lorne bay — lorne bay
28 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Las w Lorne Bay nie był tylko feerią drzew, przeciętych wąską, gruntową drogą. Strzeliste palmy przytulone do mięsistych bananowców, ciągnęły się przed siebie tworząc bezkres, dżunglę pochłaniającą promienie światła, nakrapiające swymi odłamkami połacie mchu, porastającego kamienie, drogi, zmurszałe pnie dawno zapomnianych drzew. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się niczym szczególnym (poza swoistą różnicą jaką niosą za sobą tropiki) od tych, angielskich, które uchodziły za najpiękniejsze, ciesząc oko bogactwem wiązów, buków i starych dębów. Piął się przed siebie, porastając pokryte wełnianą mgłą wzgórze, jakby wśród mlecznej pary kryły się tajemnice wszystkich mieszkańców. Zdawał się wiedzieć wszystko i chować to wszystko w ciszy przed światem, przerywając senny paraliż żałobnym pomrukiem wiatru.
Okoliczne drzewa do tej pory okazały się być jej najserdeczniejszymi przyjaciółmi. Mogła ucinać sobie z nimi krótsze i dłuższe pogawędki, a choć momentami zdawało jej się, że zaczyna powoli tracić rozum, nie zaprzestawała swoich dziwactw, co jakiś czas zerkając przez ramię, czy nie ma w pobliżu nikogo, kto mógłby ją na tym nakryć. Z drugiej strony było jej zupełnie wszystko jedno. Spędziwszy ostatnie lata w rezerwacie, nabrała pewnych nawyków, a gdyby tylko mogła zaszyłaby się w nim na zawsze, ale każdy następny poranek wyglądał by tak samo. Nim leniwe promienie słońca na dobre rozlałyby się po podłodze niewielkiej sypialni, nie działoby się nic wyjątkowego. Ani później, gdy parzyłaby kawę przed wyjściem do pracy, ani w trakcie drogi powrotnej, gdy grzęznąc w błotnistych zapadlinach, przeklinałaby wybór trampek nad buty wojskowe. Potrzebowała urozmaiceń, które zamieniały każdy dzień w coś innego.
Dopiero w lesie poczuła jak resztki skrępowania opuszczają jej ciało, a obawa że ktoś nakryje ją na ów dziwactwach ulatywała swoim powolnym tempem powietrza, spuszczanego z balonika. Tego dnia jednak poza krótką historią o powrocie brata, nie miała nic więcej do dodania. Wiatr szumiał pomiędzy grubymi, postrzępionymi liśćmi, jakby chciał jej odpowiedzieć. Tak przynajmniej to sobie wyobrażała, całkowicie nieświadomie z dnia na dzień pozbywając się wielkomiastowej maniery, z którą przyjechała tutaj pierwszego dnia.
Po raz pierwszy zdecydowała się wybrać w stronę jaśniejącej nad koronami drzew słonecznej łuny świtu właśnie dzisiaj. Krótko po piątej, odstawiając na blat kubek z niedopitą kawą, puściwszy krótkiego smsa, odłożyła telefon na blat. W końcu i tak nie spodziewała się żadnego telefonu, dlatego zostawiając go za sobą, opuściła pospiesznie mieszkanie, w obawie, że w międzyczasie zdąży się rozmyślić. Potrzebowała chwili samotności, w której będzie mogła powoli ułożyć myśli, które od dnia powrotu Matta szalały na wietrze, obijając się o ściany jej głowy.
Dotarłszy do ścieżki, rozejrzała się dookoła pobieżnie, a że nie zauważyła nikogo, ani niczego podejrzanego, wyciągnęła z kieszeni zmaltretowaną paczkę ziołowych papierosów i wsadziła jednego do ust. Gdzieś na dole brzucha poczuła uścisk, jak gdyby co najmniej dopuściła się jakiegoś haniebnego czynu, bezczeszcząc dziewicze łono natury i równie nieskalaną technologią dróżkę, którą zdobił jedynie podgniły dywan z opadłych liści.
Dopiero przy trzecim papierosie rozluźniła się na tyle żeby pozbyć się ciążącego jej poczucia winy i równocześnie dojść do niepokojących wniosków wyciągniętych z ów krótkiej podróży. Ścieżka się oddaliła. W zasadzie to nie było jej wcale, a zamiast niej wokół drobnego ciała Lallie rozciągał się wyłącznie las. Być może wpadłaby w panikę, ale fakt że znalazła się w samym środku lasu deszczowego bez telefonu i pojęcia z której strony przyszła wcale nie zbił jej z tropu. Wręcz przeciwnie. Lata studiów i badań zakonserwowane dobrze w świadomości, skłoniły ją do położenia się na podmokłej glebie i wyciągnięcia długich, cienkich kończyn we wszystkie strony. Zupełnie jakby nic i nikt nie było w stanie jej przeszkodzić. Ani nadepnąć. W tej chwili nawet nie zastanawiała się jak i czy rzeczywiście oddaliła się wystarczająco daleko od ścieżki żeby zastanawiać się nad powrotem. Chłodne powietrze wschodzącego dnia, wdzierało się do jej płuc, jak tabletka nasenna obejmując w swój uścisk resztę ciała.

Rajiv Lounsbury
powitalny kokos
nick autora
brak multikont