that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Ucieczka zdaje się jedynym rozwiązaniem na ten moment.
Brutus jeszcze nie wie, jak często będą się nią w przyszłości wysługiwać — póki co wydaje mu się, podobnie jak Cassiusowi, że ich drogi tego wieczora (czy nieco bardziej precyzyjnie: tej długiej nocy) na zawsze się rozdzielą. I nigdy już na nowo nie przetną.
Jest przekonany, że brunet nie powtórzy błędów posmakowanych dzisiejszego ranka i nie zapragnie odnaleźć nieistniejącego Jonela ani Tristiana po raz drugi. Nie wie tylko, czy go nie wyda; teraz nosi imię Brutus i mieszka w Australii zdradzi już pierwszego dnia po powrocie do Stanów innemu agentowi, na którego zapragnie zrzucić odpowiedzialność za swój wcześniejszy brak stanowczości.
Zresztą Brutus nie wie, czy już się jakoś nie dowiedzieli — chyba tak, skoro (wedle spowiedzi pochwyconej dziś z ust Cassiusa) przybyli do nadmorskiego magazynu wyłącznie jego śladem.
Ale póki co skupia się tylko na ucieczce.
Kiedy mężczyzna w luźnej, malachitowej bluzie i zaczerwienionych oczach zamyka za sobą drzwi, Brutus już napręża każdy mięsień w ciele gotowy do ów bezzwłocznej ewakuacji. Przez moment, zanim da opaść swoim nogom bezwiednie z kanapy i rozciągnąć każdy z zesztywniałych stawów, nasłuchuje oddalających się kroków bruneta. Słyszy brzdęk windy i liczy jeszcze do trzydziestu, a potem przechodzi do dalszego etapu planu. Dźwigając się z kanapy, musi podtrzymywać się oparcia, z którego zsuwa koc i folię (zanadto grożą utraceniem stabilności). Głośno przy tym dyszy i jęczy — jak dobrze, że nikt nie może go teraz usłyszeć. I zobaczyć. Później, słaniając się na nogach i obejmując obandażowane i prowizorycznie unieruchomione ramię drugą dłonią (ból jest niemal o b e z w ł a d n i a j ą c y, ale smakował go już w życiu niejednokrotnie, więc, można powiedzieć; zdążył się już przyzwyczaić do tej goryczy między ustami), podpierając się ściany — a właściwie sunąc po niej lewym, nieuszkodzonym bokiem ciała, dociera do sypialni Cassiusa, w której ten zostawił sportową torbę. Wyciągając (czy raczej: wyrzucając niedbale gdzie popadnie) skrawki ubrań, jakieś książki i kosmetyki, zostawia sobie tylko jedną kurtkę, którą przewiesza przez ramię, a potem wraca z torbą do salonu. Ładuje do niej czyste kawałki bandaży, plastikowe pudełeczka leków i jeden blister, a także kartki z zapiskami dotychczas podanych mu dawek i przypadkowo (znów stracił równowagę i musiał podeprzeć się chaotycznie o stół) rozlewa zimną, mętną herbatę. Klnąc pod nosem, chwyta za mokry pistolet i niedbale wyciera go o materiał swoich spodni, a potem go także chowa do torby; układa na samej górze jej wypełnienia.
Ciągnie torbę po ziemi do kuchni, a potem otwiera każdą szufladę po kolei, wyciągając z nich wszystkie przedmioty o zaostrzonych krawędziach, które mogą przydać mu się potem — w razie problemów. Wygląda za szybę okna ubrudzoną odbłyskiem lampy ulicznej (do teraz nie wiedział jeszcze, w jakim mieście tak właściwie się znajdują) i mknąc po zakamarkach centrum miasta, zauważa, że chyba Lorne Bay. To dobrze. Planuje dostać się na swoją farmę, ale nie do końca jeszcze wie, jak ma to zrobić — i czy w ogóle może, skoro prawdopodobnie przejrzano już jego przykrywkę. Ale i tak zamierza zaryzykować. Ma tam wszystkie swoje rzeczy i sąsiada, który pracuje w szpitalu; może mógłby jakoś mu pomóc, albo załatwić kogoś, kto to zrobi.
Zastanawia się, czym dokładnie dotarli pod osiedle Opal Moonlane — samochodem Brutusa? Stał w końcu niedaleko doków, z których jakimś cudem zdołali uciec, więc to wydaje się najlogiczniejsze, ale Brutus nie przypomina sobie momentu, w którym nie tylko zdradził Cassiusowi drogę do pojazdu, ale też w którym dał mu klucze. W każdym razie teraz wezwie taksówkę. Jakoś. A może pojedzie autobusem. Wciąż ma w kieszeni spodni portfel uzupełniony gotówką. Przez moment zastanawia się, co zrobił z pieniędzmi zgromadzonymi dla Camerona przez Cassiusa; chyba leżą w bagażniku jego auta. Nieważne.
Już przymierza się do opuszczenia nie tylko pomieszczenia zastawionego kuchennym sprzętem i kolumnadą wąskich szafek, a także całego mieszkania, ale wtedy dociera go głośne: bum!, a on traci grunt pod nogami i upada na kafelki. Początkowo, przez kilka długich sekund jest przekonany, że usłyszał wystrzał z broni. Później wytrącający go z równowagi hałas bierze za wkroczenie do budynku oddziału agentów, którzy przed paroma godzinami wdarli się do hangaru przy dokach. Ściska więc w dłoni pistolet, odbezpiecza go i przykłada palec do spustu, czekając. Wie, że w tym stanie nie da rady im umknąć, ani powystrzelać ich wszystkich — wierzy jednak, że uda mu się drasnąć choć kilku i zabrać ich do Hadesu wraz ze sobą. To całkiem pocieszająca myśl.
Kiedy mijają kolejne minuty, Brutus uświadamia sobie, że usłyszany przed momentem hałas był tylko hałasem; osiedlowym hukiem codzienności, być może domkniętymi przez przeciąg drzwiami.
Tylko że Bruce nie potrafi już wstać.
Trawi go nie tylko ostry ból wzdłuż ramienia, ale też rana nad skronią nieprzyjemnie zaczyna pulsować. Do tego wszystkiego znów chwyta go chrapliwy, tnący ścianki przełyku kaszel, nad którym i tym razem nie potrafi zapanować. I w tej jednej chwili — przez dźwięk nieszczelnego przepływu powietrza w cudzym mieszkaniu — cały jego misternie pomyślany plan pozostaje mu już tylko zgnieść w dłoni i wyrzucić do kosza.


Nawet nie wie, ile minut czy godzin spędza na chłodnej powierzchni podłogi. Wie tylko, że gdzieś pomiędzy kolejnymi drgawkami a napadami krwistego kaszlu, zdołał okryć się dotychczas przewieszoną przez ramię kurtką, skradzioną wcześniej Cassiusowi. Z tego niebytu; tej gęstej mgiełki nieświadomości, wydziera go dopiero odgłos przekręcanego w zamku klucza, a potem głośnych kroków stawianych w salonie. I Brutusowi znów wydaje się, że do mieszkania wkroczył ktoś obcy, kogo twarz zapewne dojrzał przez ułamek sekundy w opuszczonym wcześniej hangarze. Znów owija więc palce wokół chłodnego uchwytu broni palnej i nasłuchuje coraz rzadszego stąpania po ziemi, a potem pociągłego wydechu i kątem oka dostrzega człowieka, który (ucieczka nie była jedynie Brutusa jedyną opcją, ale też jego) z jakiegoś powodu wrócił; tak jak obiecał. Teraz jednak sądzi, że jest w pomieszczeniu sam. I Brutus nie wie, czy to wywołane gorączką delirium wymusza na nim taką reakcję, czy jakieś zgubne poczucie ujrzenia powidoku Harvey'a (czy raczej oplatających Harvey'a uczuć, z których Brutus tak lubił czerpać: troski, zainteresowania i przyjaźni), ale z jakiegoś powodu uśmiecha się delikatnie i z ulgą, ale nade wszystko radością, a potem wypowiada (naprawdę w y p o w i a d a, a nie tylko pisze): Cassius!

Następne trzy dni mógłby opatrzyć słowem: niewyraźne. Dopiero po nich odzyskuje w pełni świadomość i z początku nie może uwierzyć brunetowi, kiedy ten informuje go, jak wiele czasu minęło; Brutusowi zdaje się, że maksymalnie kilka godzin. Wie, że jego zdrowie wielokrotnie się pogarszało i że w pewnym momencie Cassius wymamrotał z westchnieniem: poddaję się, ale jakimś sposobem Bruce i tak uparł się na łapanie kolejnych oddechów. Wydaje mu się, że trochę zrobił tym Cassiusowi na złość. A teraz leży w jego łóżku (już nie na niewygodnej kanapie; tą chyba zajmuje brunet, o ile nie ma tu innego pokoju z materacem) i denerwuje go tym chyba jeszcze bardziej — o ile w ogóle da się bardziej. Korzystając z faktu, że jest w pokoju sam (to nie zdarza się często; gniewny wzrok bruneta wwierca się w jego sylwetkę prawie ciągle), zapełnia kartkę pozostawioną mu na szafce nocnej swoim pismem. Zawiera w niej streszczenie wszystkiego; tego, że z Harveyem przepracował dwie dekady w CIA i że nie uważa, żeby brunet zachował się sprawiedliwie, kiedy stwierdził, że to może i dobrze, że mężczyzna umarł. Bruce zapewnia, że Harv był dobrym człowiekiem, nawet jeśli pod koniec mogło się tak nie wydawać. Niezgrabnie dziękuje mu też za pomoc — tłumaczy, że gdyby tamtej nocy nie stracił na moment siły, uwolniłby Cassiusa od tego nieprzyjemnego doświadczenia i jego mieszkanie opuścił. No ale teraz jest już lepiej, więc teraz możemy się pożegnać. Chyba że czegoś potrzebujesz — mimo tamtej sytuacji w dokach, i tak wiszę ci ogromną przysługę dopisuje na koniec, a potem czeka, aż w końcu będzie mógł przekazać ów świstek papieru w odpowiednie ręce.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Każdy dzień rozpoczynał się o godzinie trzeciej. Zmiana opatrunków poprzedzała ciąg wykonywanych badań, z grubsza anachronicznych, a także kontrolowanie czegoś, co uznać można było za prowizoryczną kroplówkę. Wolał, kiedy Jonel Brutus (nazywany także przez niego, jakże czule, ten chuj) był nieprzytomny.
O czwartej włączał telewizor znajdujący się w salonie — który przybrał również funkcję jego sypialni — i z opadającymi powiekami wpatrywał się w powtórkę pasma wiadomości. Jakby łudząc się, że ktoś, mimo wszystko, dopisał do nich nową treść.
Strzelanina w Cairns istniała jednak wyłącznie w krainie jego myśli; nie mówiono o odnalezionych ciałach, o makabrze zastanej w jakimś opuszczonym hangarze bądź czwórce nieznajomych, którzy obecnie przebywali w stanie śpiączki w miejskim szpitalu. Nic. Być może ich ciała nie zostały jeszcze odkryte. Być może ich rany były powierzchowne i odliczali czas do krwawej zemsty. Wczorajszego popołudnia odezwała się w nim tak wielka rozpacz wynikająca z niewiedzy, że niemal pojechał do Cairns w celu upewnienia się, czy te spędzone na poligonie godziny niosły w sobie jakąkolwiek precyzję. Mdliło go na myśl, że mógł tych mężczyzn zabić. Z drugiej jednak strony gwarantowałoby to im bezpieczeństwo.
Im! Zaczął traktować ich dwójkę jako jakąś pieprzoną jedność jeszcze przed tym swoim dramatycznym wyjściem; nas będą szukać, powiedział bezwiednie, a potem ot tak to wracało. Jesteśmy tu bezpieczni, powiedział, kierowany zdumieniem, bo tenchuj Brutus się odezwał. Jednym słowem. C a s s i u s. Starał się potem o tym nie myśleć; tłumacząc sobie, że mężczyzna w istocie mówić potrafi, ale jego milczenie wynika z jakichś psychologicznych powodów, usiłował się nie dopisywać tamtej chwili szczególnych znaczeń. Tym bardziej, że wciąż nie wiedział, czy Brutus jego jego bratem, czy jednak pewnego dnia Harvey przedstawiłby mu go jako swojego kochanka (nie wiedział, co byłoby gorsze).
Obdarzenie go nienawiścią było najrozsądniejszym wyborem. Więc choć to jedno słowo doszczętnie go poruszyło, Cas spojrzał na niego z żalem. Pojebało cię? Tylko wszystko pogorszyłeś, wymamrotał, gdy pierwszą część naprawy jego ciała musiał przeprowadzać w kuchni. Nie wiem, jak ja, kurwa, doczyszczę ten syf, warknął, gdy następnego dnia Brutus na chwilę powrócił do krainy żywych; Cassius miał wówczas założone żółte, gumowe rękawice i z wściekłością szorował śmierdzącym specyfikiem wszelkie miejsca udekorowane krwią.
Okazywanie mu swej niechęci stało się obowiązkiem; nie miał w końcu podstaw ku temu, by obdarzyć go choćby źdźbłem sympatii. Naturalnie mogli się przekrzykiwać w tej sprawie — Cas chciał go w końcu zamordować, czego nie starał się nawet ukryć — lecz ostatecznie to Brutus zaciągnął go do tego obrzydliwego magazynu.

Uwypuklając knykcie lewej dłoni zastukał w lakierowane, jasne drzwi, odgradzające go od Brutusa. Początkowo zostawiał je otwarte (pierwszej nocy stan jego zdrowia był w dodatku tak niepewny, że Cas spał na przystawionym ku łóżku fotelu), by nie przegapić możliwych powikłań, lecz w końcu pozwolił im na tę pozorną namiastkę prywatności. Zapukał więc — jak zwykle — wiedząc, że nie otrzyma odpowiedzi. Odczekał dziesięć sekund (one Piccadilly, two Piccadilly…), a następnie wkroczył, z tym swoim jowiszowym spojrzeniem, do świata, w którym tak ciężko było obdarzać Brutusa nienawiścią. — Mam pytanie — rzekł na początku, przystając w progu. Ubrany był w ciemny podkoszulek i parę dresowych spodni, a włosy jego były jeszcze mokre po wziętym piętnaście minut temu prysznicu. — Kiedy opuszczaliśmy Cairns wyłączyłem telefon i wyciągnąłem kartę, tak na wszelki wypadek. A skoro w wiadomościach nadal milczą… nie wiem, czy powinienem go włączać? — lekko się zawstydził; jak dotąd, Brutus nie był świadkiem jego nieporadności — kiedy w grę wchodziła medycyna, Cas wykazywał się nienaganną wiedzą i pewnością. Kiedy zaś można było się przyjrzeć jego zwinności w świecie federalnej agencji… te wszystkie źle podjęte decyzje wychodziły na jaw. — Problem polega na tym, że muszę zadzwonić przynajmniej do matki. Jestem pewien, że jeszcze dzień, a postawi na nogi cały brytyjski wywiad — a tego, żadne z nich, by przecież nie chciało.

bruce coleridge
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Nie potrafi sprecyzować co takiego (a przecież nigdy nie miał trudności z analitycznym wysnuwaniem wniosków — w agencji CIA obserwacje należało dokonywać szybko i sprawnie, w czym zawsze udawało mu się zabłysnąć przed dowódcami), ale coś w mężczyźnie sprawia, że Brutus nie potrafi oderwać od niego spojrzenia.
I to wcale nie ostrożność dyktuje mu ten wzrokowy warunek — to przecież nie tak, że każda cząstka brutusowej intuicji i serca podsuwa mu pod myśl obawę o własne bezpieczeństwo; Cassius w swoich ruchach jest zanadto subtelny i płynny, a w mglistych oczach zbyt rozkojarzony, by zaczaić się na jego życie. Zresztą, miał ku temu nieprawdopodobnie wiele okazji — o stokroć więcej, niż osoby faktycznie pragnące odebrać Bruce’owi ostatni oddech.
W ciemnych tęczówkach Coleridge’a — orzechowych pośrodku, na krawędzi oblanych złotym karmelem — nie rozrasta się także kwiecisty podziw z gatunku tych, które objawiają się podczas kontemplacji nadzwyczaj drogocennych dzieł sztuki. Nie odczuwa potrzeby zapisania w pamięci każdego detalu ów twórczości, ani grandilokwentnego odbicia tych szczegółów na białej kartce szkicownika, za pomocą trzymanego za uchem zatemperowanego ołówka.
A więc jak na niego spogląda?
Chwilowo ze zdziwieniem objawiającym się nie tylko wewnątrz umysłu, ale i na wierzchu każdej rysy twarzy, bo Cassius najprawdopodobniej próbuje się go o coś p o r a d z i ć. Jakie to dziwne i zabawne — jakby podczas tych kilku niewyraźnych dni nawiązali niemożliwy do złamania sojusz. Słucha go więc z należnym dla każdego sprzymierzeńca skupieniem i w ten sam sposób również go obserwuje: zauważa pasma wymodelowanej poprzez mięśnie, odkrytej skóry wyrastającej z podkoszulka i włosy zroszone kropelkami świeżej kąpieli. Udekorowane ametystowym podkreśleniem oczy (które sam Brutus pomazał tam swoim kapryśnym zdrowiem), już nie czerwone i napuchnięte, jak pierwszego wieczora spędzonego w tym mieszkaniu. A potem opada wzrokiem ku ostemplowanej w wyjaśnienia kartce, waha się przez ledwie dwa prędkie oddechy (na te pociągłe, umiarkowane, spokojne za bardzo palą go jeszcze nowe rany) i zamiast wsunąć ją w dłonie bruneta, na jej odwrocie, w nieskażonym pismem rogu bazgrze: NIE. ABSOLUTNIE. Bawi go ta zimna złość Cassiusa, wsuwana w organizm jakby na siłę i bawi go jego późniejsze zażenowanie, ale w nieco inny sposób; taki odnajdujący bezpośredni oddźwięk gdzieś głęboko, głęboko za mostkiem. TWOJĄ MATKĄ JEST VERA? NIE KOJARZĘ, ŻEBY MIAŁA SIOSTRĘ dodaje nieco zbyt zuchwale, zanim decyduje się podarować mu liczące się dla niego instrukcje. PRZEJDŹ SIĘ I POŻYCZ TELEFON OD PRZYPADKOWEJ OSOBY radzi więc po krótkiej chwili, zastanawiając się, czy Cassius zna ten zbiór cyfr na pamięć — na takiego właśnie mu wygląda. Poprawiając pozycję ułożonego na łóżku ciała — wbijając barki do zagłówka silniej i stabilniej, spogląda jeszcze na śnieżnobiały opatrunek niknący na swojej mlecznej skórze (ostatnio faktycznie nie wystawiał sylwetki zbyt często na słońce) i przeciągle wzdycha. Nie zwykł wstydzić się swojego ciała i cudzego dotyku, a jednak fakt bycia odartym z ubrania i regularnie poddawanym palpacyjnym badaniom wydaje mu się dziwnie niewłaściwy — przede wszystkim dlatego, że przy brązowowłosym mężczyźnie czuje się niemal transparentny; gdy natrafia wzrokiem na wejrzenie jego chabrowych, niewinnych oczu przyglądających mu się przenikliwie, wydaje mu się, że Cassius domyśla się każdej złej rzeczy, która się w nim kryje.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Pragnął zadzwonić do Very i błagać o to, by go stąd zabrała.
Jak zawsze zresztą, kiedy sprawy nie układały się tak, jak sobie zażyczył; Vera Knightley od dwudziestu lat skazana była na częste sięganie po telefon, rezerwowanie odpowiednich lotów i ściąganie swojego syna do Glasgow. Wtedy, kiedy nie układało się mu w Kalifornii przy boku ojca — co brzmiało jak powód rozsądny — ale też wtedy, gdy Cas kończył ze złamanym sercem. Zdarzały się mu po drodze także wpadki typowe dla dzieci jego pokroju, a więc niegroźne wypadki drogowe, barowe bijatyki i zbyt jawne wystawienie się pod surowe spojrzenie świata — zawsze wtedy Vera, bez choćby jednego słowa wyrzutu, zachęcała go do powrotu do domu. Niczym się nie przejmuj, zajmę się tym, obiecywała i faktycznie w tydzień później wszystko wyglądało tak, jakby nigdy nie zostało nasiąknięte jakimkolwiek problemem. Później — może kiedy Harvey poszedł siedzieć, a może w czasie, w którym poznał Deborah i się zakochał — zaprzestał tejże praktyki; radził sobie samodzielnie, często z kiepskim skutkiem, ale wierzył, że pomoc matki nie jest mu potrzebna.
A teraz tak bardzo chciał, by Vera Knightley znów rzuciła na świat jedno ze swoich zaklęć i sprawiła, że życie znów wyglądałoby tak, jak dawniej.
Pokiwał jedynie głową na słowa zakazu, których się spodziewał; mimo wszystko włączenie swojego telefonu pozostawało obrzydliwie kuszące. Kolejne potwierdzenie — również nieme; ta fikcyjna cisza często się mu udzielała — przyszło w chwilę po gniewnym zaskoczeniu; ale może i tego mógł się spodziewać, może powinien był już pogodzić się z myślą, że Bruce wie o nim tak dużo. A potem skinął głową po raz trzeci, ostatni; mimo że tak bardzo nie miał ochoty wychodzić z mieszkania. Nie wiedział wciąż w dodatku, co ma matce powiedzieć, poza oczywistym wszystko jest w porządku. Spotkanie z Walterem uświadomiło mu, że może wkrótce podzieli los ojca i umrze, ale o tym Verze wspominać nie mógł — nawet jeśli lepiej byłoby, gdyby zdążyła się na to przygotować.
Stał więc przez kilkoma możliwościami, wyborami tak tragicznymi, jak nierozważne decyzje czynione przez ojca na chwilę przed w y p a d k i e m, a mimo swej niechęci i wściekłości słanej ku Brutusowi, nie potrafił się zmusić do opuszczenia zajmowanego przez niego pokoju. — Źle się czujesz? — pytając przysiadł na łóżku, za blisko, mogłoby się zdawać, ale te minione dni zatarły kilka kluczowych granic. Nie sięgnął jednak ku zdobiącej jego ciało ranie, która niemal pozbawiła go życia; po prostu przypatrywał się mu z niesprecyzowaną miną. — Co cię łączy z moimi rodzicami? — lub: łączyło, ale bez względu na konstrukcję słów, Cas chciał usłyszeć tylko jedno: kompletne nic.

bruce coleridge
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Może spostrzegł je już na samym początku — jeszcze w przydrożnej, tonącej w karmelowym świetle kafejce przy Fairhurst Street; te widma brutusowej przeszłości, unoszące się nad Cassiusem w kształcie sylwetek dwóch osób: Very i Harvey’a. Może wyartykułował mu to ten łagodny uśmiech, którym zwykła obdarzać go Ona; podwijające się do środka wargi i zabawnie opadający przy tym koniuszek nosa, rozszerzający się nieco po bokach. A może markowe podenerwowanie należące do Niego; wygięta w niesymetrycznym łuku prawa brew i gniewne zmarszczki skumulowane na skraju czoła; jak splątane, silne korzenie, z których coś miałoby kiedyś zakwitnąć — wszystko to jest zapisane na jego nieskazitelnie mlecznobiałej twarzy. Może właśnie przez te zapożyczone od kogoś rysy Bruce wypchnął go wtedy z linii ognia — prosta nostalgia połączona z wiercącym sumieniem. A może nigdy tak naprawdę nie chciał odebrać mu tego spokojnego, oderwanego od prawdziwych problemów życia; nawet kiedy wyrył jego nadchodzącą śmierć w zdezelowanych, zardzewiałych ścianach starego magazynu nadmorskiego. Może też po prostu pragnął dokonać ów obietnicy samodzielnie; bo Brutus przecież nigdy nie lubił się kimś wyręczać. Nie wie. Woli się nawet nie zastanawiać.
Nieznacznie porusza tylko głową, odtwarzając to skinienie, którym sam przed momentem został obdarzony. Czy Vera jest twoją matką; a więc jest. O Harvey’a pytać już nie musi — wciąż nie jest w zupełności przekonany, ale po przywołaniu tego konkretnego nazwiska — Arthur Hastings i ponownym dojrzeniu skradzionego podenerwowania wypisanego w rysach twarzy, Brutus wie, że niezależnie od więzów krwi, Cassius był dla Harvey’a ważny. Jeśli nie jest jego synem, to na pewno był j a k syn — co do tego mężczyzna nie ma żadnych wątpliwości.
A teraz, zamiast okazać swoje chłodne, profesjonalne opanowanie i poświadczenie o nieobdarzaniu uczuciami osób, których tymi uczuciami zdecydowanie nie powinien darzyć (nie miłosnych i nader ckliwych, a choćby serdecznych, przyjacielskich i nieco współczujących), odpycha się dłońmi wbitymi w materac tak, jakby żarliwie starał się zrzucić swoje ciało z łóżka. To dlatego, że Knightley usiadł tak b l i s k o, i że niespodziewanie podarował mu tę swoją objawiającą się tylko raz na jakiś czas troskę, z którą Brutus nie wie, co zrobić. Wzruszeniem ramion próbuje przegonić z kolei następne pytanie — pierwszy raz od dawna tak na poważnie denerwuje się, że jego ciało nie jest w stanie wytworzyć dźwięku słów. Zmuszony jest bowiem nie tylko do powrotu do poprzedniej bliskości, ale też wychylenia swojego ramienia dalej, co okazuje się niemożliwe — to Cassius sięga ostatecznie po wylegującą się na komodzie kartkę papieru i wręcza zażenowanemu Brutusowi. TAK WŁAŚCIWIE TO NIC; POZA PRACĄ — pisze i nagle, wbrew logice i myślom, które — opóźnione i ciche — próbują odwieść go od tego pomysłu, dodaje jeszcze: A CO, JESTEŚ ZAZDROSNY?, na myśli mając oczywiście zazdrość skierowaną ku jego RODZICOM; bo przecież nie ku Bruce’owi.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Zazdrość faktycznie pałętała się po jego sercu, ale nie taka, o jaką można by go podejrzewać. I na pewno też nie taka, o którą oskarżał go Brutus — może po prostu nie dało się jednoznacznie określić uczuć, które przepełniały jego myśli. W każdym razie, uczepiony nienawiści, nie był w stanie skontrolować uśmiechu, który rozświetlił jego pochmurną twarz w tej samej chwili, w której Bruce niemal o d s k o c z y ł niczym spłoszone zwierzę; zupełnie tak, jakby to Cassius był z ich dwójki ściganym, rzekomo groźnym przestępcą. — Zazdrosny? — mimo wcześniejszego ukłucia spokoju — tylko praca, a więc odpowiedź, na którą liczył — przeczytał ze zdziwieniem słowo wciśnięte na kartkę ze złośliwością, której nie potrafił rozszyfrować. — O co miałbym być zazdrosny? — przecież powinien być zły i nieufny, to wszystko. A mimo to faktycznie odczuwał zazdrość, której sensu nie potrafił pojąć. — Wiesz, uratowałem ci życie. A to oznacza, że musisz się mi odwdzięczyć — powiedział dość butnie i stanowczo, pragnąc oddalić się już od poprzedniego tematu. Początkowo o pomoc chciał poprosić w sposób uprzejmy — licząc na to, że w Brutusie drga choćby jedna struna dobroci — lecz w ferworze obecnych emocji uznał, że wynikać to musi z honorowego przymusu. Nie zamierzał prosić o nic skomplikowanego — ot kilka informacji, które mogłyby pomóc mu w ujęciu mordercy Harvey’a. Nie był aż tak naiwny; wiedział, że Bruce planuje pozostawienie go w tym zbyt kobiecym i nudnym mieszkaniu; był już całkiem zdrowy i nie istniał powód — poza tym długiem — by musieli spędzać ze sobą kolejno nadciągające dni. Mimo to świadomość jego nieobecności napawała go przedziwnym rodzajem lęku. Kryło się w tym wszystkim w dodatku coś jeszcze; jakiś element łączący tę całą zazdrość, smutek i lęk przed porzuceniem. Przypatrując się mu nie był w stanie dopasować niektórych elementów do prawidłowych miejsc w układance wspomnień; uśmiechnął się więc — bardziej do siebie — świadom, że zadanie kilku kolejnych pytań przyniesie mu raczej ból, niż jakąkolwiek ulgę. — Odwiedzałeś ich? Moich rodziców? W ich prywatnym domu, w Bodega Bay — wbił w niego błękit oczu; mimowolnie powrócił wspomnieniami do dni niezmąconych jakąkolwiek odpowiedzialnością. I do tego jednego wieczora, podczas którego miał być nieobecny — rodzice wysłali go do Jamesa na noc, a on jak zwykle w tamtym czasie nie przypuszczał nawet, że czynią to z powodu zachowania jego istnienia w sekrecie. James namówił go wówczas do zakradnięcia się do jego domu; chciał zobaczyć najnowszą kolekcję gier, którą Cas się tak perfidnie przechwalał. Włamali się więc — mknęli ogrodem, a potem drabiną przystawioną do okna, odkrywając, że rodzice Cassiusa kogoś goszczą. James nie chciał jednak wyjść bez odpowiednich zdobyczy; kiedy pakował do swojego plecaka pstrokate plastikowe pudełka z płytami, Cas skryty w mroku wpatrywał się w ciszy w siedzącego w salonie chłopaka. I tak bardzo bał się, że ten sam chłopak — na którego punkcie miał w tamtym czasie obsesję — siedzi teraz obok niego.

bruce coleridge
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Kiedy Arthur H. skradał się — bezszelestnie, na obnażonych palcach ciepłych, stygnących po niedawnej kąpieli stóp, w swojej miękkiej, kolorowej piżamie udekorowanej w kreskówkowe postacie — do ojcowskiej torby, równie bezgłośnie wsuwając tam śnieżnobiałe zwitki cienkiego papieru zapisanego dziecięcą lojalnością i uczuciem, Brutus także zabiegał o harvey’ową sympatię: wykazywał się podczas skomplikowanych misji, przestrzegał mężczyzny wskazówek i upewniał się, że nikt w szeregach ich jednostki nie postanowi mu się przeciwstawić. I choć zyskiwał jego obecność częściej, niż otrzymywała ją jego żona, choć niejednokrotnie odwiedzał ich dom i był powiernikiem harvey’owych sekretów, tak wciąż spalał się zazdrością za każdym razem, kiedy dostrzegał ów skrawki dedykowanych mu kartek. Więc to może nie Cassius jest zazdrosny (jak przed momentem sam mu to wskazał), a wciąż Bruce — może kieruje na niego strumień światła złożonego z własnych animozji i mankamentów, licząc, że Cassius to światło pochłonie; że sam zacznie nim skrzyć. A może Harvey zadbał o to, by im dwóm zapisać w testamencie wzajemną zazdrość i niechęć — drugiego z ów spadku Bruce jednak nie potrafi w sobie rozbudzić, więc póki co zwodniczo ją podrabia. Złość płonąca żywym ogniem w jego klatce piersiowej podłożona zostaje tam jednak przez niemożność wydobycia z siebie głosu; Coleridge od tak dawna nie czuł potrzeby do wypowiedzenia kilku zestawów słów, co teraz. O TO, ŻE CZYTAŁEM PRAWIE WSZYSTKIE TWOJE LIŚCIKI, ARTHUR skrobie długopisem na lekko już pogniecionej kartce — jako że za podstawkę służy mu jego własne kolano — i układa wargi w szelmowskim wykroju. To odpłata za tę jadowitą satysfakcję skumulowaną wcześniej w cassiusowym uśmiechu — Bruce nie zamierza utrzymywać dłużej tej swojej dziwnej płochliwości i niezdarności; dlatego dźwiga się z łóżka (dość opornie, jako że spędził w nim większość minionych dni i wobec tego nachodzą go krótkotrwałe migreny) i krokiem oplecionym swobodną obojętnością kieruje się do szafy, w której poukładane zostały (raczej wrzucone — byle jak, na szybko, jako że Coleridge tamtej nocy udekorował nimi podłogę) elementy cudzych ubrań. Nie przejmuje się tym, że tego typu panoszenie się odbiera się za wielce nietaktowne — zamiast tego z ostentacyjną wybrednością przebiera w skrawkach materiałów, wzdychając i krzywiąc się na ich złego smaku wykroje i różnobarwność. Myśli zagraca mu jednak przede wszystkim ulga upleciona z widocznej, nagłej poprawy zdrowia — faktycznie jest już o wystarczających siłach, by nie tylko zniknąć za momentem w parującej wrzątkiem łazience i okryć swoje ciało czymś więcej, niż parą czarnych bokserek, ale przede wszystkim wystarczająco silny na to, by odejść z zaciemnionego mieszkania na Opal Moonlane. Znalazłszy już względnie odpowiadające mu składniki ubioru (czyli po prostu: w kolorze hebanowej czerni), przewiesza je przez ramię, zwraca twarz znów ku Cassiusowi i powoli niweluje dzielącą ich odległość; stoi teraz tak blisko, że ich kolana się stykają. Precyzyjnie wbity w niego wzrok zostaje na swoim miejscu przez kilka przedłużających się chwil, aż w końcu Bruce nachyla się i sięga po wcześniej porzuconą na materacu kartkę i długopis. ODWDZIĘCZYĆ? odbija na papierze, nie odnosząc się do posłanego mu pytania, a do wcześniejszego warunku. Ukazuje mu swoje pytanie z błyskiem w oku, a potem, po kilkudziesięciu sekundach, dopisuje jeszcze: NIE MÓGŁBYŚ URATOWAĆ MOJEGO ŻYCIA, GDYBYM JA WCZEŚNIEJ NIE URATOWAŁ TWOJEGO, co jest jego wskazaniem: niczego nie jestem ci winien. A mimo to zamierza mu odpowiedzieć. JAKIE ZNACZENIE MA TERAZ DOM Z TANDETNYM OBRAZEM MARTWEJ NATURY NAD KOMINKIEM I PRZESYTEM ZIÓŁ W KUCHNI? tę prawdę ujawnia mu jednak w formie własnego pytania, nie rozumiejąc, co ów błahy szczegół ma teraz do rzeczy.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
O tym, że było to pierwsze zauroczenie (w wersji wyłącznie nieoficjalnej; historia o tym, że James Ballard był jego pierwszą miłością podbijała serca z tak poetyckim uniesieniem, że nie zamierzał jej nikomu odbierać) przekonał się dopiero po upływie trzech bądź czterech kolejnych lat. Wtedy, gdy odkrywał brak barier w świecie i zaczynał pojmować, że kiedyś dołączy do grona d o r o s ł y c h (może wtedy nie do końca rozumiał jeszcze te wszystkie potrzeby, jak na przykład całowanie czy seks, ale wiedział przynajmniej, jak to jest myśleć o kimś całymi dniami. I jak to jest chcieć rozmawiać tylko z tą jedną, wyjątkową osobą, nawet jeśli ów rozmowa nie kleiłaby się i nie tyczyła się niczego ważnego), których jedyną potrzebą i chęcią było dzielenie z kimś swojego życia. Chociaż musiał uczyć się tego od rodzin przyjaciół i przypadkowo poznanych figur; rodzice, rozwiedzeni i uwikłani w kilka romansów, powracający do siebie minimum dwa razy do roku, dawali mu raczej kiepski przykład.
Byłem pewien, że zabiera je jakaś jego kurwa — oznajmił butnie, choć przygrywające tym słowom serce (dobrze, że nie mógł tego zobaczyć, poczuć, zrozumieć) zdradzało, jak wielkie spustoszenie ów słowa wywołały w jego życiu. Kurwa, powiedział, czując się niczym przedszkolak; być może był to pierwszy raz, kiedy odważył się nazwać kochanki ojca w tak wulgarny sposób. Kochanki. Kochanków? Zemdliło go na myśl, że jego ojciec mógł już wtedy, tych kilkanaście lat temu, pałać pożądaniem do chłopaka, który prześladował Cassiusa w sennych marzeniach. Natarczywie wpatrywał się w Brutusa, obserwując każdy jego ruch; może lepiej byłoby pozwolić mu odejść. Teraz, tak po prostu. Zapomniałby dość prędko: o tym, jak wyglądał osiemnaście lat temu i o tym, że kilka dni temu zamierzał go zabić.
Ale te nieznośne wspomnienia mąciły mu w głowie. Mimo że Bruce odpowiedział na jego pytania, Cas wciąż był niepewny — czy to na pewno Colderidge zasiadał z jego rodzicami przy jednym stole? Czy aby na pewno łączyła go z nimi wyłącznie praca?
Aż nagle kolano znalazło się przy kolanie, a głowa zadarta została ku wiszącej nad nim twarzy.
Potem siłowanie się na spojrzenia, choć Cas nie wiedział, jaki był tego sens.
Zaczął się więc śmiać. Jakoś po przyznaniu, że nie ma się za co odwdzięczyć, ale lekceważący chichot wydobył się z niego dopiero potem; a więc Brutus naprawdę był tamtym chłopcem. Odrywając wzrok od pogiętej kartki, znów wejrzał w jego oczy. — Musisz być dla mnie miły — powiedział, usiłując zapanować nad śmiechem. — Mogę w każdej chwili powiadomić FBI o tym, gdzie jesteś. Albo policję federalną. Albo MI5 — mógłby wymieniać bez końca; był pewien, że każda z istniejących rządowych agencji z radością przyjęłaby jakiekolwiek informacje na temat Brutusa. Jonela. Chłopca o najpiękniejszym uśmiechu.

bruce coleridge
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Filigranowych rozmiarów szkatułka, zdolna skryć się w czyichś bezpiecznych, mocnych dłoniach, zbudowana z ciemnego drewna i wysadzana plastikowymi kryształami w kolorze czerwieni i błękitu, przyozdobiona na spodzie nabazgraną fioletowym flamastrem literką J (od J o n e l a), przechowywała wszystkie najważniejsze dla niego osoby. Może nie upychał czyichś postawnych sylwetek tak dosłownie, na upartego, ale od zawsze wierzył, że człowiek składa się na coś więcej, niż długie i silne kości, rozciągliwe mięśnie, ścięgna i układ krwionośny. Mamę ulokował na przykład w papierowym opakowaniu po tymianku i różowym wałku do włosów. Hugh zawarł w jednym wyblakłym paragonie z kina (ich pierwsze wspólne wyjście) i dwóch żółtych cukierkach (Hugh żółtych nie jada). Nauczycielkę angielskiego w małym, pomarańczowym ołówku utemperowanym do granic możliwości, a Darrena, swojego dziadka, w pachnącym papierku po miętówce. Życie obdarte z długotrwałych znajomości, z regularności nie posiadające nic prócz regularnych przeprowadzek, zmusiło go do przechowywania tych właśnie namiastek cudzych istnień w jedynym podarowanym mu przedmiocie, który uczciwie mógł nazywać swoim. Kiedy mama odebrała mu ów przedmiot siedem miesięcy później, żegnając go słowami “pakuj tylko najpotrzebniejsze rzeczy, Jonnie, tego nie potrzebujemy. No, szybko, zanim tata wróci”, po pewnym czasie był w stanie odbudować ów szkatułkę w ramach swojej wyobraźni. Harvey rozpychał — i wciąż trochę rozpycha — się po jej rogach najmocniej. Bruce pamięta na przykład, kiedy jeszcze przed trzydziestką (musiał mieć wtedy jakieś dwadzieścia pięć, a może dwadzieścia siedem lat) natrętnie przyciskał koniuszek swojego palca do wyświetlacza telefonu: w tym miejscu, w którym formował się zielony przycisk “połącz”. Najpierw na numer zawodowy, później na ten prywatny; pac, pac, pac — w końcu mężczyzna odebrał. “Jestem u rodziny, na urodzinach mojego siostrzeńca, Tristan, nie mogę rozmawiać. Co się stało, do cholery?” ale on w odpowiedzi poprosił o adres. Musi, naprawdę m u s i się z nim zobaczyć. “Tylko na pięć minut, Tris” zarządził Harvey, a on przyjechał. Do bielszego od chmur domu, otoczonego bardziej błękitnym od nieba płotkiem — czekał na ulicy prawie dwadzieścia minut, kiedy starszy o dziewięć lat mężczyzna wyszedł. Zamienili kilka słów, Harvey poklepał go po plecach swoim silnym, nieustraszonym ramieniem, a kiedy odszedł już do ferworu donośnych, rodzinnych rozmów, Bruce (w tamtym czasie Tristian), wpadł na piątkę wściekle przecinających trotuar dzieciaków. Nie miał pojęcia (wciąż zresztą nie ma), że jeden z tych chłopców myślał o nim całymi dniami i sam zamykał jego osobę w swojej własnej, prywatnej szkatułce. “Przepraszam, mógłby pan zejść na ulicę? Ścigamy się swoimi samochodami” rozbrzmiała wówczas odważna prośba udekorowana w rudawą czuprynę i metr pięćdziesiąt, której usłuchał z obojętnością. “Stawiam na niebieski. Po asfalcie jechałyby szybciej” mruknął wówczas, mknąc ku własnemu pojazdowi — nie takiemu plastikowemu i pomniejszonemu stokrotnie, z błyszczącym pilotem do nawigacji. “Nie można bawić się na ulicy, proszę pana! Rodzice nie pozwalają” odkrzyknięto mu wtedy, a on z błyszczącym w kąciku ust uśmiechem odrzekł: rodzice was teraz nie widzą. Może to właśnie z tego powodu — między innymi — Harvey nigdy nie zwierzył mu się z faktu posiadania syna; może wiedział (och, z pewnością był tego świadomy), że Bruce zapragnie zszargać wszystkie morały, które ten wpajał mu od narodzin z Verą. Tak jak przed kilkoma dniami, kiedy pod brutusowym wpływem oddał kilka celnych strzałów do osób, do grona których powinien był raczej dołączyć. Tak jak teraz, kiedy opatrzył kochanki swojego ojca niechlubnym tytułem kurw, przypominając Coleridge’owi, że i do niego wystosowano podobną pogardę: Po cholerę piszesz mu te liściki, Trish? Jesteś teraz jego kurwą? Uśmiechnął się wówczas i w tym momencie także się uśmiecha; tak bardzo bawi go posługiwanie się brzydkimi słowami jak bronią. Jakby faktycznie mogły zranić, skaleczyć. Kogo teraz Cassius próbuje skrzywdzić? Nieżyjącego już od wielu miesięcy Harvey’a?
Śmiech wyrywa mu z objęć bezszelestny spokój, a przychodzące wraz z nim słowa, żądające potulności i posłuszeństwa, tym bardziej budzą jego gniew; och, jaki niebosiężny pożytek przyniósłby mu teraz jego głos, którego — wydaje mu się — nie posiada. Pochwyciłby go za tę marmurową skórę swoimi palcami, oplótł je ciasno na cassiusowych przedramionach i zablokował mu nogi swoimi kolanami; pchnąłby jego kruchą sylwetkę na łóżko i wyzywająco zaglądałby w wbite w siebie tęczówki, a potem uwolniłby prawą dłoń i sięgnąłby po telefon leżący na nocnej szafce. Dzwoń rzuciłby mu wyzwanie. Dzwoń do kogo chcesz i opowiedz im, jak zastrzeliłeś tamtych ludzi. Nie zważałby ani na ból rozprzestrzeniający się w uszkodzonym barku, ani na możliwość rychłej śmierci w wyniku pojmania — wszystko to traciło znaczenie w momencie, w którym zapragnął zedrzeć mu ten uśmiech z twarzy. Nie dlatego, że go obraża. Nie dlatego, że ma rację. I nawet nie dlatego, że mu grozi — Brutus po prostu uważa ów rozbawienie za nieprzyzwoicie naiwne. Głupie. Jak całe jego lukrowane życie, w którym nie sposób doszukać się gorzkiego smaku rzeczywistości. Cassius drwi teraz z każdego — z szesnastoletniego Brutusa rozkładającego się w więziennej celi; z pięćdziesięcioletniego Harvey’a z głową poprzecinaną smukłymi nabojami; z Very i z każdego odebranego życia — drwi tym żądaniem i drwi wcześniejszym pytaniem: czy namierzą mój telefon, jeśli teraz go włączę i zadzwonię do zmartwionej m a m y. Ale przecież Bruce go nie uderzy, nie wejdzie z nim w słowną przepychankę i nie zaciśnie palców na jego szyi (żadną z tych osób przecież nie jest, nie chce być). Irytacja zrodzona z dziecinnych warunków zasługuje na równie dziecinną reakcję — a więc Brutus ściska mocniej cienki długopis, który wciąż trzyma w jednej z dłoni, pochyla się ku cassiusowej twarzy i kiedy tak na nią spogląda, bliżej, niż to dozwolone, postanawia udekorować jej płótno granatowym atramentem pisadła. Zaraz na centrum czoła. Uśmiecha się. Gdyby potrafił mówić, przyznałby teraz, że mu do twarzy z tym infantylnym kleksem. Ale nie umie, więc znika w odmętach łazienki.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Zadzwoniłby.
Może nie do tych wszystkich przedstawionych mu przed momentem służb, w których sprawiedliwość przestał wierzyć niedługo po tym (nie dni; godzin), gdy dowiedział się, że jego ojciec zginął w wypadku. Stary pijak stało się wówczas jego epitafium — niegodnym, nieprawdziwym. A jednak wiarygodnym dla wszystkich — niezliczona ilość zasług, sukcesów oraz poświęceń przestała mieć znaczenie tak szybko, jak padło potwierdzenie koronera. Alkohol.
A więc — do matki. I tak mu już zresztą o tym powiedział, to znaczy, że zadzwoni do Very, chociaż wcale nie planował jej o niczym informować. Wiedział jednak, że kobieta poradziłaby sobie ze wszystkim, że nie tylko posłałaby Brutusa w sam środek mroku, ale też uchroniłaby Cassiusa przed wszelkimi konsekwencjami. Poza tym, Cas i tak nie wierzył, że z a b i ł kogokolwiek — po prostu zranił tych, którzy chcieli odebrać życie im. Nie zrobił niczego złego.
Wpatrując się w zakotwiczone nieopodal jego twarzy oczy myślał o tym, że kiedyś musiały mieć inny kolor. Być może były też życzliwsze i wiedziały, czym jest słońce. Najbardziej drażniły go jednak brutusowe usta, które odmawiały wypowiedzenia choćby jednego słowa, w wyrazie buntu, którego Cas nie był w stanie pojąć. Ale w tamtym momencie, z uśmiechem wciąż odważnie wymalowanym na twarzy, chłopak pragnął tylko tego, by tamten zareagował. By zrobił coś, cokolwiek; by się zgodził lub złożył mu dużo gorszą groźbę. A kiedy, niespodziewanie i abstrakcyjnie, jego czoło zostało przyozdobione gryzmołem, nie potrafił nie tylko się odezwać, ale i dłużej go prowokować. — Bardzo, kurwa, dojrzale! — krzyknął za oddalającymi się plecami; nie tak, jak powinien, nie to, co powinien. Nie otrzymując odpowiedzi, tej jednoznacznej i mogącej zagwarantować mu spokój, powinien co prawda wykazać się większym gniewem, ale z jakiegoś powodu i tak się uśmiechnął. A potem wstał i zbliżył się do łazienkowych drzwi. Chwycił za klamkę. Przez krótką chwilę naprawdę chciał wejść, wtargnąć do jego prywatności raz jeszcze; gniewem, arogancją i wszystkim tym, co nie było jego, zmusić go, by się zgodził, by zaakceptował stawiane mu warunki. Nie miał w sobie jednak dość siły, by udawać człowieka, którym nigdy nie miał się stać. — To tylko kwestia dwóch, trzech dni — krzyknął więc, opierając się o drzwi plecami. — Mógłbyś mi opowiedzieć o tych ludziach i nauczyć kilku rzeczy — mówił na tyle podniesionym głosem, by przekrzyczeć szum wody. — Chcę, żebyś został tutaj jeszcze na dwa dni, to wszystko — chociaż nie wiedział, czy w prośbie tej chodziło wyłącznie o tę znikomą, niewielką pomoc; Bruce był w końcu jedyną osobą, która nie uznawała jego podejrzeń za początki szaleństwa.
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Ta sylwetka, na której odbiło się więcej zaróżowionych (a także tych wyblakłych i zsiniałych, pokrętnych jak cienkie ulice na wąskich pasmach gór) blizn, niż Bruce pragnąłby zatrzymać, zdaje się czasem pamiętać lepiej od niego; teraz na przykład, w każdym rogu niewielkiego, zacienionego mieszkania, dostrzega powidok niedawnego bólu — tego, który kilka dni temu ścisnął zachłannie każde wiotkie ścięgno i każdą kruchą kość znajdującą się pod jego skórą. Choć mężczyzna nie potrafi przypomnieć sobie ów nieznośnych godzin biegnących wokół gorączki, niezgrabnych drgawek i pełnych nieświadomości cichych jęków, a próg odczuwanego dyskomfortu nie zmusza go do podpierania się o gładkie, chłodne ściany dzielące punkt A od punktu B, ani też nie potrzebuje cudzej pomocy z nakładaniem (czy w tym przypadku: zsuwaniem) skrawków ubrań, tak wciąż porusza się p o w o l i. Jeden nadzwyczaj ostrożny krok za drugim, jakby jego ciało zakotwiczyło się w wspomnieniach i odmawiało powrotu; jakby spodziewało się nieproszonego gościa i samo, bez rzeczywistej obecności ów intruza, projektowało jego towarzystwo samymi obawami niechcianej wizyty, do której to przecież jeszcze nie doszło.
Cichy trzask drzwi łazienkowych zrównujących się z wąską wnęką w ścianie pozwala mu w końcu się zatrzymać. Z zaskoczeniem zauważa, że niektóre mięśnie — choćby te dekorujące jego nogi i część przedramion — nie przestają łaskotać go swoim delikatnym, wibrującym drżeniem, a ciało podpowiada mu nęcące: wróć; cofnij się do tego olbrzymiego łóżka i nie wychodź z niego jeszcze przez co najmniej kilka dni, a może i tygodni. Ale Bruce jest uparty, a sugestie jego organizmu zbyt ciche. Zrzuca z siebie oplatające go bokserki, przewiesza przez szklaną kabinę prysznicową wcześniej skradzione elementy świeżego okrycia, a potem wsuwa się między ciepłą wodę i grubą warstwą piany zmywa z ciała bezbronność ostatnich dni. A wkrótce potem mówiący z silnym brytyjskim akcentem głos zmniejsza moc płynącego ze słuchawki deszczu — początkowo Bruce pragnie odkrzyknąć, by Cassius nie rozmawiał z nim t e r a z; myje się i przecież i tak niewiele słyszy, ale niezwłocznie dociera do niego, że w sytuacjach tego typu zawsze pozostanie tym przegranym. Nie jest przecież w stanie się z nim teraz komunikować — musi jedynie słuchać i dbać o to, by dźwięk kropel wody rozbijających się o prysznicową posadzkę, nie zagłuszył posyłanych mu słów. Ma zostać.
Wychodząc na chłodne, suche kafelki, chwyta za puchaty, biały ręcznik i otula nim okolice bioder. Odbija mokre pieczątki krokami stawianymi na podłodze, a potem zdecydowanym ruchem chwyta za klamkę i sprawia, że do niewielkiej łazienki wpada jeszcze jedna postawna sylwetka, upadająca jak wieża, z której ktoś wysunął właśnie jeden newralgiczny fundament. Knightley nierozważnie opierający ciężar swojego ciała na łazienkowych drzwiach teraz podtrzymywany jest nie przez drewnianą powierzchnię, a silne brutusowe objęcia, drgające już nie od wspomnień bólu, a od śmiechu poruszającego klatką piersiową. Bruce powiedziałby mu teraz, że to jedna z tych lekcji o które dopiero co poprosił — nie ma pozwalać na to, by ktoś zaskakiwał go w ten sposób; nawet tutaj, w jego odciętym od zewnętrznego świata mieszkaniu. Zamiast tego odstawia go jednak do przodu, na stabilne, wyprostowane już nogi i muśnięciem palców zbiera ze swojego przedramienia krople wody, by mokrą dłonią przejechać po cassiusowym czole, zmazując z niego to, co sam wcześniej nabazgrał. Teraz jednak, zamiast kilku krzywo postawionych kresek, skóra chłopaka błyszczy wypłowiałą plamą rozwodnionego atramentu, a twarz Brutusa znów jaśnieje w uśmiechu.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Był ciekaw, czy Brutus wie. Czy p a m i ę t a, że ich drogi przecinały się wielokrotnie; kiedyś, jakby w świecie utkanym z innych problemów i imion. Sam Cas nie wiedział, jak wiele tych przypadków było; począł zauważać jego twarz dopiero tamtego wieczora, kiedy z młodzieńczą miłością skrytą w swojej sypialni, musiał skradać się w cieniu własnego domu.
Ale przecież nie — nie mógł wiedzieć bądź pamiętać. Cas miał wtedy pulchne policzki, a także nieproporcjonalnie kościste ciało. Poza tym, był po prostu dzieckiem, i to w dodatku takim, na które nikt nie zwraca uwagi. Dlaczego Bruce miałby pamiętać go z tamtego czasu?
On sam wolałby raczej o tym zapomnieć — przynajmniej wtedy pozwalałby myślom skupiać się na nienawiści, jedynej słusznej reakcji na ich początek znajomości, zamiast przenikać przez drzwi i ściany, by zastanawiać się, dość głupio, jakby to było stać pod prysznicem razem z nim.
O -o — tylko tyle był w stanie z siebie wydusić, niesiony nagle ciepłym, łazienkowym podmuchem. Nie zdążył się nawet niczego złapać; zaskoczenie wywołane otwierającymi się drzwiami było zbyt wielkie, by Cas zdołał pojąć, w jak niewłaściwej pozie się wcześniej ustawił. Ale zamiast zimnych, z całą pewnością t w a r d y c h (ale niektórych słów należało się, na moment, pozbyć z cassiusowego słownika) kafelek, jego ciało napotkało silne i zdecydowane ramiona. — Mogłeś… — wyszarpał to jedno słowo spośród tysiąca myśli i kilku bolesnych uderzeń serca. —... mnie jakoś uprzedzić — jak, pozostać miało niewiadomą; Cassius wiedział, że wyłącznie on sam ponosił winę za swój upadek. Był jednak jeszcze zbyt otumaniony (nie, n i e m ó g ł skupiać się na tym, w jakiej formie zobrazował się mu Brutus; było to, w dodatku, jakąś wydumaną fantazją, bo przecież Cassius już kilka dni temu obcował z jego ciałem. I podczas zabawy w lekarza, nawet przez moment nie pomyślał o niczym nieprzyzwoitym) zaistniałą sytuacja, by zareagować tak, jak powinien — to jest: ponownie obdarzyć Brutusa porcją jadu. — Więc? — zapytał, kiedy brutusowa dłoń, jeszcze zabarwiona śmiechem, usiłowała zmyć z niego to, co później mógłby nazywać piętnem. Nie. Nie mógł pozwolić sobie na wszystko to, co wyobraził sobie Cassius sprzed kilkunastu lat. — Zostaniesz? — nagle wyciągniętym nadgarstkiem zablokował mu możliwość dalszego przejawu zainteresowania; wyminąwszy go podszedł do kranu, skrzywił się na widok odbitego w zaparowanym lustrze kleksa, a potem napełniając debrę dłoni chłodną wodą, zaczął szorować plamę tuszu. — Ze mną — doprecyzował, między jednym a drugim chluśnięciem kropel na twarz. — Mi też się nie chce tutaj siedzieć, wierz mi. Mam życie, do którego chciałbym wrócić, ale mój ojciec… Harvey… Pomyśl, że robisz to dla niego, nie dla mnie — ale czy miał powód, by robić cokolwiek dla Harvey’a? Jeśli jednak miałby naprawdę szukać w sobie altruizmu, z pewnością zadedykowałby swoje poświęcenie właśnie jemu; Cassius był przecież dla niego wyłącznie nieznajomym, który może i ocalił mu życie, ale tylko dlatego, że sam wcześniej naraził je na śmierć.
ODPOWIEDZ