wróciła — suponuje niepewnie; podsuwa mu tak powoli, jak wcześniej Chenneviere przysunął sobie jedną z jego książek.

vincent chenneviere
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, tillius, walter
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Nigdy nie był w stanie przypomnieć sobie, w którym momencie odezwało się w nim pragnienie śmierci. Czy mogło to być tego dnia, kiedy w drzwi ceglanego domu w Roussillon zapukała dłoń zagubionego medyka? Gdzie jest staw, pytał niczym dziecko, które po raz pierwszy usłyszało pogłoski o istnieniu tej wyjątkowej krainy; zdyszany, czerwony na twarzy, z oczyma szeroko rozwartymi. Gdyby w istocie był dzieckiem, Gunnor zaprosiłaby go do środka. Poczęstowała zimnym morelowym sokiem i wskazując na Vincenta powiedziałaby: on cię tam zabierze. Tamtego dnia Vincent i Chloe nie otrzymali jednak ani zgody, na spędzenie dnia nad stawem, ani nie usłyszeli rozkazu zaopiekowania się kimś, kto potem wpychałby ich głowy pod taflę zimnej wody uznając, że wynika z tego coś zabawnego. Vincent nigdy nie potrafił zaprzyjaźnić się z tymi dzieciakami; zresztą, miał inny powód dla którego lubił przychodzić nad to niewielkie, otoczone drzewami i kamieniami jeziorko — był nim Chłopak X. Kiedy więc medyk zaczął coś szeptać do Gunnor, a w chwilę po tym, jak jej twarz jej poszarzała, wybiegła z nim z domu, choć dłonie miała jeszcze ubrudzone mąką, Vincent także wybiegł. Gnał, ścigał się z wiatrem. Miał nadzieję, że to któreś z tych dzieciaków, wodny wir, chwilowy bunt organizmu, bo nie wolno przecież było pływać po jedzeniu; ale wiedział, wiedział już wtedy, że Gunnor nie wybiegłaby w fartuchu, gdyby chodziło o Oriel bądź Marlona. W odpowiednie miejsce prowadził go lament; wybrzmiewał głośniej, niż śpiew ptaków kryjących się przed słońcem w koronach drzew. Przybył na całą minutę przed Gunnor i medykami, ale już wtedy było za późno. Dziewczyna X trzymała w ramionach Chłopaka X tak, jakby namalowani zostali przez Iliję Riepina; jego głowa była roztrzaskana, a atletyczne, jeszcze pełne blasku ciało, ułożyło się jakby do snu.
A może stało się to dopiero w Australii, wtedy, kiedy w przerażonych oczach Chloe gasło powoli życie?
Bez względu jednak na powód, myśli te towarzyszyły mu stale. Ale nie wtedy, gdy spotykał się z Francoisem, gdy wymieniali wiadomości bądź gdy po prostu wiedział, że przyjdzie się im zobaczyć. Choć więc pulsujący ból głowy, powidok alkoholowego zatrucia, uprzykrzając mu życie niemalże krzyczał: mogę cię zabić, Vincent po raz pierwszy od wielu lat myślał
jeszcze nie teraz.
Pragnął mu powiedzieć, że i on na małżeństwach się nie zna; cały ten układ zawarty z Yvette coraz bardziej go krępował, bruździł mu życie. Nie o tym w dodatku chciał rozmawiać, ale przecież Yvette nawet w swej nieobecności towarzyszyła mu stale. Może więc faktycznie zmuszeni byli rozwiązać najpierw tę kwestię; może musiał wyjawić mu dotąd skrywane tajemnice, by przejść mogli do zastanowienia się nad tym, jakie poprzednia noc będzie mieć dla nich konsekwencje. Skinął więc tylko na znak, że rozumie; nie wiedział tylko, jakich dokładnie wyjaśnień Francois oczekuje. — Nie zatrzymywałem jej, kiedy odchodziła. Nigdy jej nie zatrzymuję — odparł, wpatrzony w ten nieśmiały taniec jego dłoni; w to, jak poszybowała ku górze, by zaraz ugodzona niewidzialną przeszkodą mogła znów opaść ku strefie bezpieczeństwa. — Od lat czekam na to, aż odejdzie na stałe. Wydarzyły się między nami rzeczy, których nigdy nie zdołamy sobie wybaczyć, ale ciężko jest jej znieść myśl, że to małżeństwo już nie istnieje. Więc jej o tym przypominam. Postępuję bezmyślnie, popełniam błędy, bywam okrutny — kiedy szmaragdowe oczy Aurory na moment na nich spoczęły — rozświetlane zaciekawieniem — ściszył nieco głos; chodziła na jego zajęcia, a w celu ich odpowiedniego zrozumienia zapisała się niedługo po ich rozpoczęciu na lekcje francuskiego (Vince wpadał niekiedy w manierę wtrącania słówek w rodzimym języku) i począł się obawiać, że stała się cichym obserwatorem im rozmowy. Po dwóch minutach jego uporczywego spojrzenia spłonęła jednak rumieniem, spakowała niezdarnie opasłą książkę do torebki i odeszła do jednego z ciemnych regałów. — Mówię ci o tym, bo nie chciałbym, żebyś uważał się za taki błąd. Za część wojny, którą prowadzę z Yvette — mówił już niemal szeptem, zerkając na niego wyłącznie co kilkanaście długich sekund; tak, jakby omawiali właśnie szczegóły projektu, a nie podwaliny ich znajomości. — Żałuję jedynie, że byliśmy pijani że uciekałeś przez okno, że tak niewiele z tego pamiętam.

françois baudelaire
and suddenly — all the songs were about you
24 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
W gęstej konsystencji australijskiego powietrza, koncercie pochowanych za strzelistymi oknami cykad, w zmęczeniu niesionym nieprzespaną nocą —
nie może się skupić.
A może nie jest w stanie zebrać myśli przy Vincencie.
Opuszczone nad przepasłym podręcznikiem psychologii defektologicznej ramię — pokolorowane beżem lnianego swetra — jest pogrążone w obojętności; nie odnajduje zainteresowania w przyglądającej się mu książce, która służy mu za niewinne kłamstwo (podobno przeszukują teraz materiał na planowane zajęcia). Ale dla Francisa nic w tej chwili nie jest obojętne — dla jego naprężonego w niemal każdym mięśniu ciała również. Nie potrafi nadać kresce na osi czasu — tej będącej jego całym życiem — malutkiego i okrągłego punktu głoszącego “to właśnie tutaj się w nim zakochałem, tutaj zaczęły palić mnie te wszystkie nieznośne uczucia”; w takich chwilach, jak ta, odnosi jakże banalne i ckliwe wrażenie, że tą sympatią darzył go od zawsze, a nawet jeszcze dłużej. A więc pragnie posłać mu swoją żałosną prośbę: błagam Vincent, nie siedź tak blisko, bo o s z a l e j ę, nie umiem już nawet układać liter w zdania; ale jego głos wcale nie rozbrzmiewa. Bardziej nie może znieść myśli, że Chenneviere mógłby się odsunąć. Spogląda więc dalej na to znużone światem ramię, na którym pragnie ułożyć swoją dłoń i na podkrążone zatruciem alkoholowym oczy, śledzące każdy francisowy gest, które chciałby, żeby — o ile nie zawsze, to chociaż trochę częściej, trochę dłużej — tak uważnie go obserwowały. Delikatnie kiwa też głową; Vincent nie zatrzymuje Yvette, nigdy nie będzie, a Baudelaire coraz mniej przez to rozumie. A kiedy na drewnianej powierzchni stołu układają się kolejne z wyjawianych tajemnic, tych wychodzących z rozległej rezydencji skrytej pomiędzy drzewami Pearl Lagune, z czyjegoś m a ł ż e ń s t w a, z kobiety oczekującej zbyt wiele i mężczyzny próbującego ostudzić kobiece nadzieje — mężczyzny bywającego bezmyślnym i okrutnym, François zauważa, że właśnie utracił zainteresowanie Vincenta; to spoczęło na kolejnej z długowłosych dziewczyn, przyglądających im się dzisiejszego przedpołudnia. — Zachowujesz się, jakbyśmy kogoś wczoraj zabili — uśmiech migocze na jego wargach, kiedy bez odpowiedniego zrozumienia reaguje na bruneta ubolewanie — całe to “ty zawsze najpierw robisz, a potem dopiero myślisz, Franky” śmieje mu się teraz w twarz. Dopiero po chwili bowiem docierają do niego odpowiednie wnioski: częścią wojny w czyimś małżeństwie mógłbym stać się tylko na jeden sposób, a ty ten sposób chyba podejrzewasz. Myślisz, że ze sobą spaliśmy. My. Spaliśmy. Ty za mną, ja z tobą. Wczoraj. Chryste.
Vincent… — zaczyna przeciągle, próbując przypomnieć sobie jego wcześniejsze słowa. Wiedziałem, że to się w końcu stanie oraz: powinno w inny sposób. Choć zdaje mu się, że odnalazł właśnie klucz do tej enigmatycznej rozmowy, której sensu nie był w stanie pojąć od samego początku, tak jeszcze się waha; nic już bowiem nie jest tu nieszkodliwe i niewinne, a jeśli Francis jednak się pomylił, sam wyzna mu teraz swoje szczenięce uczucia, których trochę się wstydzi (a przecież wstyd nie pojawia się w składnikach jego organizmu zbyt często). Zrzuca więc wzrok na rozczapierzony rozdział bibliotecznej książki i wygląda, jakby pośród liter wydrukowanych kiepskiej jakości tuszem próbował znaleźć odpowiedź. — Skoro koty mają dziewięć żyć, to mają też dziewięć serc? — pyta, zmrużywszy w zastanowieniu oczy. A choć nie potrzebuje poznać odpowiedzi — zresztą na tego typu niedorzeczności nie istnieją żadne wyjaśnienia — i tak wyczekuje jej w ciszy i pełnym skupieniu, znów pozwalając spojrzeniu wdrapać się ku oczom Vincenta. — Nie byłem wczoraj pijany — wyznaje jakimś słabym głosem, próbując zrozumieć, dlaczego nie pojął tego wcześniej — tego, że Chenneviere minioną noc może błędnie zinterpretować. — Jak wiele pamiętasz? Czy… czy w ogóle nic nie pamiętasz? — wydaje mu się, że od tego winni zacząć — zebraniu tych wszystkich niedopowiedzeń i wątpliwości, które ułożą w odpowiednie pytania. Bo przecież obaj potrzebują sobie wiele takowych zadać.

vincent chenneviere
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, tillius, walter
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Układający się na jego twarzy uśmiech (a w zasadzie jego namiastka; mimo chęci i przepełniającej go beztroski — chociaż pora była za wczesna, a problem minionej nocy miał stanowić punkt zwrotny w jego życiu — wciąż nie potrafił wykrzesać z siebie tej normalnej dawki radości), a także smagające policzki zawstydzenie, gotowe były przyznać, że morderstwo chyba byłoby lepsze. A przynajmniej łatwiej byłoby je rozpisać na kartach historii ich życia tak, by pozostało niezauważone. Nie spodziewał się tylko, że zostanie przy tym wszystkim odrzucony — owszem, stało się, alkohol i seks zrujnowały ich przyjaźń, ale nie było jeszcze zbyt późno na to, by pchnąć w nią jakieś nowe i nie do końca bezpieczne drobiny sympatii. Vincent właściwie nie wiedział, czego oczekiwał — od siebie i od niego — ale raczej mieściło się to w kategoriach uwzględniających takie słowa jak romans i, nieco wyświechtane, kochanek. Sądził też chyba, że to mu przyjdzie udawać, że to nic takiego i że jedynym, co powinni zrobić, byłoby zapomnienie o wszystkim. Może z powodu różnicy wieku, a może dlatego, że z ich dwójki to Francois był odważniejszy, nie przypuszczał, że chłopak tak szybko odtrąci słowa, których Vincent nie zdążył jeszcze wypowiedzieć. Bo tym właśnie była dla niego opowieść o kocich sercach.
Nie byłeś? — powtórzył pytająco, zbyt zaskoczony, by spróbować to jakoś ukryć. Chociaż miniona noc pozostać miała enigmatem na długi czas, w vincentowych wspomnieniach wyryły się niektóre z chwil: bliskość zasmakowana już w barze, szczerość pijanych uśmiechów, układanie dłoni na jego ciele. Możliwe, że w dość krótkim czasie pobladł, choć raczej od samego początku wyglądał tak, jakby nie tliło się w nim już życie. — Niewiele — odparł krzywiąc się lekko; żałował, że zgodził się spotkać z nim tutaj, że nie wymusił przeniesienia się w miejsce, w którym żadne ze słów nie musiałoby być wypowiedziane szeptem. I po raz pierwszy żałował, że tak często pije. — Och, na boga, to niedorzeczne, że rozmawiamy o tym tutaj — wypalił więc ze złością, tym razem śmiało i bez zbędnych inscenizacji, tłumaczących to zachowanie — wbił w niego spojrzenie. — Chcesz udawać, że nic się nie wydarzyło? Czy może życzysz sobie, żebym całkowicie zniknął z twojego życia? — zapytał z rozdrażnieniem; gdyby tylko Francois powiedział mu, że tak, tak byłoby lepiej, Vincent potrafiłby to zrozumieć. Był w końcu p i j a n y i zrobił coś złego — myśl o tym tak bardzo go przerażała, że po raz pierwszy od dawna czuł coś więcej ponad tę nieznośną apatię. — To naprawdę idiotyczne. Mieszkasz niedaleko? — bo nie istniało chyba miejsce, w którym mogliby swobodnie rozmawiać; może tylko w hotelu, ale nie śmiałby mu składać teraz podobnej propozycji.

julien baudelaire
and suddenly — all the songs were about you
24 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Na początku wietrznej, szeleszczącej jesieni; takiej prawdziwej, wyraźnej, skąpanej w palecie barw zainspirowanej tymi wszystkimi pikantnymi przyprawami, szkwał uniósł w kierunku nieba nawet czyjeś ciche słowa. To co, Frankie, jesteśmy ze sobą?, zapytała pomarańczowoka dziewczyna, którą wówczas, tej głośnej jesieni sprzed kilku lat, widywał. W odpowiedzi usłyszała kuriozalne “myślisz, że psy naprawdę kochają najbardziej?”, co łączy go w pewien sposób z tą chwilą; z tym pytaniem, dla odmiany dotyczącej niesprawiedliwego nadmiaru serc należących do kotów. Wypowiadając swoje niedorzeczne słowa nie spodziewał się jednak usłyszeć podobnego pytania, które posłano mu wtedy, w tym jeszcze innym świecie — sam pragnął chyba spytać, naiwnie i zbyt cicho: Vincent, a ty może chciałbyś ze mną być? co zbył w końcu najmniej interesującą zagwozdką wszechświata. Bo Francis (jeszcze nie Julien) wciąż nie jest w stanie rozwikłać tego niepokoju, tych przeprosin i wyczerpującej historii o nieszczęśliwym małżeństwie, więc zachowuje tak, jak zachowują się twarze dookoła niego; lekkie dowcipy i zgubna beztroska, witanie czyjegoś smutku słowami “przestań dołować” i rozmów maczanych w powadze “przestań zanudzać”. Tymi ostatnimi nigdy by jednak Vincenta nie uraczył. Teraz widzi tę jego więdnącą sympatię, jakby Francois brutalnie odciął jej dostęp do wody; musiał to zrobić przypadkiem i nieumyślnie — nie był ostrożny i znów coś pewnie urwał, zadeptał, uszkodził. Kiedyś, jeszcze w domu, wystarczał niegroźny żart (teraz nie pomaga), albo krótkie przeprosiny — Przepraszam, nie byłem — ale wątpi już, by którekolwiek z utrwalonych wzorów miało im teraz pomóc. I wtedy następuje to całe: niewiele, udekorowane zbolałym, a może niezadowolonym, podenerwowanym grymasem, które Francis początkowo traktuje za najgorsze, co może go tego dnia (tygodnia, miesiąca, może i roku) spotkać, ale głos Vincenta w jednej chwili zostaje okradziony z czułego, nieco rozżalonego szeptu i zamiast tego otrzymuje tylko głośną irytację i drążące dziurę w francisowej skórze spojrzenie, przez które przesuwa się na skraj krzesła, jakby zwiększona minimalnie odległość mogła go teraz uratować. — Co? Oszalałeś? Oczywiście, że nie chcę cię stracić — deklaruje zbyt szybko, zbyt irracjonalnie, zbyt szczerze, zbyt głupio — melodramatycznie. A dłonie, które przesuwają się dopiero chwilę po reszcie sylwetki, suną po drewnianym blacie i haczą o podręcznik z przełożonym przez niego zeszytem i dekoracją złożoną z długopisu — wszystko to upada na ziemię, a François brudzi się na twarzy rumieńcem. — Excuse me. I mean… Sorry. I am — kaleczy angielski, którym nie potrafi się nagle posługiwać — nie skoro dotychczas jego usta smakowały francuskiego — i płynnym ruchem nurkuje pod stołem, wyławiając z ubrudzonej piaskiem podłogi zagubione przybory. Ma wrażenie, że patrzą się już w s z y s c y; nie tylko przez huk upadającej książki, odsuwanego krzesła i turlającego się po deskach długopisu. A przez Vincenta; przez jego cichą, a jednak zbyt głośną złość. — Wiedziałem, wiedziałem, że będziesz na mnie zły — wyznaje przy dźwiganiu się z kolan do pozycji wertykalnej, i nie wie, naprawdę nie wie, dlaczego jest t a k i. Speszony, załamany, kruchy, jak nie on. To pytanie tym bardziej niczego mu nie ułatwia — gdyby zdecydował się na szczerość, musiałby wyznać: jasne, całkiem niedaleko, bo na ławce. A jak nie na ławce, to u ciebie, nie wiedziałeś? Twój tata wie, a według pielęgniarki nie potrafi ponoć kojarzyć faktów. Ale zamiast tego… — Mój współlokator… rura pękła, jest brudno, mamy remont, no i… Mogę tę książkę? Pójdę je odnieść, poczekasz? — już wysuwa mu spod dłoni ten przeklęty podręcznik, a potem odchodzi; i chyba sam, przez moment, czuje się tak, jakby wczoraj ze sobą spali.

vincent chenneviere
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, tillius, walter
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Tylko że Vincent nie rozumiał co to znaczy — być z kimś.
Bywał, ale tylko w łóżku, na kanapie, pod prysznicem, przy ścianie. Bywał w koszmarze.
Tkwił za to w małżeństwie, ale tylko takim, które można było sfotografować i później ów zdjęcia pokazywać młodym marzycielom; mogli wierzyć w tę idyllę, chcieć jej dla siebie i śnić o takim samym mężu bądź takiej samej żonie. Małżeństwo to jednak nie nauczyło go niczego; może tylko, jak kogoś dogłębnie znienawidzić.
A wcześniej tylko czasem śnił o byciu. Wtedy, kiedy wdał się w romans z Terrym i każdej nocy szeptał mu czule, że zostawi dla niego Yvette.
I może właśnie dlatego nic z tego nie wyszło i dlatego jego życie było ruiną; Vincent nie rozumiał, jak to jest dzielić z kimś swój świat.
Ale przecież z Francoisem mógłby i chciałby spróbować — gdyby tylko nie istniały te wszystkie przeciwwskazania. Zbyt dużo ich łączyło. Zbyt wiele różnić brzmiało jak dopełnienie symfonii. Wcześniej było to jednak nierealne, niewinnie tchórzliwe; Vincent cieszył się ich przyjaźnią i dziękował za nią temu jednemu z bogów, który przejmował się jego losem. Miniona noc jednak odebrała mu wszystko i jednocześnie wskazała, że wszystko może wziąć — tylko że odpowiedzialność za podjęcie tej decyzji zamierzał, w typowy dla siebie sposób, zrzucić na Francoisa. — To ja powinienem przepraszać — zaprotestował z urazą; nie oczekiwał słów skruchy z tak bezlitosnego powodu. Może gdyby obaj byli pijani faktycznie byłoby l e p i e j, ale Vince nie mógł mieć do niego pretensji o zachowanie wstrzemięźliwości. Poza tym, sam pragnął cofnąć czas i odsunąć od siebie zdradzieckie krople alkoholu. Powinien więc przepraszać, ale słowa zdawały się zbyt ciężkie. Bo może trochę jednak nie żałował — tego, że spędzili tę noc razem — skupiając się wyłącznie na żalu wobec tego, że tak niewiele z tego zapamiętał. Francois powinien się z tego powodu złościć, bo Vincent być może postąpiłby tak na jego miejscu; nie powinien za to mówić, że nie chce go s t r a c i ć.
Jego usta ułożyły się w mimowolnym uśmiechu; był to wyraz ulgi, nadziei, szansy. Nawet jeśl nie wiedział, czy i jak zdołają odnaleźć w tym wszystkim porządek. Bez słowa wpatrywał się w tę jego niezdarność — gdyby zdecydował się mu pomóc, z pewnością pogorszyłby tylko całą tę sytuację. Odpowiedział więc tylko skinieniem głowy na kilka zaciekawionych spojrzeń, a potem wydobył z kieszeni telefon i udawał, że jest tak wielce i niewzruszenie zaabsorbowany trzymanym urządzeniem. — Nie jestem zły na ciebie — odparł cicho, z dostrzegalną skruchą. Dlatego nie chciał rozmawiać tutaj — tak wiele słów zrozumianych mogło zostać opacznie! Znów pokiwał więc głową, tym razem do niego, i kiedy Francois zniknął wśród regałów, on sam odczekał kilka sekund i również porzucił zajmowany dotąd stolik. Stanął niedaleko wyjścia i czekał. A kiedy Francois wyłonił się zza działu psychologii, Vincent skinął do niego i następnie wskazał na drzwi. — Zaparkowałem przy wierzbach — poinformował go, kiedy zaczęli wychodzić. Razem. Bywali we dwójkę już wcześniej, ale wtedy Vincent przyjmował to jako coś naturalnego; nikt nie mógł ich o nic oskarżyć. Teraz zaś miał wrażenie, że wiedzą już wszyscy. I że on sam nie robił nic, by to ukryć. — Możemy po prostu tam kontynuować. Rozmowę. W samochodzie. Chyba, że chcesz gdzieś pojechać?


julien baudelaire
and suddenly — all the songs were about you
24 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Uczelniania bilioteka, rozświetlona cienkimi, błyszczącymi skrawkami szyb wbitych w strzeliste, arkadowe okna, tylko w strefie wąsko i symetrycznie postawionych regałów zionie chłodem i szarym półmrokiem. Nogi Francisa najpierw spowalniają tempo stawianych kroków, a później zatrzymują się na dobre — dwudziestotrzylatek nie wie, gdzie tak właściwie należy odłożyć pochwycone lektury. — Och, potrzebujesz pomocy, kochanieńki? — zza pleców dociera go przesłodzony głos jednej z pracujących tu kobiet, która — jak szybko się domyśla — musiała śledzić go najpierw wzrokiem, a później także sylwetką, od czasu, kiedy porozrzucał na deskach podłogi kilka głośno upadających przedmiotów. Mimo wszystko, jest jej wdzięczny — dlatego kiwa twierdząco głową, a później wsuwa do jej drobnych dłoni dwie wypożyczone stąd książki, które od razu zostają ułożone we właściwe miejsca. Gdyby nie przyszła mu z odsieczą (choć odsiecz ta dotyczy raczej nie tyle jego, co katalogowo posegregowanych zasobów biblioteki), musiałby wrócić nie tylko do miejsca, które wymusiło w nim wyznanie: nie chcę cię stracić, ale też tego, które płonęło takim ciepłym, obezwładniającym, uzależniającym powietrzem. François nie jest już bowiem pewien, czy za chłód wewnątrz regałów odpowiada odcięcie pomieszczenia od promieni słonecznych, czy raczej fakt, że Vincenta nie ma przy nim.
Przez płuca, całą długość szyi i w końcu — usta, przechodzi długi, powolnie wspinający się oddech, mający nie tylko poukładać jego porozrzucane emocje, ale też przygotować na nadchodzącą, niemożliwą do przewidzenia w skutkach rozmowę. François wypływa z ciemnej mgły uformowanej nie z cząstek powietrza, a z tysięcy opasłych książek i już z daleka napotyka na sylwetkę Vincenta swoimi dużymi, brązowymi oczyma. Przemykając obok wcześniej zajmowanego stolika, sięga jeszcze po ułożoną przy nodze krzesła torbę, do której wsuwa zeszyt, a potem przewiesza ją na pasku przez ramię. — Przyjechałeś tu swoim samochodem? — posyła mu zaskoczone, nasiąknięte niepokojem pytanie, a potem zrównuje z nim krok, który wcześniej poróżnił się przez nacierające na niego zdumienie. — Możemy, to znaczy kontynuować. Nigdy chyba nie byliśmy w twoim aucie, co? — oczywiście, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nie byli — od samego początku ich znajomości skrzętnie magazynuje w pamięci wszystkie dzielone na ich dwóch chwile. Wie, a jednak próbuje okazać swoją beztroską swobodę; tą, dla której niemal wszystko może okazać się zabawne (czyli tą samą, za którą wcześniej go skarcono; przy tych kocich sercach). Z Vincentem stąpającym u jego boku nie czuje się tak nieodpowiednio, jak nieodpowiednio czuje się brunet — być może dlatego, że jako jedyny z ich dwójki zdaje się przechowywać w umyśle każde wspomnienie wczorajszej nocy. I dopiero, kiedy przedzierając się przez uczelniany trotuar, ten wyścielający kraniec jasnozielonych błoni, dostrzega w oddali kroczącą ku nich grupę osób, decyduje się zapleść palce na materiale od swetra mężczyzny — mniej więcej w okolicy łokcia — a potem pociągnąć go ku mokremu od niedawnej ulewy trawnikowi. — Są n i e z n o ś n i. Nie dadzą mi spokoju. Chodźmy na skróty — tłumaczy ze śmiechem, wypuszczając go ze swojego uścisku i zbiegając po zielonym pagórku przodem — ledwie kilka kroków przed Vincentem. Nieprzystrzyżone kępki trawy łaskoczą go w odkrytą skórę kostek, skrapiając skrawki jego spodni ostatnimi pozostałościami deszczu, a cisza brzmi ciepłym głosem siedzącej nieopodal — na rozłożystej, baseballowej bluzie wyłożonej na murawie — blondynki, witającej się z nim po imieniu. François zdaje się jej jednak nie dostrzegać, a już na pewno — nie słyszeć. W końcu przeskakuje krawężnik i staje na skraju brukowanego parkingu, zaraz przy wspomnianych, wysokich wierzbach, z których cicho kapie woda. — Może jednak gdzieś pojedźmy. Masz czasem wrażenie, że nigdzie nie jesteś tak naprawdę s a m? — wyławia ów pytanie spomiędzy swoich warg, a potem, kiedy drzwi samochodu zostają już odblokowane, wsuwa się płynnie do środka (a więc całkiem inaczej, niż wcześniej zbierał porozrzucane książki). — Nienawidzę się kłócić. Nie umiem się kłócić; mówię wtedy coś równie upokarzającego, jak nie chcę cię stracić — uprzedza go, jeszcze na moment przytaczając to okropne, wstydliwe wspomnienie.

vincent chenneviere
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, tillius, walter
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Nerwowość odznaczała się kiedyś w tańcu stóp gromadzących ciężar ciała, w palcach wybijających rytm jego serca, w zawsze zbyt zaniedbanych paznokciach, perfekcyjnie przygotowanych do wbijania się, jak zwierzęce pazury, w delikatną membranę skóry. Czasem nachodziły go mdłości, a nieco rzadziej gubił się w słowach — ale wtedy jeszcze przynajmniej próbował układać je w zdania. To wszystko zostało mu odebrane, kiedy odkrył, jak wiele ulgi może przynosić okaleczanie swojego ciała. Nerwowość znikała, bo Vincent wiedział, że wytnie ją z siebie nadciągającego wieczora; że dopiero zatapiając w swej skórze stalowe ostrza, będzie mógł powrócić do tych wszystkich chwil wstydu, niepokoju i strachu — tak jak i tego dnia — a następnie za pomocą bólu je z siebie wyplenić.
Bo kiedy czekał na Francoisa, jego ciało wrzało — wyłącznie wewnątrz; tkwiąc z kamienną miną tuż przy bibliotecznych drzwiach, wyglądał raczej jak posąg, nie człowiek — od tych wszystkich wątpliwości, niepewności i układów, których chyba chciał, ale nie był w stanie ku nim sięgnąć. Bał się też tego, że Francois wyjdzie — bez niego, że odłożenie książek było pretekstem; czy więc właśnie nie obierał tej roli, której tak bardzo się obawiał? Czekając na niego tuż przy samych drzwiach zmuszał go przecież do wspólnego opuszczenia tej sali, do dalszej rozmowy; zmuszał, jakby faktycznie nie dawał mu innej możliwości. Ale chłopak przecież mógł powiedzieć, że to koniec, czymkolwiek t o mogło być — mogli pożegnać się w świetle książkowego pyłu i odwracać głowę za każdym razem, gdy mijaliby się na korytarzach.
Stać go jednak było wyłącznie na skinienie głową — wtedy, kiedy jednak Francois nie tylko wrócił, ale i nie wyglądał jak ktoś, kto ma ochotę kończyć cokolwiek. Vincent może i mógł mu wyjaśnić, że gdy jest się kimś jego pokroju, nie ma sensu zamartwiać się możliwością spowodowania wypadku samochodowego, bo przecież: Francois już w i e d z i a ł, wczorajszej nocy W I D Z I A Ł szlak blizn, których to Vincent nie chciał pokazywać nigdy nikomu (nawet podczas tych swoich nocnych eskapad, niezobowiązującego seksu, pozwalał każdemu na wszystko poza tym jednym: nie pozwalał, by jego nadgarstki były nagie), ale właśnie to, ta nagła świadomość, że istnieje coś gorszego od okazania mu swoich prawdziwych uczuć, sprawiła, że Vince zgasł i nie potrafił wybudzić się nawet wtedy, kiedy Francois począł prowadzić go trawą mokrą od deszczu, by uniknąć zderzenia się z rzeczywistością.
Byliśmy — odparł dopiero wtedy, kiedy zza ich pleców rozbrzmiały wesołe, nieco znużone odgłosy jakiejś rozmowy. — Ale wtedy to ty byłeś nietrzeźwy — wyjaśnił tak, jakby objaśniał temat canzony; wypowiedział to w dodatku na chwilę przed posłanym w eter — nie do niego — powitaniu, narażając ich na dotkliwe w skutkach plotki. Ale przecież byłyby one wszystkie prawdą: nie było sensu bać się tego, co pewnego dnia i tak miało dotrzeć do każdej znudzonej studencką monotonią osoby. W każdym razie, może właśnie tamtego dnia Vince popełnił największy błąd: nie tylko przybywając na imprezę, ale i zabierając potem Francoisa do swojego domu. Nawet jeśli skrywała się w tym niewinność; nawet jeśli tylko pomagał mu tak, jak pomaga się swym przyjaciołom.
Ja zawsze jestem sam — odparł z należącą się mu szczerością; inaczej nie potrafił. Nigdy. Dla Francoisa rezerwował tę prawdę, którą bał się wyjawiać innym, nawet jeśli opakowana była często eufemizmami i lekko brzmiącymi słowami. I może właśnie dlatego był sam, nawet wtedy, kiedy był z kimś — liczył jedynie na to, że przy Francoisie nauczy się pewnego dnia czuć mniej osamotnionym. — Nie chciałem się kłócić. Przepraszam — powiedziawszy to, tuż po wsunięciu się do samochodu i przekręceniu klucza w stacyjce, pomyślał, że może jednak nie powinien prowadzić. Nie, skoro nie narażał już teraz wyłącznie swojego życia, lecz także to, które jakby przypadkiem pewnego dnia znalazło się w jego orbicie. — Jestem zły, ale wyłącznie na siebie — dodał, zerkając na niego z niepewnością. Nie wiedział, czego pragnie teraz bardziej: wyjaśnienia wszystkich spraw czy powrotu do domu i rozprucia w sobie na nowo tego, z czym nie potrafił sobie nigdy poradzić. — To nie było upokarzające, Francois. Ja też tego nie chcę — odważył się powiedzieć dopiero po kilku minutach; zostawili już za sobą uczelniane gmachy i zmierzali gdzieś, w nieznane sobie miejsce. Vincent nie znał kierunku, a mimo to prowadził ich ulicami miasta. Potem znów zmogła go cisza, to nieznośne milczenie. Wspomnienia podobnych podróży, które odbywał z Terrym; sportowymi samochodami, których nie widział od lat. Pamiętał jeszcze drogi, którymi zmierzali, tak jak i wiatr, który targał ich włosy gdy ze śmiechem otwierali wszystkie samochodowe okna. Myślał więc o tym, że nigdy już nie będzie takim człowiekiem, mimo że Francois właśnie na kogoś takiego zasługiwał; myślał o tym, że nawet nie chciałby znów być tamtym Vincentem, w którym nie rozpoznałby samego siebie. Ale tych obu Vincentów łączyła dziwna pazerność i egoizm, bo tak jak i wtedy, Chenneviere nie potrafił teraz zachować się odpowiedzialnie. W i e d z i a ł i drżał jednocześnie z obawy przed tym, że sprawy z Francoisem zakończą się w ten sam bolesny sposób (wiedział, bo było to nieuniknione), a mimo to pragnął, by jednak było inaczej. Nie znając jeszcze odpowiedzi na stawiane sobie pytania, zjechał w końcu z głównej ulicy i zatrzymał auto na parkingu niepopularnego w tych godzinach supermarketu. — Francois — jego głos był lekko zachrypnięty przez trwające minutami milczenie; odpiął pas i dopiero wtedy odwrócił się w jego kierunku. — Na pewno nie chcesz… Nie wolisz o tym zapomnieć? Nie jestem w stanie nawet odpowiednio ująć tego, jak mi z tym źle, jak potwornie się czuję. Przez to, że nie pamiętam, że byłem pijany — przyznał ze skruchą, ponownie otwierając się na odwagę, uczucia i słowa, których wcześniej, przy każdej innej osobie, nie chciał przywoływać.

koniec, kierunek: gdziekolwiek
julien baudelaire
ODPOWIEDZ