and suddenly — all the songs were about you
24 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Pościel pachniała lawendą.
Ale nie taką, jaką znał.
Nie jak połacie francuskich pól, rozległe i jaskrawe, skropione purpurowymi kwiatami, które zrywał dla matki w długich i leniwych powrotach ze szkoły. A taką tanią i syntetyczną — która lawendą mogła być tylko dla biedaków nigdy nieprzemierzających barwnych zakątków Prowansji. Podejrzewał (a raczej był już pewien), że za wybór tego konkretnego płynu do płukania tkanin odpowiadała żona Vincenta, być może naiwnie wierząc, że zaopatrując się w rzekomą cząstkę jego przeszłości, zyska u niego dodatkowe punkty sympatii. I pewnie nie ma jej co winić — w teorii ten pomysł był niczego sobie; z pewnością była całkiem nieświadoma pomyłki (czy raczej h e r e z j i), jakiej się dopuściła. Bo różnicę między chemicznym aromatem lawendy, a jej rzeczywistą, żywą wonią, mogły poczuć wyłącznie osoby dorastające pośród purpurowych pól.
Pościel ta gryzła go w łydkę. I to właśnie wyrwało go ze snu — podejrzenie, że po skórze w rzeczywistości wspina się pająk, a nie że kąsa ją nazbyt sztywna i szorstka tkanina. Rozwierając zlepione snem powieki, zjechał dłonią w kierunku kostki i poczuł, że prawa stopa jest dziwnie goła i zimna. Zgubił skarpetkę. I choć starał się ze wszelkich sił (trzykrotnie przewrócił pościel i poduszki, zajrzał pod łóżko i obszar przestrzeni je okalający), skarpetki tej nie znalazł. Lewa za to lojalnie trzymała się jego ciała, podobnie jak wczorajsza koszula i bokserki (spodnie skopane były na krańcu materaca, buty poprzewracane przy drzwiach). Na nocnym stoliku leżały przeciwsłoneczne okulary, komórka i dwa dolary (musiały wysunąć się z kieszeni przy wyciąganiu telefonu — bo przecież nie zostawił mu ich Vincent). Odkrytą skórę ramion łaskotał poranny wietrzyk wdzierający się zza uchylonego lekko okna, a uszy drażniło jakieś przytłumione dudnienie — brzmiące jak nieszczelny kran. Ziewając przeciągle dwa razy, garbiąc się na łóżku, pomyślał, że maksymalnie jest szósta (no, być może szósta trzydzieści), ale potem ekran telefonu zaświecił się pod naporem przychodzącego esemesa i Francois zrozumiał, że jest już po dziesiątej. Czyli bardzo, bardzo późno.
Za późno.
Co więcej, esemesów tych było więcej — tak samo jak nieodebranych połączeń. Co się z tobą stało? głosiła większość wiadomości. Gdyby była szósta, istniałaby niewielka szansa, że na zawody odbywające się w mieście nieopodal Lorne Bay jeszcze zdąży (spóźniony, ale przynajmniej żywy), teraz jednak dochodziła już niemal jedenasta, a on według najnowszego esemesa (trener cię z a m o r d u j e) był już martwy.
Martwy, podrażniony, głodny i konający z pragnienia, a w dodatku bez jednej skarpetki. W domu profesora.
Wstając, zatoczył się na prawo — wczorajsza noc miała pozostawić na nim swe znamiona jeszcze na dłuższy czas. Zastanawiał się, czy powinien w pośpiechu nałożyć na siebie spodnie, wcisnąć w nie telefon i dwa dolary i spróbować jakoś dojechać na basen, ale nawet gdyby zrobił to wszystko w zaskakująco szybkim tempie (jak struś pędziwiatr, którego był fanem w wieku jakichś pięciu lat), i tak nie udałoby mu się cofnąć czasu. Bo przecież było już po zawodach. Po wszystkim. Po nim i po jego karierze. I po jego skarpetce z logo CK (prezent od Clementine), która w tej bitwie poległa pod nazwą “konieczne straty wojenne”.
A więc minąwszy pogniecione spodnie, telefon rozjaśniany wiadomościami i obietnicę swojej śmierci (przynajmniej tej zawodowej i towarzyskiej), wygrzebał się z pokoju. Nie wiedząc, czego spodziewać się za drzwiami; żony Vincenta, zapewne bardzo pięknej i mądrej, ale bez poczucia humoru (jak to Vincent niegdyś zapewnił go w esemesie), siedzącej przy blacie kuchennym w towarzystwie swojego teścia (też pięknego i mądrego, bo po kimś w końcu Chenneviere musiał odziedziczyć to wszystko) i jakiegoś głupiego komentarza w stylu tych “zgubiłeś się gdzieś, chłopcze?”, na co najchętniej odpowiedziałby prychając “w spodniach twojego męża i pana syna”, ale to niestety nie mogło być prawdą, bo Vincent raczej nigdy nie zamierzał go tam wpuścić.

vincent chenneviere
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, tillius, walter
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Vincent Chenneviere był prawdopodobnie jedyną osobą w całym Lorne Bay, która korzystała jeszcze z magnetofonu.
Przestarzały sprzęt, psujący się średnio raz w miesiącu, był jedyną rzeczą — poza stosem ubrań, choć nie posiadał ich wówczas wiele — jaką zabrał ze sobą z Roussillon. Kruczoczarne radio i kilka kaset zakupionych w kiosku, który mieścił się dziesięć kilometrów od miejsca, w którym w trójkę: Chloe, mama i on, wynajmowali dwa pokoje, mimo swej nieidealności słyszanej w szumach i zdławionej melodii zarejestrowanej na szpulach, towarzyszyły mu każdego poranka. Dziś, wyjątkowo (zawsze bowiem wybierał Chopina) w radyjku trzeszczał Beethoven.
A Vincent gotował.
To znaczy — przygotowywał śniadanie. Na marmurowym blacie stał już dzbanek aromatycznej kawy, a także schłodzony sok, wyciśnięty ze świeżych pomarańczy. Tuż obok, z pedantyczną precyzją, ustawił kolejno dwa słoiczki owocowych przetworów, a także koszyk z kruchym pieczywem, które zakupił przed trzema godzinami.
Teraz natomiast — choć przeważnie wystarczała mu kawa — przygotowywał omlety z pomidorami i serem. Wedle przepisu Gunnor, w której domu pomieszkiwali za młodu.
Początkowo go nie spostrzegł; rozbełtując na patelni kremowe masło, wsłuchując się w kolejne nuty (utwór ten miał okazję wykonać pięciokrotnie podczas kilku ważnych koncertów) najpopularniejszego dzieła Beethovena [Bagateli a-moll WoO 59], znajdował się gdzieś daleko od tego miejsca. Dopiero gdy odwrócił się, by przerzucić gotowy omlet na czarny talerz zdał sobie sprawę z jego obecności; kąciki jego ust nie drgnęły w uśmiechu, lecz w zauważalny sposób twarz jego się ociepliła. — Cześć — wolałby raczej zacząć od: dzień dobry, a zakończyć na: zamówiłem ci taksówkę, będzie za kwadrans, lecz byłoby to wszystko kierowane przezornością, obawami i chęcią uniknięcia zwady z Yvette; mówiąc to wszystko, nie wziąłby pod uwagę przyjaźni, na której — dość niepostrzeżenie — zaczęło mu zależeć. — Jak się czujesz? — spytał więc, odrzucając pustą już patelnię do zlewu; ważniejsze było nalanie do wysokiej szklanki zimnej wody, którą następnie przysunął na skraj oddzielającego ich od siebie blatu kuchennej wyspy. Kierowała nim pewna doza nieśmiałości; mijało sporo czasu, odkąd po raz ostatni przygotował dla kogoś posiłek. Odkąd miał z kimś siedzieć przy jednym stole. Nawet gdy spędzał noce w cudzych domach, z osobami, których imion wolał nie pamiętać, wymykał się przed świtem, by uniknąć niezręczności zapijanych gorzką kawą. Poza tym, wadząca była jeszcze kwestia jego… problemu, skrywanego teraz pod rękawami beżowego, cienkiego swetra. Tym razem jednak, czy raczej — tej nocy — nie zatopił w swej skórze żadnego z kolekcjonowanych ostrzy. — Pamiętasz cokolwiek z wczorajszego dnia?— należało zapytać o to na wstępie; odkąd tylko wybudził się z trzygodzinnej drzemki (nie był w stanie zmrużyć tej nocy oczu) martwił się, że przyjęty przez Francoisa narkotyk odebrał mu skrawki wspomnień, pozwalających na zrozumienie powodu pobudki w posiadłości należącej do Vincenta. Posłał mu krótkie spojrzenie, a następnie otworzył jedną z większych szafek, którą całkiem słusznie — nie przez wzgląd na chorującego seniora, a właśnie Vincenta — przeznaczono na leki, opatrunki i inne medyczne przyrządy. Odnajdując fiolkę z aspiryną sięgnął ku niej, nieumyślnie posługując się prawą dłonią; drgania co prawda zelżały w ostatnich miesiącach, ale wciąż — tak jak i teraz — pojawiały się nieproszone. Opakowanie tabletek wylądowało więc na krótki moment na ziemi; Vincent podniósł je z wyraźnym zawstydzeniem, udając jednak, że w incydencie tym nie skryło się nic nadzwyczajnego.

françois baudelaire
and suddenly — all the songs were about you
24 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Dopiero po kilku chwilach zrozumiał, że to, co brał za dudnienie uciekających z kranu kropel wody, w rzeczywistości było tętentem matgnetofonu roznoszącego po domu niewyraźne ślady muzyki. Czasem mu się to zdarzało — mylenie dźwięków dostających się do jego uszu jak znad wody. Świat brzmiał wtedy jak niecichnący szum, głęboki i na swój sposób uspokajający; a choć każdy odgłos był zniekształcony, jakby ukryty za tysiącem grubych powierzchni, i tak trafiał do niego bardziej, zdawał się być bliżej i niemal już namacalny — dochodził w ten sposób z wnętrza każdego basenu, otumaniony silikonowym materiałem pływackich zatyczek. Po wykonanym treningu zdarzało mu się nieraz zapomnieć o ich ściągnięciu, przez co i teraz, dość nieprzytomnie i całkiem bezrozumnie, docisnął dłoń do ucha, palcami starając się wyłowić pływacki atrybut. W tym przypadku za swoje spowolnione odbieranie otoczenia odpowiadała jednak całonocna impreza, która zmaltretowała go decybelami wyjących nazbyt głośno wykonawców piosenek i kolorowe proszki, a także rwąca rzeka alkoholu, którymi nieroztropnie zatruł swój organizm.
To w końcu i tak jednak ona — muzyka, nie cieknący kran — przeprowadziła go przez niekończące się korytarze, popychając w kierunku kuchni, do której wkroczył z delikatnym uśmiechem będącym wyrazem rozkojarzenia, lekkiego zagubienia i sympatii (jak zwykle towarzyszącej mu w vincentowej obecności).
Miałem wcisnąć się w smoking? — zaczepne, całkiem niepoważne i niewymagające odpowiedzi pytanie opuściło jego usta, kiedy wraz z kolejnymi nutami jednego z kompozytorów (nie był pewien, którego) wypełnił wnętrze pokoju. Miał na myśli właśnie tę muzykę — wzniosłą, piękną (oczywiście, że piękną) i niespotykaną; a przynajmniej przez niego, w aromacie stygnącego śniadania i porannym świetle domów, w których zazwyczaj nocował. Przetarł powieki wierzchem prawej dłoni i zatrzymał się pośrodku kuchni — między jaskrawymi drzwiami będącymi tylnym wyjściem z domu, a brunetem sunącym po blacie szklankę złotej (w tym świetle) wody. Jakby jego ciało (nie rozsądek) nie podjęło jeszcze decyzji, czy wolałoby zostać, czy może jednak uciec (w myślach jeszcze przed rozklejeniem powiek dokonał już wyboru). — Ładnie wyglądasz — skonstatował równie lekkomyślnie, jak lekkomyślnie stawiał w swoim życiu kroki; bo może i była to prawda, ale czy taka, która powinna przeciąć ciszę? Wpatrując się jeszcze przez niewiele krótkich momentów w sylwetkę odzianą w kremowy sweter, kilka tonów jaśniejsze spodnie i nieułożoną (nie tak, jak zwykle) czuprynę, zastanawiał się, czy Vincent mógłby zrobić to dla niego. Może nie do końca zdając sobie z tego sprawę, może uważając, że rozmiar tej chęci nie jest specjalnie duży — ale mimo to postanawiając, że dzisiejszego ranka, z myślą o François odnajdzie w swej szafie już nie typowe dla niego, a wyjątkowe skrawki ubrań. Bo będzie chciał wyglądać przy nim d o b r z e — lepiej, niż zazwyczaj. Tak, żeby w tym niewinnym czynie Francis odnalazł niewypowiedziane dotąd słowa dowodzące o prawdziwym, a jednak spychanym ze świadomości tonie ich znajomości. Zastanawiał się, czy w ogóle się Vincentowi podobał (często zdawało mu się, że tak nie jest, co bylo dla niego dość niespotykane).
A ja nie mam spodni. I zgubiłem skarpetkę — wyznał, mając na myśli rozżalone: ty wyglądasz tak ładnie, a ja paraduję w bokserkach, jednej skarpetce i wczorajszej koszulce; jak f l e j a. Najgorsza była ta skarpetka — zgubienie u kogoś swoich ciuchów to jedno, bo, na przykład, w przypadku bielizny sprawa jest jasna — byliście razem w łóżku, poznaliście swoje ciała ze strony, z której nie poznał jej prawie nikt, więc zawieruszone bokserki nie są niczym strasznym i nowym. Ale skarpetka? Nie chciał, żeby Vincent znalazł ją kiedyś w swoim domu.
Opadł w końcu na krzesło — ciężko i niezręcznie, przez moment tworząc niebezpieczeństwo trafienia na ziemię. Nigdy więcej nie tknę alkoholu, postanowił sobie jak każdy dwudziestolatek po hucznej imprezie, już dwa dni później mający zapomnieć o tym wspaniałomyślnym przyrzeczeniu.
Z dnia? Wszystko. Z nocy... — zawiesił głos, leniwie układając łokcie na blacie i podpierając twarz na zaplecionych dłoniach. — Boisz się, że myślę sobie, że ze mną spałeś i dlatego tu jestem? — zapytał, wbijając w niego do granic zaciekawione spojrzenie. — Nikt z moich znajomych, poza jedną osobą, chyba nawet nie wie. Że mógłbym to zrobić. To znaczy, spać z gościem. Miałbym wtedy problemy w drużynie — wyjawił, choć nie został o to przecież zapytany. Otumaniony resztkami snu ziewnął, zmieniając ułożenie ciała — opuścił przedramiona na powierzchnię blatu i spojrzał na stos jedzenia. — Pamiętam, że trzymałeś mnie za rękę. Na imprezie. Jakbyśmy mieli po czternaście lat — dodał, przeinaczając lekko fakty — ale przecież naprawdę trzymali się za ręce. Zaśmiał się; krótko, sennie i z uznaniem, bo dawno nie skończył imprezy t y l k o w ten sposób; splatając z kimś swoje palce i nie robiąc nic ponad to — było to na swój sposób urzekające.
Czekasz na kogoś? Mam się zwijać? — pytanie to napędzane było armią jedzenia, stojącą w szeregu i przypatrującą mu się z kuchennej wyspy. Nie zakładał nawet, że śniadanie to mogło być dedykowane właśnie mu, Francisowi. W pewien sposób. I że ktokolwiek był w stanie wykorzystać aż tyle składników tylko dla dwóch osób. — Miałem rano zawody. Chyba będę miał problemy — wyznał, znów decydując się na informację, na której nikomu chyba nie zależało. I w końcu upił łyk wody, znów mętnej i przyprawiającej go o mdłości, obserwując z zaciekawieniem rozsypujące się cząsteczki aspiryny. Czy to możliwe, że tak błahy i słaby dźwięk zabolał jego trzeźwiejący umysł? — Co tak właściwie ci się stało? — zapytał odważnie, bez ceregieli — na myśli naturalnie mając jego dłoń.

vincent chenneviere
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, tillius, walter
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
Kiedy wspominał czas, w którym śniadania wyglądały właśnie w ten sposób — nie było to w upalnym, skwierczącym Roussillon; tam zamiast muzyki wybrzmiewały cykady i pianie koguta; tam jadło się w pośpiechu, myśląc tylko o czekającym za ochrowymi skałami chłodnym stawie i o tym, że dziś, może znowu, wybierze się nad niego Para X, mieszkająca w tym samym co rodzina Chenneviere domu. Gunnor wynajmowała im niewielki pokoik mieszczący się na strychu, choć, jak zwierzała się jego matce, zamierzała ich oddelegować (para przeklętych Włochów, warczała, gdy każdego ranka budzili mieszkańców domu podle brzmiącymi inwektywami, wyrzucanymi do siebie w ramach rzekomo namiętnej miłości). Więc może same tosty smarowane truskawkami mogłyby pchnąć go znów do Francji, o której myślał ostatnio tak często, a w której żył tak krótko; truskawki, które pochłaniał prędko, poganiając też Chloe — bo mimo dziesięciu lat i niewinności mającej rozbrzmiewać w nim przez jeszcze długi czas, pragnął spędzić dzień nad stawem, obserwując Włochów: dziewczynę X opalającą się na kamieniu i chłopaka X, który zeskakiwał z niego do wody z gracją Okeanosa, wynurzając się po dramatycznych kilku minutach.
W pewien sposób przypominał go Francois, co było doprawdy dziwne.
Śniadania poczęły być dla niego naprawdę ważne dopiero wtedy, gdy zaczął je dzielić z Terrym; smakujące jak niebo, nadające mu w końcu jakiejś nadziei i obietnicy szczęśliwej przyszłości. Było wówczas dokładnie tak, jak teraz: muzyka, kawa mieszana ze słodkim sokiem i jedzenie, w którym skrywały się wszystkie niewypowiadane słowa; Vincent zastanawiał się, czy miało być tak za każdym razem, kiedy poczułby się przy kimś szczęśliwy. Nie chciał bowiem przyrównywać ich do siebie — Francoisa i Terry’ego — tak jak i nie chciał w ogóle myśleć o nim w ten zakazany im sposób; ta możliwość spędzenia ze sobą późnego poranka, mimo nostalgii i typowej tęsknoty za Burkhartem, ofiarowała mu tyle szczęścia, że tak trudno było mu sobie wyobrazić przyszły tydzień, kiedy nagle zabraknąć już miałoby miodowego słońca, a w miejscu, w którym usiadł Francois, Yvette sączyć miałaby jedną z tych modnych mieszanek kaw, syropów i przypraw. Więc choć typowo dla siebie nie odpowiedział na jego słowa, w spojrzeniu jego rozbrzmiał uśmiech; może miał w sobie w dodatku więcej znaczenia od tych, które sztucznie czasem rozciągał na swej twarzy. Cały ten czar prysł jednak ugodzony kolejnymi słowami, których Vincent słyszeć nie chciał. Nigdy. Czasem go bawiły, częściej irytowały; ty też ładnie wyglądasz w sposób niestosowny przemknęło przez jego myśli, nie będąc formą kurtuazji. Bo Francois prezentował się dziś uroczo. Bo uroczy był już od dawna, czego Vincent usilnie przyznać nie chciał. Bo wczoraj, kiedy tańcząc sądził, że oczy całego świata zwrócone są w przeciwną stronę, Vincent nie mógł oderwać od niego spojrzenia. To tylko zauroczenie, uspokajał czasem swoje myśli, choć przeważnie i przed samym sobą udawał, że Francois nie interesuje go tak, jak interesował wszystkich innych.
Kiedyś się znajdzie — odparł, unikając wciąż bezpośredniego i nazbyt długiego zerkania w jego stronę. Kiedyś się znajdzie znaczyło, że trafi w dłonie Melanie, która u nich sprzątała. Co prawda zamierzał Yvette o wszystkim opowiedzieć, ale kojącą była świadomość wierności, jaką Mel się wykazuje; nie lubiąc jego żony, wierząc w tym bardziej w to, że wtrącanie się w cudze sprawy nie przyniesie jej nic dobrego, wszelkie odnajdywane tajemnice zachowywała zawsze wyłącznie dla siebie.
Bo Vincent był raz na tyle głupi, by pod nieobecność Yvie zaprosić tutaj kobietę, której imienia już nie pamiętał (a może nie poznał go nigdy). Spali do południa, w pościelach bielszych od śniegu; ona chyba nastawiona na początek romansu, on zrezygnowany i po prostu zbyt słaby, by zmusić ją do odejścia. Dopiero pchnięte przez Mel drzwi wyrzuciły ich z łóżka; kiedy dziewczyna o twarzy anioła ubierała nagle jakby za małą sukienkę, Melanie uciekła do salonu. Był pewien, że o wszystkim doniesie Yvette, ale jeszcze tego samego dnia powiedziała mu, że to nie jej sprawa. Po prostu. I faktycznie kilka dni później jakby o wszystkim zapomniała.
Tak — odparł bez chwili zastanowienia. Bał się z wielu powodów. Bał się przede wszystkim jednak tego, że mogliby wobec tego utracić tę przyjaźń; nie chciał, by Francois stał się jednym z jego kochanków, których znaczenie przyrównać można było do jednej samotnej chmury, która w upalny dzień gwarantuje kilka minut wytchnienia. — To dobrze. O takich rzeczach nie powinno się rozmawiać — kimże był Vincent, by powiedzieć mu coś pokrzepiającego i wartościowego, w stylu: uczelnia jest otwarta, nikt nie będzie cię stygmatyzować, nie kiedy sam rektor żyje w związku z mężczyzną o imieniu Paul; a i wreszcie nie miałbyś problemów, nie tutaj, nie w Australii, nie kiedy sam miałbym coś na ten temat do powiedzenia (bo przecież Vincent jakimś cudem znał wszystkich, miał pieniądze i mógł zrobić w s z y s t k o), skoro on sam wciąż miał problem, by przyznać, że pociągają go mężczyźni? Czasem zdawało się mu, że właśnie dlatego zakończył się jego związek z Terrym — nie przez Yvette, a strach wynikający z rozpoczęcia życia z innym mężczyzną. — Może faktycznie tak było. Może przez chwilę mieliśmy czternaście lat — odpowiedział jakby z uśmiechem, zerkającym nieśmiało z kącików jest ust, tembru głosu i całej jego fizjonomii. Może tamta chwila była tak samo ważna, jak i ta; może przez moment mogli udawać kogoś, kim nie byli i nie będą, skryci w słonecznych promieniach otulających dom, który po raz pierwszy od dawna nie jawił się mu niczym więzienie.
To dla ciebie. Jedz — skinął lekko głową, jakby gest ten, słowa i wszystko, co się między nimi działo, było niewinne. Chyba właśnie dlatego nie chciał zabierać go do swojego domu; nie chciał nadać ich znajomości melodii, która od lat nie wygrywała już w jego duszy. I nie chodziło już nawet o uczelnię czy dzielące ich lata; Vince po prostu nie mógł pozwolić sobie na luksus wiązania się z kimkolwiek. Nie po tym, co stało się między nim, a Terrym. A więc przyjaźń, tylko i wyłącznie, choć dla niego i to było i tak nazbyt egoistycznym kaprysem. — Jakiego rodzaju problem? — pytając zmierzyć musiał się z nieszczęsną parezą nadgarstka; być może dlatego nie był w stanie poświęcić jego słowom wystarczającej uwagi. Podnosząc tabletki z ziemi liczył na to, że Francois nie nawiąże w żaden sposób do tego nieszczęśliwego incydentu; liczył przede wszystkim na to, że jeśli już zdecyduje się pytać, zwróci swą uwagę na jeden szczegół, a nie ogół jego problemu.
Co tak właściwie ci się stało?
Nic.
Albo wszystko, sam nie wiedział. Przez krótki moment miał ochotę podwinąć rękawy swetra i ukazać mu dwa naznaczone grubymi bliznami nadgarstki — prawdopodobnie jedynie po to, by Francois skłamał, że musi już wracać, choć nie byłby w stanie wyznać dokąd. Vincent wiedział, że ukazanie mu tej swojej odstręczającej części zakończyłoby tę ich przyjaźń, znajomość, a może i uniwersytecką współpracę. Więc jednak tego nie zrobił. Wyrzucił do śmietnika część tabletek, a połowicznie zapełnione pudełko wręczył w dłonie chłopaka; milcząc przez cały ten czas, bo nie miał pojęcia, co takiego mógłby mu powiedzieć. — Nie rozmawiam o tym — wyznał więc jedynie, z czymś w rodzaju skruchy i wstydu; nie kłamał mu — jedyną osobą, z którą był w stanie ów temat poruszyć, była Charlotte. I to wyłącznie dlatego, że była jego lekarzem. — Zawody — przypomniał mu więc, okrążając wyspę i siadając niedaleko. Sięgnął po talerz z omletem i przysunął go do francisowych dłoni. — Chcę wiedzieć, jakie będziesz mieć problemy. I jak możemy im zaradzić — powiedział ciepło, z determinacją.

françois baudelaire
and suddenly — all the songs were about you
24 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
twój post <3

Za piętnaście piąta rozklejałby zlepione snem powieki, porywistym ruchem prawej ręki chwytał za telefon i pospiesznie wyłączał budzik — licząc, że nie rozbudził krótkim kwakaniem telefonu (dźwiękiem alarmu były odgłosy flegmatycznej kaczki, które kiedyś wydawały mu się całkiem zabawne, teraz z kolei nie do wytrzymania) nikogo poza sobą. Nikt o zdrowych zmysłach (czyli nie człowiek trenujący zawodowo pływanie, liczący na załapanie się na igrzyska olimpijskie) nie chciałby przecież zostać obudzony o tak absurdalnej godzinie — kiedy słońce chowa się jeszcze daleko za horyzontem, po ulicach nie przemyka żywa dusza, a las deszczowy dudni złowieszczymi odgłosami nocnego życia drapieżników. Przyglądałby się przez moment — dwa, trzy uderzenia swojego wybudzającego się serca — postaci skąpanej w sypialnianym mroku, leżącej tuż obok niego i zostawiał delikatny ślad swoich warg na jej policzku. A potem wysuwałby się z łóżka; ostrożnie i bezszelestnie, trochę niezdarnie, potykając się o zadarty róg wykładziny i przeciągle ziewając. Przyciskałby włącznik światła w łazience, dopełniał podstawowych zasad higieny i zimnymi kafelkami mknął do kuchni, w której tworzyłby jedną z tych paskudnych mikstur białkowo-węglowodanowych, mających stwarzać złudne wrażenie smaku sernika karmelowego, a zamiast tego pozostawiających na ustach uczucie pochłonięcia rozmokłego kartonu. I niknąłby w atramentowej już-nie-nocy i jeszcze-nie-poranku, by kilka minut później zanurzyć się w miękkiej i gładkiej jak pościel jego łóżka, wodzie. Wracając dwie godziny później, wraz ze wschodem miodowego słońca, w drzwiach witałby go aromat świeżo zaparzonej kawy, niosący w sobie nuty smażonych omletów i topionego masła. Mijałby białe ściany oplatające korytarz, na której nie wisiałyby już tandetne zdjęcia zakochanej w sobie pary; bruneta odzianego w hebanowy golf ściskającego długowłosą kobietę o pięknym, nieco próżnym uśmiechu, skąpanych w odcieniach bieli i czerni — zamiast nich osierdzie pomieszczeń pokrywałyby szlaki nut dopisanych do historii znanym tylko im dwóm; clair de lune wyznaczające początek ich wspólnego życia (choć wówczas jeszcze nie zdawali sobie z tego sprawy), bagateli a-moll WoO 59 uścielające ich pierwsze wspólne śniadanie, a także wiele innych; pierwszy poważniejszy występ François, na który Vincent musiał namawiać go miesiącami: co tak naprawdę masz do stracenia?, kameralny koncert zagrany w opustoszałej filharmonii przez Chenneviere’a: niepewnie i powoli po długiej przerwie, pokonany jego własną bronią (co masz do stracenia, Vince?), kompozycje własnych melodii stworzonych nie tylko na urodziny, a także bez poważniejszej okazji (bo muzyka sama wydzierała się nieraz z serca), a czasem szare jak deszczowe chmury wspomnienia, mimo wszystko załączające ich w zrozumieniu: pogrzeb ojca Vincenta (męczył się już tak długo, teraz wraz z nim mogą już odetchnąć), śpiączka w którą zapadł starszy brat Francisa (niepotrzebnie kupił sobie motor, mówiłem mu), no i być może jedna wątła chwila, w której Vincent dał porwać się przeszłości, składając na swych nadgarstkach pocałunek śmierci (tylko po to, by uprzytomnić sobie, że nie potrzebuje już jej gęstego cienia snującego się krok w krok za jego sylwetką). Dochodząc do kuchni — już nie we wczorajszej koszuli i bez jednej skarpetki, a w sportowym, śnieżnobiałym jak poranek dresie i skórze zroszonej chlorowaną wodą, odznaczałby na jego ciele szyfr ich pocałunków: jeden powolny na łuku obojczyka, dwa prędkie na szyi, delikatny w kąciku ust i dopiero później finałowy popis na ich centralnym punkcie. Po raz pierwszy w życiu nie przeszkadzałaby mu monotonia oplatająca każdy poranek i niezmiennie ten sam dom, do którego dla odmiany lubiłby wracać.
Mógłbym tak żyć — uzmysłowił sobie między obietnicą o mającej się odnaleźć części odzieży, a rzuceniem swej sylwetki na krzesło.

Wolałbym raczej, żeby w takiej sytuacji tylko ty mącił mi w głowie — odrzekł dość niejasno, z uśmiechem dopowiadającym resztę; jeśli mieli zatonąć w jego bielszej od śniegu pościeli wspólnie, François nie chciał mieć umysłu zaśmieconego alkoholem i resztą używek — to tylko Vincent miał wypełniać sobą każdą skrytą tam myśl. — Nigdy nie wyglądałeś mi na człowieka zaciągającego do łóżka nietrzeźwe osoby — zauważył, chcąc tym samym podkreślić brak ukrytych podejrzeń; wiedział, że do skrywającego się w perłowej lagunie domu zaprosił go tylko w ramach swojej zabawnej rycerskości.
Moja mama traktuje to jak chorobę; synonim pedofilii i tak dalej. Ponoć jedno idzie z drugim w parze. Tata mówi, że po prostu w to nie wierzy; wiesz, tak jak się nie wierzy w horoskopy albo Boga. Babcia powiedziała, że nigdy nie powinni znosić za to kary śmierci, bo faceci biegający w różowych sukienkach — jej zdaniem robi tak każdy — to obrzydlistwo, nie do pomyślenia i ona jest na to za stara — wyznał, po dziś dzień zastanawiając się, dlaczego mężczyzna sypiający z drugim mężczyzną wzbudza wciąż tyle kontrowersji. I dlaczego Vincent uważa podobnie. — Nie miałbym nic przeciw, gdyby kiedyś się to wydało. Nie mogliby wykluczyć mnie z zawodów, wciąż miałbym szansę na igrzyska, no i zasadniczo nic by się nie zmieniło, poza tym, że nikt nie chciałby się przy mnie przebierać i korzystać z prysznica w tym samym czasie. Ale chyba musiałbym się z kimś najpierw tak poważniej związać, inaczej te zmiany nie mają większego sensu i są tylko niepotrzebnymi utrudnieniami — wytłumaczył gładko; na tyle, na ile w stanie był to zrobić przyskrzyniony bólem trzeźwienia umysł. — Póki co nikogo takiego nie mia... — wspomnienie Milou zamknęło mu usta: oczywiście, że miałeś, kłamco i tchórzu ganiło go w głowie. Tylko że wtedy było inaczej. Wtedy był za młody, a mały świat Vins-sur-Caramy im nie sprzyjał; wówczas był pewien, że nigdy nie mógłby już wrócić do domu, a ich relacja była nazbyt krucha, by podziałać za ekwiwalent dotychczasowego życia.
W takim razie następnym razem muszę pocałować cię przed domem w swoim samochodzie, zaprosić na bal absolwentów i kilka minut przed nim poznać twojego tatę, mówiącego mi na ucho, że zna każdego glinę w mieście — zapowiedział w skrócie, niezrażony dostrzeżonymi wcześniej w postawie Vincenta znamionami wstydu za to, jakimi Baudelaire i mu podobni (ci rzekomo mający biegać w różowych sukienkach) byli osobami. Może się pomylił — w porządku. Może Vincent nie akceptował samego siebie — w porządku. Może przyszłość zaznaczona w szeregach nut pokrywających ściany nie była im pisana — w porządku. Zderzał się już z rozczarowaniami i wychodził z nich bez większego szwanku — podejrzewał, że tak będzie też i tym razem, nawet jeśli czasem zdawało mu się, poprzez gwałtowne uderzenia swojego naiwnego serca, że chyba po raz pierwszy od dawna zaczynał się w kimś na powrót z a k o c h i w a ć. Bo jak mógłby pozostawać niewzruszony nieśmiałymi uśmiechami sięgającymi vinentowych oczu i kolorów twarzy, tym ratunkiem z wczorajszej pomyłki jego życia i niewyraźnymi śladami sympatii, jaką być może wbrew sobie poczynał Francisa darzyć?
Jasne — parsknąwszy na wskazanie: to d l a c i e b i e, jedz, pokręcił głową i napotkał na kolejną z uciążliwych migren. Był pewien, że Chenneviere żartuje; to, że się pomylił, wyczytał z jego twarzy dopiero kilka sekund później. — Serio? Matka nie mówiła ci nigdy, że przybłęd się nie dokarmia, bo później się ich nie pozbędziesz? — zaczepny wyraz twarzy był tylko ozdobą dla prawdy — bo przecież François w istocie był przybłędą, przywiązującą się już do tego domu i do tego człowieka. Do śniadań, których niespodziewanie począł oczekiwać więcej i więcej. Zanim jednak sięgnął po widelec albo wsunął między usta śnieżną tabletkę aspiryny, musiał odblokować łykiem wody swój zaciśnięty nocą przełyk — no i wtedy Chenneviere stracił kontrolę nad dłonią, ściągając francisową uwagę. — Taki że... — zawiesił głos, urywając go w końcu i bacznie pochłaniając mężczyznę wzrokiem. Prawa dłoń. To nią ostatnio nie był w stanie wygrać na fortepianie ani jednego dźwięku. Oczywiście, że to zauważył. I że pamiętał. I że miał się tym nieskrywanie przejmować. — Nie rozmawiasz. Okej. No to pokaż — słowa te, udekorowane w zachęcający i wymowny uśmiech (lekki i pociągły, niebędący zanadto nachalnym i dwuznacznym), pojawiły się niezwłocznie po usłyszeniu odmowy. Zamierzał ją uszanować — po prostu odnalazł drogę naokoło.
My? O ile nie jesteś ojcem mojego trenera, jego szefem albo kochankiem, raczej nie możesz nic tu zdziałać. Wiesz, nikt mnie nie zmusił. Żebym zrobił wczoraj to co zrobiłem. I to jest właśnie strasznie głupie — westchnął, leniwie — jeszcze o kilka milimetrów — przysuwając ku sobie talerz ze stygnacą potrawą, którą udekorował oceanem malinowej i jagodowej konfitury. Zaplatając palce na widelcu, wydrążającym w omlecie kałużę ociekających na kamionkę owoców i podrywającym się ku górze z kawałkiem placka, posłał brunetowi kolejne z zawadiacko-niejasnych spojrzeń, zamierzając wykorzystać bliskość jego sylwetki. — Leci samolocik — zapowiedział w akompaniamencie srebrzystego śmiechu, nad jakim (podobnie jak nad żenującego rodzaju żartem) nie potrafił zapanować. — Przepraszam. Musisz mi pokazać, że nie jest zatruty — zażądał z zastygającą nieoczekiwanie w fizjonomii powagą, czując się tak, jakby odnalazł właśnie pewien substytut pocałunku — wizja złożenia między jego ustami skrawka posiłku wydała mu się równie intymna.
W tym domu pomieściłaby się połowa Vins-sur-Caramy. To twój czy twoich rodziców? — zapytał po chwili, przemykając wzrokiem między popielatymi ścianami niewyobrażalnych rozmiarów rezydencji. — Welch powiedziała, że radzę sobie coraz gorzej. Przez to, że zaczynam skupiać się na nutach. I na tym, żeby wszystko przebiegało według zapisu. — Jego niespokojna natura nie objawiała się tylko w połaciach szklanej wody, w których spędzał większość poranków i kilka skrawków nocy — wkradała się także pomiędzy słowa, zmieniając tematy rozmów z niedoścignioną prędkością.

vincent chenneviere
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, tillius, walter
kompozytor, pianista, wykładowca — james cook university
35 yo — 187 cm
Awatar użytkownika
about
Zro­zum, to nie ma więk­sze­go zna­cze­nia. Po pro­stu się umie­ra.
To tylko na za­wsze.
A więc: szczęśliwe życie. Zbudzenie się pewnego dnia bez bólu, żalu i cierpienia; zbudzenie się obok ciepłej jeszcze, lecz pustej poduszki, pamiętającej kształt leżącego na niej ciała. Ciężka praca, polegająca na sesjach terapeutycznych (dwie — już nie trzy — tygodniowo), wizytach lekarskich i treningach sprawnościowych, a wreszcie i potajemnym graniu na fortepianie wtedy, gdy zostawałby w domu sam — na kilka bądź kilkanaście godzin; w zależności od tego, jak F. ułożyłby swój plan dnia. Ojciec faktycznie by nie żył, a Yvette mieszkałaby we Wiedniu i pisywała do niego listy; okazałoby się, że pod tym woalem nieporozumień skrywała się ich przyjaźń, wskrzeszenie której kosztowało ich zaledwie podpisanie papierów rozwodowych. Yvie miałaby narzeczonego — Maurice’a — którego oboje znali od dziesięciu lat, a który, jak się okazało, przez okres ich małżeństwa czerwieniał z zazdrości i nie potrafił znieść myśli, że kobieta jego marzeń w ogóle go nie dostrzega.
Cała ich czwórka bardzo by się lubiła; raz odbyliby wspólną podróż na Maderę.
Faktycznie przyrządzałby zawsze śniadania (czasem po prostu kanapki — w te gorsze dni, kiedy ciężko byłoby się mu zwlec z łóżka i wziąć prysznic), kilkakrotnie pozwalając na to, by obowiązek ten przejął F. (obaj, wspólnie, udawaliby, że nie dzieje się to z powodu drżącej jeszcze czasem dłoni i koszmarów, które czasem wciąż nawiedzałyby Vincenta). Rozstaliby się czterokrotnie z powodu jakichś głupot, wracając do siebie bez pretensji i żalu. Gdzieś w tym wszystkim pojawiłaby się w pewnym momencie rutyna; podróże do Francji, opieka nad bliskimi, wspólne noce i poranki, ćwiczenia, koncerty, zawody, truskawkowe tosty, wspomnienia początków, końców i powrotów, łzy, śmiech, jakieś pretensje i przeprosiny.
Kiedyś — może jeszcze przed rokiem — widniała w tym litera T.
A teraz nie było żadnej. Może raz czy dwa, wtedy, kiedy ich dłonie przypadkiem się stykały, a Francois wypowiadał te wszystkie dobroduszne żarty, faktycznie deformował tamte historie napisane dla kogoś innego, ale wiedział, że nie ma prawa snuć jakichkolwiek opowieści. Bo jedyna przyszłość, jaka napisana została dla Vincenta, zamykała się w ramach najbliższego roku. Miał domknąć jeszcze kilka spraw, może upewnić się, że Terence Burkhart wiedzie już dobre i szczęśliwe życie, no i pewnie jeszcze zadbać o to, by ojciec trafi do dobrego domu opieki paliatywnej. Listę tę spisać musiał w swych myślach; gdyby ponownie wpadła w niepowołane dłonie, Vincent utraciłby swą wolność i szansę na odejście — czasem dziwił się, że jak dotąd nikt nie zamknął go w ośrodku o pistacjowych ścianach.
Czasem chciał mu wyjawić, że jest to jedynym powodem jego rezerwy; nie potrafiłby znieść myśli, że z powodu egoistycznego przywiązania do Francoisa, skazał go na kilka lat cierpienia. Częściej jednak czynił samemu sobie wymówki, pośród których odnajdywał szansę na rozwinięcie ich przyjaźni, dokądkolwiek miała ona sięgnąć. Tak więc chcąc mu powiedzieć: chciałbym, żebyś przestał żartować w ten sposób; wiem, co to oznacza, udawał, że nie słyszy. Że nie pojmuje słów skrytych pod fasadą dowcipów; najgorsza była świadomość, że gdyby tylko był zdrowy — gdyby zechciał być zdrowy — mógłby mu zaoferować naprawdę wiele. — To dobrze — odrzekł więc, w pewien sposób zadowolony; obawiał się kłopotliwych tłumaczeń i oskarżeń, wobec których byłby bezradny — nawet teraz ciężko było mu pojąć ciężar tego, co zrobił. Bo nikt inny, będąc na jego miejscu, nie zabrałby Francoisa do własnego domu. Należało się jednak w końcu obudzić; odrzucić na bok te wszelkie ostrożnie-nierozważne myśli, porzucić plany, których posiadać i tak nie chciał. Zamrugał. Dwu lub trzykrotnie, wpatrując się w chłopaka z przejęciem. — Ja tak nie uważam — powiedział oficjalnie, surowo. Trochę chłodno. — Sądzę jedynie, że to każdego prywatna sprawa. Nikt nie musi wiedzieć, że… — że co? Zapiekła go skóra. Zaswędziała w samym centrum niewyleczonej szramy. — Moja rodzina została wychowana w ten sam sposób, Francois. Nauczono mnie ciszy. Nawet moja żona nie wie o tej części mojego życia — nie zamierzał nigdy zatajać przed nią prawdy, ale przecież — nie pytała. Po prostu założyła, że Vincent jest tak normalny, jak normalny może być wymarzony, wykreowany przez nią mężczyzna; kiedy podejrzewała go o romans, wypytywała jedynie o to, które z jej koleżanek uważa za atrakcyjne — nie przeszło jej przez myśl, że poszukiwania należy rozszerzyć także do kolegów. Mimo to niewiele wiedział jednak tak naprawdę o szczerości jej światopoglądu i rzekomej otwartości, jaką kierowała się w obecności ich tęczowych znajomych; zawsze zdawało się mu, że gdyby naprawdę była tak nowoczesną kobietą, za jaką się podawała, prędko odkryłaby uczucie, które narodziło się między nim, a Terrym. — Czasem to nie wystarcza. Poznanie kogoś odpowiedniego. Nie wystarcza, żeby zmienić życie, Francois. Nie wystarcza, żeby zmienić cokolwiek — zadudniła w nim złość. Nie na niego; złość ta trawiła go od długiego czasu. Nie było to jednak zarzutem — Vincent usiłował się bronić. Bo może Francis miał rację, bo może było to naprawdę tak łatwe i proste; może po prostu Vince był tchórzem i pozostać nim miał do samego końca.
Nim udało się mu powrócić z tejże krainy wzburzenia — wzdychając, usta jego ułożyły się na kształt uśmiechu, co było naprawdę d z i w n e — miał przez chwilę ochotę go wyprosić. Dać kilka minut na dokończenie śniadania — nie był przecież barbarzyńcą — a potem zmusić do udania się na najbliższy autobusowy przystanek. Bo wyzwalał w nim uczucia, przed którymi od dawna się wzbraniał. Bo zmuszał go do wyjścia poza bylejakość, czego Vince początkowo nie dostrzegał. — Moja matka — a jednak kontynuował. Bez łzawej historii o tym, że matka go nienawidziła; zarówno przed, jak i po pogrzebie Chloe. Dowiedział się później, że zjawisko to nazywa się depresją poporodową; matka jego nie miała w sobie jednak dość odwagi, by porzucić go przy kościele sąsiedniego miasta (a może zrobiła to i może on i tak do niej wrócił, wobec czego nienawidziła go jeszcze bardziej). — uważała, że estomac bien rempli , coeur joyeux — lub że jeśli przyjdzie mu kiedyś gotować, to tylko dla kogoś (choć użyła wówczas formy żeńskiej), kto naprawdę się mu podoba. A choć się z tym nie zgadzał, należało przyznać, że w kuchni nie bywał już od dawna. I że nigdy nie przyrządził niczego dla Yvette.
Zapętlone przekonanie — jesteśmy przyjaciółmi, przyjaciółmi, Francois, dlaczego na to nie pozwalasz? — czasem napotykało swego rodzaju przeszkody; okazywało się naraz, że to on, a nie Baudelaire, odmawia im tego rodzaju znajomości. Jako p r z y j a c i e l winien był mu przecież prawdę; na terapii od dawna zachęcano go do zwierzeń komuś bliskiemu. Nie chciał jednakże zrzucać na jego barki tak wiele; nie chciał dostrzegać w jego oczach wstrętu i litości. — Wydaje mi się — rzekł więc na początek, ostrożnie, myśląc, że to im wystarczy. Że wszystko rozwiąże. — że dobrze wiesz, dlaczego noszę wyłącznie koszule z długim rękawem. I dlatego też powinieneś zrozumieć, że nie chcę, żeby… błąd sprzed kilku lat zaczął definiować to, kim jestem. I to, w jaki sposób się na mnie patrzy — prawda-kłamstwo, kłamstwo-prawda; jedynym jego błędem było pozostanie na tym świecie. Mógł jednakże przyznać mu otwarcie, że owszem, usiłował się zabić; nie chciał jednak wyjawiać mu, że przed kilkoma dniami ciął się ponownie. I że dzisiejszego wieczora znów zatopi w swej skórze ostrze.
Myślę, że byłbym w stanie coś wymyślić — odparł z pewnego rodzaju rozbawieniem. — Ale nie zrobię niczego, jeśli nie chcesz — bo wiedział przecież, jak to jest otrzymywać niechcianą pomoc; jeśli Francois zamierzał postąpić odpowiedzialnie, Vincent nie zamierzał się z nim spierać. Co prawda wystarczyłaby jakaś zwinna, nieco przekoloryzowana opowieść, by zagwarantować mu mniejszą karę — Vincent naprawdę byłby w stanie porozumieć się z kim trzeba (nie przez łóżko; wystarczyłoby powiedzieć, że miał te swoje zdrowotne problemy, a Francois był na tyle miły, by mu pomóc), a choć wzbudziłoby to jego dyskomfort, gotów był do odpowiedniego poświęcenia. Bo Francis sprawiał, że w sercu jego budziła się wiosna. Bo zmuszał go do uśmiechów, które choć jeszcze nieśmiałe, rozjaśniały jego twarz. Bo wyzwalał w nim odruchy, o które by się już nie posądzał. — Obrażasz mnie — nachylił się; lewą dłonią ujął jego nadgarstek i pokierował go kilka milimetrów ku górze — tak, by zawartość widelca z odpowiednią precyzją wylądowała w jego ustach. Może trwało to wszystko za długo, a może trwało tylko chwilę; Vince zdążył się jednak zmieszać, przełknąć kęs pospiesznie, odwrócić wzrok, sięgnąć po serwetkę. — Widzisz? Jesteś bezpieczny — w przeciwieństwie do niego. — Mój. Otrzymaliśmy go z Yvie w prezencie z okazji zaręczyn — Yvie. Yvie, słodka Yvie, wierna, kochana, wspaniała, oboże, przecież to on był potworem w tej historii, nie ona. Odkaszlnął tak, jakby pozbyć chciał się albo swego małżeństwa, albo tej intymności, jaka się pomiędzy nich wkradła. — Więc przestań czytać. Po prostu graj — chciał powiedzieć coś innego, ale przecież nie mógł. Niczego już nie mógł, niczego nie powinien. Wstał, odsunął się jakby o cały wszechświat dalej; już nawet na niego nie patrzył. — Za dwie godziny jadę do Cairns, mogę cię wtedy gdzieś podrzucić — skłamał; nie miał na dzisiaj żadnych planów. Brzmiało to jednak lepiej niż — wyjdź, nie oglądaj się za siebie. — W łazience znajdziesz czyste ręczniki — czy o czymś jeszcze należało go powiadomić? Skarpetkę, upraną i wyprasowaną, odeślemy ci pocztą. Ze służbą, jeśli na kogoś wpadniesz, nie musisz się witać; ten dom i tak jest już od dawna martwy, a wobec tego niezainteresowany światem zewnętrznym. — Będę w swoim gabinecie. Drugie drzwi na lewo, na piętrze, gdybyś czegoś potrzebował — i już go nie było; już wspinał się po schodach, już tonął w myślach o bólu, którego potrzebował.

françois baudelaire
and suddenly — all the songs were about you
24 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Dom pełen kontrastów.
Chłód ściekający po gładkich ścianach i lśniących kafelkach, które nie pozwalają przebić się żadnemu płonącemu uczuciu — a jednak gdzieniegdzie wiszą dumne zdjęcia w czarnych ramach, na których dwie postacie dowodzą o swojej miłości i oddaniu; splatając palce, chroniąc się w wzajemnym uścisku i wymieniając tajemniczo-słodkie spojrzenia, których prawdę znają tylko one.
Sypialnie zimne i bezosobowe, a skropione lawendą — aromatem starań kogoś, kto chciałby, żeby osoba zajmująca materac między tymi czteroma ścianami (nawet jeśli tylko przejazdem) poczuła się jak w domu.
A także to śniadanie — ciepłe, słodkie, wysmażane starannie i z troską, która nadaje jeszcze wyraźniejszego, szczególnego smaku; takiego, którego nie da się podrobić żadnymi składnikami tego świata. Tylko że wszystko to zostaje skropione goryczą porannej śmiałości, przynoszącej na usta cierpkie wyznania. Francois nie otrzymuje tylko ów migoczącego gęstą parą posiłku — dostaje też skrawki vincentowego życia, z którymi początkowo nie wie, co zrobić; w jakie sztućce się uzbroić, czym doprawić, ani jak skosztować tego odpowiednio.
Milczy.
Jakie to dziwne, bo jego wydatne, lekko zaczerwienione wargi nigdy się nie zamykają. Chyba się zepsuły. A może śpią, podobnie jak jego zatruty alkoholem umysł.
Vincent mówi, że nauczono go ciszy i chyba Francisa także jej uczy, chociaż dwudziestoczterolatkowi niezupełnie się ta lekcja podoba. — Przykro mi — odzywa się w końcu, zaraz po tym, jak milczenie wypala mu w gardle dziurę. I można by pomyśleć, że za moment coś doda, że całe to “przykro mi” jest ledwie wstępem dla: ale się nie zgadzam, ale nigdy w to nie uwierzę, ale to właśnie jest tak proste. Tylko że mu po prostu jest przykro. Bo zaserwowane słowa są zbyt chłodne i Francis podejrzewa, że w tak niskiej temperaturze przebywały od zawsze; że nikt nigdy nie próbował ich nawet ocieplić. I właśnie z tego powodu ubolewa — że Vincent zamarzł od środka.
Nie zamierza mimo wszystko pozostać milczący do końca tego dnia; kiedy Vincent przytacza mu znane francuskie przysłowie, kąciki oczu Francisa rozkwitają w uśmiechu, a usta układają się do zdania. — To chyba mamy tą samą mamę — mówi, choć nie to pragnął w istocie wypowiedzieć. Chciał zapytać, czy Chenneviere zdaje sobie sprawę z prawdziwego znaczenia tych słów; zdaniem Francisa (i prawdopodobnie całego świata), to opakowane w bardzo ładny i zarazem niepozorny papier: po prostu próbuję cię uwieść. Ale nie chce Vincenta speszyć. Poza tym on nie musi martwić się o Francisa serce: już jest całe jego.
Nie wie, w którym momencie je oddał i kto na to pozwolił, ale nie zamierza nad ów stratą rozpaczać. Nawet jeśli to serce wkrótce zostanie mu oddane, ukruszone na rogach albo całkiem połamane.
Słuchaj, mógłbyś mieć tam nawet dupę Maryi z odciśniętą swastyką, a ja i tak patrzyłbym na ciebie tak samo. Może tylko z mniejszym zaciekawieniem — zapewnia. Bo przecież to w istocie prawda — zawiłe korytarze nadmorskiego domu, które przyszło mu dzisiaj mijać w konsternacji i wahaniu, nie potrafiły zgubić go tak, jak zabłądzenie w Vincenta oczach. I wie już, że nikt go z nich nie uratuje i nikt nie zdoła go z nich przepędzić; nawet ociekające krwią blizny go stamtąd nie wymyją.
Może to samo się rozmyje. Może nie trzeba nic robić — zastanawia się na głos, z początku nie wiedząc, czy w kontekście swoich świeżych i nieproszonych uczuć do Vincenta, czy jego propozycji pomocy. A potem płonące złością tęczówki trenera i nakaz odejścia z drużyny przestają mieć znaczenie; tak po prostu znikają, jak cały świat poza tą chwilą. I Francois też żałuje. Potwornie. Boleśnie, naprawdę boleśnie bardzo, że Vincent zamiast zawrócić dłoń z wymierzonym w jego usta skrawkiem posiłku, chwyta ją silniej i pozwala trafić widelcowi pomiędzy wargi. Bo teraz Francis nie potrafi powstrzymać galopujących po swojej głowie myśli i wyłączyć wyświetlających się tam obrazów.
Chryste panie.
Ja… — mamrocze coś bez wiedzy umysłu, pozwalając rozpanoszyć się aparatowi mowy, który — nie da się ukryć — najwidoczniej też jest jakiś wadliwy. Serce dudni mu w każdym zakamarku ciała, zagłusza wszystko dookoła, a on wciąż wpatruje się w Vincenta oniemiały, jakby ten przed chwilą zaprezentował mu istnienie innego świata, z którym tak wiele Francis mógłby zrobić, ale do którego z jakiegoś powodu mężczyzna uparcie odmawia mu wstępu. A Baudelaire nie wyobraża sobie już innego życia, jak tylko tego na tej nieudostępnionej mu planecie.
Wymierzone ku niemu zdania jakoś go mijają; tylko lekko muskają krawędzie włosów, skrawki skóry i uszu, a potem przepadają w nicości. Francis nie pamięta, o czym rozmawiali przed i po uraczeniu Vincenta kęsem skąpanego w konfiturze omleta, bo tylko ów moment odtwarzany jest nieustannie na rzutniku przed jego oczami. I przeklina się za to w myślach. Musi odkaszleć tę wymowną ciszę — podobnie jak Chenneviere.
Świetnie. Dzięki — duka po chwili, nie wiedząc w pełni, za co dokładnie dziękuje i co jest takie świetne. W myślach próbuje przywołać widok zaślinionej, nieco zżółkłej sztucznej szczęki swojej babci, którą wyciągała z ust i stawiała na stole, kiedy był bardzo młody i szyi pana Benneta, nauczyciela geografii z podstawówki, która pokryta była zawsze nad kołnierzem koszuli okropną, czerwoną wysypką. Boże, cokolwiek, byleby tylko nie zagłębiać się w tysiące innych możliwości na spożytkowanie tych dwóch czekających ich godzin w pustym, proszącym się o hałas domu. — Drugie piętro na drzwi, okej — powtarza po nim cicho i nieprzytomnie, błędnie, ale co to ma za znaczenie? Vincent się oddala, zostawiając go samego z babciną szczęką i nauczycielską wysypką, a Francis wzdycha głośno, ukrywa twarz w debrze dłoni i dopiero po kilku długich chwilach decyduje się wrócić do posiłku, który kojarzy mu się już tylko z jednym.

koniec
vincent chenneviere
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, tillius, walter
ODPOWIEDZ