agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Nie powiedział Diane dokąd się wybiera. Ba, nie powiedział jej nawet, że wychodzi; zmięta kartka odnaleziona w granicach nóżek nocnej szafki, na której odwrocie znajdowała się niedbale przyrządzona cudza lista zakupów (przed wyjazdem kupić baterie, gruszki, krem z filtrem, chusteczki, zatyczki do uszu) posłużyła mu jako — być może — list pożegnalny. Cas nie wiedział bowiem czy wróci i kiedy wróci; choć przyszedł do niej po to, by odpocząć po podróży, nie udało się mu nawet na chwilę zmrużyć oczu. Jakże mógłby, będąc tak blisko celu? Kiedy leżał w pokoju nieobecnej współlokatorki Diane zastanawiał się więc nad tym, w jaki sposób przeprowadzić egzekucję — to jest, zakładając, że Burghley również przebywa w Cairns. Najlepiej byłoby go porwać (nie wiedział jak), zmusić do udania się wraz z nim do jakiejś opuszczonej piwnicy bądź magazynu (nie przygotował się jednak i nie wiedział, gdzie takową znaleźć) i odbyć z nim rozmowę. Krótką, treściwą. Dopiero potem zabić. Łatwiej jednak byłoby mu po prostu odnaleźć go gdzieś na skwerze i pociągnąć za spust w chwili, której nikt się nie mógł spodziewać; potem pozbyłby się broni i liczył na to, że nikt go z tą śmiercią nie powiąże. Ale przez Camerona… Przekręciwszy się na bok zastanawiał się, czy musiałby uczynić z niego swojego sojusznika — i ile by go to kosztowało — czy i jego życie należało unicestwić. Myśl ta sprowokowała nudności; czy aby na pewno będzie w stanie zabić kogokolwiek? Kiedy wychodził z farmy, witając chłód poranka (podmuchy ciepłego, silnego wiatru zapowiadały upalny dzień) nie miał pojęcia, jak się ten dzień potoczy. Na ile wydrze z niego godność i jak daleko pośle go w świat, ku mężczyźnie, którego zabić musiał — akurat ta jedna rzecz nie podlegała negocjacjom.

Do Cube Cafe dotarł o ósmej czterdzieści sześć; wcześniej, przez piętnaście minut, obserwował okolicę z zaparkowanego nieopodal wypożyczonego samochodu. Może tak naprawdę oczekiwał utrudnień. Może wpatrując się w zaspane, obce sylwetki, miał nadzieję na pretekst ku temu, by odjechać; no cóż, próbowałem, powiedziałby sobie pod koniec tego dnia, kwestionując słuszność tej całej wendety. Docierając jednak aż tutaj musiałby być idiotą, by się wycofać; nie dostrzegając niczego niepokojącego, opuścił więc wnętrze samochodu i skierował się do odpowiedniej knajpy. Mimo wczesnej godziny panował w niej tłok; Cas zakładał, że była ona popularnym miejscem śniadaniowym. Idealnym więc ku temu, by odbyć rozmowę skrytą w chaosie spraw ludzkich.
Zamówił kawę. Zabrał ze sobą kartę dań, po czym skierował się do wolnego stolika znajdującego się na zewnątrz. Uznawał to wszystko za nazbyt pewne — Cameron przecież był nieszkodliwy. Jeśli jednak nie zamierzał postąpić uczciwie, i tak nie mógłby wyrządzić mu krzywdy tutaj, wśród niewinnych, nieświadomych niczego ludzi. Założenie to było pewnie pierwszym poważnym błędem Cassiusa. Drugim zaś — zamówienie tej przeklętej kawy, której pojawienie się na stoliku w zasadzie zignorował. Wpatrzony w spacerowiczów, poszukiwał pośród nich tej jednej, konkretnej twarzy. Nie miał się rozpraszać, ale z drugiej strony — nie miał się czego obawiać i właśnie dlatego sięgnął ostatecznie po filiżankę, wiedziony aromatycznym zapachem kofeiny. Ojciec zawsze mu mówił, by na tego typu spotkaniach niczego nie pić, nie jeść i nie uważać za pewnik, a Cas dopiero dziś miał zrozumieć, że nie były to słowa paranoika; pojął to w chwili, w której siedzenie na metalowym, zimnym krześle w cieniu rozgrzanego miasta, którego melodia dyktowana była ulicznym gwarem i skrzekiem mew, stało się jego ostatnim wspomnieniem.
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Nie potrzebował spoglądać na tarczę zegara, by zauważyć mijające minuty. Nie tylko promienie słoneczne maszerowały w rytm upływu czasu, zostawiając swoje długie, a potem coraz krótsze cienie na umorusanych kurzem miasta trotuarach, ale też zagęszczenie klientów Cube Cafe przypisane było do swojej własnej, konkretnej pory. O siódmej, na przykład, czyli godzinę po otwarciu (Bruce warował tu bowiem od piątej trzydzieści trzy), pojawiali się zbyt wcześnie przebudzeni mieszkańcy Cairns, być może cierpiący na bezsenność, a może wyrwani z łóżka przez gromadę żwawych dzieci, które należało odstawić na wczesną godzinę do szkoły. Otwierając swe ciężkie, zmęczone powieki za pomocą snopa dymu ulatniającego się z filiżanki, nasączonego aromatem ziaren kawowca, spędzali w kawiarni około trzydzieści minut, może godzinę, jeśli pamiętali o zabraniu wciągającej lektury, albo zakupieniu takowej na telefonie czy czytniku. Po ósmej jednak, wraz ze standardową porą stawienia się w biurze, sklepach czy gabinetach lekarskich, wnętrze budynku zaczynało pustoszeć — wiedział to nie tylko ze swoich dzisiejszych obserwacji, ale przede wszystkim ze śledztwa przeprowadzonego wczorajszego ranka. Brutus Coleridge nigdy nie przychodził nieprzygotowany.
Pozwalając, by z głośnika telefonu obejmowanego przez dłoń Cassiusa wypłynęły te dwa kluczowe słowa: Cube Cafe, wiedział, jak wiele godzin przyjdzie mu spędzić pod tym lokalem odpowiednio wcześniej. Nie wchodziło bowiem w rachubę pominięcie zyskania takich informacji, jak:
ile kamer otacza nie tylko samo pomieszczenie, ale też obiekty zebrane dookoła,
jak wiele możliwych dróg ucieczki znajduje się wewnątrz budynku,
jakie ulice o tej godzinie (to jest, od ósmej trzydzieści do dziesiątej) są najłatwiej, a jakie najtrudniej przejezdne,
ile samochodów zbiera się przy trotuarach otaczających lokal, zajmując dogodne miejsce parkingowe umożliwiające komfortową obserwację,
a także, oczywiście, gdzie najlepiej zatrzymać swoje auto, by takowe miejsce obserwacyjne zyskać.
Brutus potrzebował poznać nawet najmniejsze — zdawałoby się — błahostki. Musiał wiedzieć, kto wczesnym rankiem otwiera kawiarnię, a także kto późnym wieczorem ją kluczy. Jak wygląda osoba pracująca w kuchni i jak najłatwiej mógłby się do niej dostać (było to częścią jednego z rozważanych planów). Czy nie wypada dziś jakieś lokalne święto, modyfikujące standardowy tryb życia mieszkańców i turystów. Jak daleko od tego miejsca znajduje się posterunek policji stanowej i federalnej, a także ile (w przybliżeniu) minut zajęłoby dostanie się funkcjonariuszom do tego obiektu. Musiał wiedzieć, jaki tłum zbierający się przed kawiarnią jest normalnym tłumem, a jaki powinien wzbudzić już jego niepokój.
Można byłoby odnieść złudne wrażenie, że podchodził do tej sprawy nazbyt paranoicznie. Że przesadzał. Prawda była jednak taka, że Brutus czuł się niewystarczająco przygotowany — w komfortowych warunkach, nienapędzanych niskim limitem czasowym, przybyłby pod bladoniebieski szyld Cairns Cube Cafe już tydzień wcześniej. Dopiero wówczas mógłby uzbroić się w żelazną pewność, że zniwelował niemalże wszystkie zagrażające mu w tym miejscu niewiadome.
Skrywając się w cieniu swojego Mitsubishi ASX, popularnego wedle standardów stanu Queensland, a więc nierzucającego się zanadto w oczy (po drugiej stronie ulicy, a także kilka kilometrów naprzeciw zaobserwował taki sam model samochodu), od czterech godzin patrolował już okolicę. Sprawdzał, czy nie przemyka tędy nikt w jakikolwiek sposób wyróżniający się z tłumu, albo nikt, kto w zbyt przesadny sposób starał się w ten tłum wpasować. Czy nie zatrzymują się dookoła podejrzanie wyglądające pojazdy, z których nikt, mimo upływu czasu, nie zdecydował się wysiąść. Choć jednak nie zaobserwował tego pierwszego zjawiska, tak drugie, około godziny ósmej trzydzieści, udało mu się namierzyć. Na miejscu stawił się bowiem Cassius Knightley, przekonany, że zachował dzisiejszego ranka odpowiednią dawkę ostrożności.
A to, nie tylko przez zbyt błaho dokonaną obdukcję otoczenia, okazało się nieprawdziwe. Zajmując już bowiem miejsce wewnątrz lokalu, popełnił jeden ze swych największych błędów, okazujący się najdoskonalej spełniać plan Brutusa — zamówił filiżankę kawy, do której Coleridge’owi udało się odpowiednio wcześniej dosypać środków nasennych. Te rozprzestrzeniały się w organizmie około piętnastu minut — po tym też czasie Brutus zdecydował się opuścić wnętrze swojego samochodu, podejść do mężczyzny z opadającymi ciężko powiekami, ostentacyjnie (dla potrzeby obserwatorów i kamer) uścisnąć mu rękę i zaprowadzić na skórzaną powierzchnię foteli z tyłu auta.
Pierwsza część planu przebiegła bez zarzutu.
Opuszczony magazyn przy — jakże sztampowo — opustoszałych dokach w zasięgu Cairns, nasączał jego umysł niepewnością. Jego, w przeciwieństwie do z rozmysłem wybranego miejsca spotkania w centrum miasta, nie był pewien. Doświadczenie jednak nakazywało mu podejmować niekiedy ryzyko — właściwie, całe jego czterdziestodwuletnie (nie wierzyć w liczbę 44 wrednie zapisaną w papierach) życie możnaby sprowadzić właśnie do tego krótkiego słowa: ryzyko. Choć nigdy tak naprawdę nie lubił go podejmować.
Długo zastanawiał się nad najodpowiedniejszym sposobem przyjęcia swojego wizytatora. Popularną metodą nie tylko wśród CIA, ale i agencjach specjalnych z innych krajów, było na przykład pozbawienie swojego przesłuchiwanego ubrań (nigdy jednak nie przepadał za tym sposobem), zawieszenie go w bardzo niedogodnej dla organizmu pozycji (tego, zwyczajnie, nie chciało mu się realizować), odcięcie od pokarmu na kilka dni (ograniczony czas na to nie pozwalał), podtapianie (na krańcu hali znajdował się pokaźnych rozmiarów zbiornik pełen rdzawej, nieświeżej wody), a także, typowo, okaleczanie ciała (na wysłużonym, brudnym stoliku chirurgicznym, znajdował się komplet różnych narzędzi). Brutus jednak wolałby nie uciekać się do żadnych z tych metod. Nieco naiwnie liczył, spoglądając na oblicze bruneta, że ten wyjawi mu wszystko bez zawahania — nie wyglądał bowiem na człowieka specjalnie wytrzymałego i oddanego swoim wartościom, ale, oczywiście, Brutus mógł się mylić.
Póki co jednak pozostawało mu czekać.
Dbając o pewien element (pierwszy, trywialny, całkiem skuteczny) grozy, pozwolił mu wybudzić się naturalnie. Na powierzchni krzesła, skrępowany ciasno sznurem. Pośród półmroku niewielkiej, opuszczonej hali udekorowanej w poprzewracane regały, ubrudzone bliżej nieokreślonymi substancjami pojemniki na chemikalia, a także kałuże uformowane z wpadającego tu podczas potężniejszych nawałnic deszczu. Pośród rzekomej, złudnej samotności. Kilka metrów za stolikiem, na którym połyskiwały narzędzia.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Nasłuchiwał.
Nim uniósł głowę i otworzył szeroko oczy.
Nim zdradził w najdrobniejszym geście, że już powrócił z otchłani nieświadomości.
Było to jedną z nielicznych rzeczy, których nauczył go ojciec; stało się to chyba pewnego majowego popołudnia, a Cas miał wówczas dziewiętnaście lat. Przyjechali do Sacramento z powodu jego decyzji — zaledwie rok wcześniej Harvey i Vera usiłowali odwieść go od pomysłu dołączenia do służb specjalnych, dając mu tym samym dwanaście miesięcy na podjęcie słusznej decyzji. A tą według nich było podjęcie nauki na Harvardzie bądź Oxfordzie, na dowolnym kierunku medycznym (Vera widziała go jako neurochirurga, Harvey jako torakochirurga, a więc w każdym razie — chirurga), lecz naturalnie należało odnaleźć w tym wszystkim kompromis. Cassius zgodził się na odpowiednie studia, pod warunkiem zagwarantowania mu miejsca w szeregach FBI. O ile po drodze nie zmieni zdania. W każdym razie, Harvey starał się jeszcze w tamtym czasie wpłynąć na jego decyzję — zabrał go więc na spotkanie z jednym ze swoich przyjaciół, by Cas nieco bliżej poznać mógł świat agencji. A Hugo robił wszystko, by obrzydzić mu życie. Opowiadał mu przerażające historie, pokazywał fotografie wyniesione z prawdziwych miejsc zbrodni. Zgodził się zabrać go na kilka szkoleń, które zdawały się Casowi gorsze niż musztra. A potem Harvey powiedział — agenci muszą być wytrwali, wierni słuszności prowadzonej sprawy i niezłomni, a ty, synu, nie posiadasz tych cech — więc Hugo, który zdążył się do Casa przekonać, zaproponował te dziwne ćwiczenia. Kiedy myślał o tym po śmierci ojca, zastanawiał się, czy aby na pewno miało go to zniechęcić; zdawało się mu, że prowadzona wówczas rozmowa była mistyfikacją. Bo może Harvey wiedział, że ktoś, ze względu na niego, zdecyduje się kiedyś skrzywdzić jego jedyne dziecko. I może tamte mordercze dni były ojcowską troską, niezwiązaną ani z FBI ani cassiusowym uporem; może Harvey wiedział, że pewnego dnia jego syn obudzi się w ciemnej hali opuszczonego doku i będzie musiał walczyć o przeżycie.
A więc w tamtym czasie uczono go wytrwałości. Reakcji organizmu na nieznaną sytuację. Był budzony bladym świtem i zmuszany do udzielania odpowiedzi; minęło wiele czasu nim zdołał nauczyć się pewnego schematu. Pamiętał, że kiedy wrócił do domu, Vera była wściekła. A on — choć Hugo dostrzegł w nim potencjał i pogratulował mu wytrwałości — na dwa lata porzucił plany tyczące się FBI.
I teraz, skrępowany ciasnymi splotami, z zawieszoną głową i zamkniętymi oczyma, usiłował wyczytać z otoczenia jak najwięcej. Towarzyszyły mu jednak silne zawroty, a dudniąca konsternacja niemal zmusiła go do głośnego zaczerpnięcia powietrza. Bo nie wiedział — nie pamiętał — jak się tu znalazł. Musiał więc wyczytać cokolwiek z tła. Skrzek samotnej mewy. Fala rozbijająca się ciężko o betonowy brzeg. Echo obijające się o blachy. Musiał wciąż być w Cairns. Czy cokolwiek mu to gwarantowało? Przepełniony pustką mógł założyć jedynie, że poza nim znajduje się tu ktoś jeszcze. Jedna osoba. Nikt więcej. I choć nie mógł mieć jeszcze pewności, doskonale wiedział, kim jest jego porywacz.
A to sprawiło, że Cas odnalazł w sobie determinację.
I przerażenie.
Czyli jednak nie jesteś pieprzonym duchem — wymamrotał, przełamując w końcu ciszę. Wiedział, że tu jest. Nie słyszał go — skurwiel musiał być jednym z tych cyborgów, które potrafiły nie oddychać — ale zdawał sobie sprawę z jego obecności. Otworzył w końcu oczy i lekko uniósł głowę; dostrzegając blask narzędzi majaczących na znajdującym się przed nim stoliku począł tego wszystkiego żałować. Jak mógł sądzić, że poradzi sobie z tym człowiekiem w pojedynkę? Musiał grać na zwłokę. — Moi ludzie czekają na znak, Jonel — rzekł więc, zachrypniętym jeszcze głosem, powtarzając sobie, że cała ta inscenizacja powstała właśnie po to, by wzbudzić w nim lęk.

that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Stalowy chłód magazynu, jego półmrok, surowa cisza i słony posmak powietrza (przywodzący na myśl rozkrzyczane mewy, kutry rybackie i morską wodę) — wszystko to w jakiś specyficzny, cudaczny sposób oddawało naturę Brutusa. Człowieka-ducha, jak adekwatnie ochrzciły go przed momentem wargi Cassiusa, układające się w podsumowanie jego życia; życia mężczyzny tułającego się po australijskich obrzeżach od w i e c z n o ś c i, przemykającego pośród cienia; w tych lepkich, zaciemnionych i wzbudzających strach zakamarkach świata, na które nikt nigdy nie chciał spoglądać — w tym jakże prawidłowym przeświadczeniu, jakoby skrywać się tam nie mogło nic dobrego. Pogrążonego w złowrogiej, bezszelestnej ciszy, z którą nie przyszło mu rozstawać się choćby na moment. A jednak odnajdującego urok w nieskończenie długich wyprawach na bezkresne, nieokiełznane morze o brzasku — zakochanego w nawoływaniach nastroszonych wiatrem mew i sprowadzeniu swojego życia (ledwie zabliźniającego się po ranach zadanych odznaką agenta CIA) do leniwych, obdartych z ambicji połowów ryb.
Brutus nie czerpał satysfakcji z bólu, jaki czasem zmuszony był zadawać nieuważnym głupcom. Brutus nie był sadystą, na jakiego kreował go świat. Co więcej, Brutus niczego nie pragnął tak bardzo, jak stąd odejść — być może w równym stopniu, co Cassius. Chciał na nowo powrócić do życia, które ten wychuchany, wygodnie uprzywilejowany (nie nadawał się na tak wysokie stanowisko) mężczyzna, chwiejący się na krześle i próbujący nakarmić go kłamstwem, zapragnął pewnego ranka tak po prostu mu odebrać. Chciał na nowo znaleźć się w Morwell i przejmować się już tylko niekorzystnymi migracjami ryb — nie metodami, którymi najskuteczniej wyciągnąłby z kogoś prawdę.
Wyłaniając się z ów przeznaczonej mu ciemności, nie włożył na twarz ani materiału mającego zagwarantować mu złudną anonimowość, ani tym bardziej zaniepokojenia — zarówno jedno, jak i drugie było zbyt niedorzeczne, by choćby rozważać otoczenie ich swoim dotykiem. I z tego zdawali sobie sprawę obaj; Knightley był boleśnie świadom tożsamości swojego amfitriona tak samo, jak boleśnie świadom musiał być faktu, że Brutus nie uwierzy w jego groźby.
Odziany w czerń; przylepioną do każdego skrawka butów trekkingowych, długich bojówek i luźnego tiszertu, pokonał kilka kroków. Pierwszy, oświetlił jego sylwetkę snopem wdzierającego się przez dziurawy dach światła słonecznego. Drugi, trzeci i czwarty przybliżył do stolika chirurgicznego, na którym dłoń zwinnie oplotła się na szczypcach. Piątego, szóstego ani żadnego następnego już nie było; zatrzymał się przy stanowisku będącym dla Cassiusa jedynie naiwną groźbą bez pokrycia — którą, naturalnie, nie była. Zdawał się rozmyślać nad czymś intensywnie i z rozwagą; nie spoglądał nawet w kierunku bruneta, wypowiadającego słowa niesione charakterystycznym, brytyjskim akcentem — jego głos, choć to niedorzeczne wedle okoliczności, całkiem go uspokajał. Myślał o tym już wcześniej — kiedy przyszło im (a raczej Cassiusowi i Cameronowi) odbyć rozmowę po raz pierwszy. I w końcu, po kilku ciągnących się, gęstych i chłodnych chwilach, wydostał zza skrawka swych spodni niewielki zeszyt; szkolny, w kratkę, granatowy — brulion na spirali, z którego wysunął długopis, zapisując w nim krótkie słowo. Po tym dopiero wykonał swój piąty i szósty krok, przybliżający go do mężczyzny.
DLACZEGO? głosiło słowo widniejące na pierwszej stronie, odsłoniętej przed kasjuszowymi oczyma.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
D L A C Z E G O
Kilka sekund wcześniej (a może minut, godzin, kilka stuleci wstecz) miał wrażenie, że zwymiotuje. Jak wtedy, gdy rozpoczynał szkolenie i Kanzie Trinidad spadła z wysokości 20 stóp, roztrzaskała sobie miednicę i Cassius, znajdujący się najbliżej, musiał udzielić jej pierwszej pomocy. Nie chodziło o krew (swego czasu miał zostać w końcu l e ka r z e m) ani nic, co typowe było dla ludzkiej fizjologii; dławił się jej przepełnionym agonią krzykiem. Powiedziała mu potem (dwa miesiące później; postanowiła już nie wracać do agencji), że takiego bólu nie da się znieść. Że człowiek marzy tylko o tym, by zadusić się własnym głosem.
Właśnie o tym myślał, kiedy Jonel Burghley ostentacyjnie pochwycił jedno z narzędzi chirurgicznych. Cassius rozpoznał kleszczyki (choć większość nazywała je szczypcami) i przypomniał sobie, że kilkakrotnie miał je w dłoniach; choć więc wiedział, że służą do zamykania naczyń, wątpił, by Jonel znał właśnie to z a s t o s o w a n i e. Czy nauczył się władać nimi z polecenia jego ojca? Czasem przerażała go wizja prawdziwej natury Harveya.
Dlaczego? — spytał cierpko, kiedy odzyskał już nieco rezonu. Wciąż się bał, przeklinał ojca za brak odpowiedniego przygotowania i być może cały świat za to, że kreował osoby pokroju Jonela, ale nie zamierzał ujawniać mu swojego strachu. — Co, nie potrafisz mówić? Ktoś ci ujebał język? Mam nadzieję, że tak — czy jednak i ten niewinnie wyglądający zeszyt i wszechobecne milczenie były częścią jakichś pojebanych zagrywek, którą uczą wszystkich psycholi w CIA? Chciał splunąć mu wprost w tę jego spokojną, niewzruszoną twarz, ale pozostały w nim resztki rozsądku; nie chciał żegnać się dziś z życiem. — Dlaczego — bąknął więc jedynie, wbijając w niego zagniewane spojrzenie. — Bo jesteś pieprzonym socjopatą, Jonel. Mordercą — wysyczał, usiłując wydostać dłonie z więzów; były jednak zbyt silne, zbyt przemyślane, by zdołał poruszyć palcami. — Cameron to twój wspólnik? Czy jego ciało już leży gdzieś na dnie oceanu? — skąd mógł wiedzieć, że nigdy nie było żadnego Camerona? Że mężczyzna o tym imieniu siedział właśnie bezpiecznie we własnym domu, nieświadom spraw, które rozgrywały się w Australii? — Zamordowałeś go tak, jak agenta Beresforda? — największy błąd popełnił jednak dopiero teraz, pozwalając na to, by załamał się mu głos.
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Wzdycha, bo majaczący przed nim mężczyzna (ile tak właściwie ma lat? Dwadzieścia, trzydzieści plus? Nie potrafi stwierdzić i nie do końca rozumie, dlaczego w ogóle zaprząta sobie tym umysł) za bardzo się rzuca; nie tylko w krześle, do którego został przytwierdzony kilkoma precyzyjnymi, ciasnymi węzłami sznura, a rozjątrzonymi słowami, które uciekają mu z gardła jak stado wściekłych, spragnionych krwi, dzikich zwierząt.
Chociaż to głupie, brunet ten kojarzy mu się z pierwszym chłopakiem, jakiego Brutus miał dwie i pół dekady temu. Było mu na imię Idriss (było, bo już nie żyje) i cechowała go podobna zapalczywość — po prostu nie potrafił usiedzieć na miejscu spokojnie. Miotał się w ruchach i zdaniach, folgował najmniejszemu choćby porywowi emocji, ale sprawił jednocześnie, że Brutus (w tamtym czasie Jonel) pokochał go bezgranicznie.
I chyba właśnie dlatego — przez to, że ma przed oczyma Idrissa — nie wymierza brunetowi stanowczego, soczystego policzka mającego go uciszyć (choć tak radzi mu w myślach nauczyciel przeprowadzający szkolenia z przesłuchań w CIA — Bruce do dzisiaj słyszy jego chłodny, bezlitosny głos w swojej głowie w takich chwilach). No i może trochę dlatego, że wcale go uderzyć nie chce, bo niekoniecznie lubi to robić. Choć to zabawne, zważywszy na fakt, że niegdyś zabił swojego ojca, Brutus brzydzi się przemocą.
Korzysta z niej tylko w sytuacjach, w których jest naprawdę niezbędna.
Póki co ta się taką nie wydaje.

Cassius naturalnie nazywa go mordercą nie bez przyczyny — Brutus wie, że nim jest i nie zamierza buntować się wobec nadanemu mu tytułowi, który lekko piecze go w serce. Nie nazwałby się jednak socjopatą; nawet po tym wszystkim, czego zmuszony był doświadczyć w CIA przez większą połowę swojego życia.
Ale mężczyzna nie jest osobą, przed którą Coleridge chce się tłumaczyć — to nie on siedzi skrępowany pośrodku opustoszałego magazynu i nie on zmuszany jest do prawdomówności.
CAMERON PRAWDOPODOBNIE NAWET NIE WIE, ŻE KTOŚ TAKI JAK JA CZY TY ISTNIEJEMY. bazgra długopisem na kartce, bardzo niewyraźnie i niedokładnie — nie ma na czym oprzeć zeszytu, by nadać mu odpowiedniej do zapisywania słów stabilności. Znów odkrywa zawartość tej szczerości przed kasjuszowymi oczyma, wyłącznie na ułamek minuty.
A potem na moment nieruchomieje, zaraz po tym, kiedy brulion wraz z dłonią opada bezwładnie wzdłuż ciała. O mało nie wypuszcza go z uścisku palców na ziemię, wraz ze szczypcami ściskanymi w drugiej ręce.
I nie chodzi mu o to, że mężczyzna wypowiada to konkretne nazwisko — chodzi mu o sposób, w jaki je wypowiada.
KIM DLA CIEBIE JEST BYŁ BERESFORD? pyta na kartce, kiedy odzyskuje władzę w dłoniach, w całym ciele, w umyśle i w chwili obecnej. NIE ZABIŁEM BERESFORDA, ALE ZABIJĘ CIEBIE zdradza w kolejnej części, po której dopisuje: BO TY CHCIAŁEŚ ZABIĆ MNIE, PRAWDA? choć wcale nie musi o to pytać. Czyta to w jego oczach, do których powędrowały te wygłodniałe bestie, czające się już tylko na to, by swoimi kłami rozszarpać tchawicę Brutusa.
I wtedy, kilka krótkich sekund po uprzytomnieniu sobie, co takiego musi się dzisiaj wydarzyć, jego uszu dociera dziwny odgłos. Skoordynowany tupot ciężkich butów okrążający budynek i zbliżający się do wejścia. Zastanawia się, czy Cassius mówił prawdę i to jego ludzie ich teraz otoczyli — ale z jakiegoś powodu wie, że to całkiem inna, nieprzynależąca ani do niego, ani do Knightley’a grupa. I dlatego, na kilka chwil przed rozniesieniem się donośnego huku karabinów odbijającego się echem po ścianach (ktoś mógłby odnieść mylne wrażenie, że tych pocisków w rzeczywistości jest pięć razy więcej, bo nadmorski magazyn przyszedł stratować cały oddział wojska), zrzuca krzesło goszczące na sobie cassiusowe ciało na ziemię. A potem obrywa, raz, dwa, trzy razy w ramię i sam opada ku uścielonemu kurzem podłożu.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Połamane kości. Pęknięte żebra. Krwotok wewnętrzny. Początkowo łudził się jeszcze, że z tego wyjdzie — z licznymi obrażeniami, ale przynajmniej żywy. Chwilę później miał już tylko nadzieję, że Jonel porzuci jego ciało w miejscu zezwalającym na jasne stwierdzenie
Cassius Knightley został odnaleziony martwy
nawet jeśli dopisać mieliby — zginął przez własną głupotę. Może, tak jak w przypadku Harvey’a, faktycznie ktoś zadbałby o to, by zrzucić na niego odpowiedzialność. Cassius popełnił samobójstwo, powiedzieliby przez telefon jego matce; Cassius został napadnięty i zamordowany przez bezdomnego narkomana, powiedzieliby podczas identyfikacji zwłok, jeśli Jonelem pokierowałaby brutalna kreatywność.
Mógł też zadbać o to, by nigdy go nie odnaleziono.
Czy jego matka wówczas, w końcu, wszczęłaby odpowiednią krucjatę? Może utrata jedynego dziecka miała rozbudzić tę część jej człowieczeństwa, która niewzruszona pozostała na wieść o śmierci byłego męża. Byłego, ale przecież męża; Cass wierzył, że sakrament ten ma znaczenie.

Otrzymał jednak coś, czego się nie spodziewał. Odpowiedź. Z trudem rozczytał literki zapisane chaotycznie na papierze; z trudem, bo otrzymał je na zaledwie sekundę. Czy mógł mu wierzyć? Mężczyźnie, który wielokrotnie złamał prawo? Którego oskarżało się o tak wiele morderstw? W którym on sam widział tylko zabójcę swego ojca? Nie, nie chciał mu wierzyć; cichy głos (ten natrętny, o boże, och kurwa, jakże on go nienawidził) podszeptywał mu jednak: po co miałby cię okłamywać, skoro i tak cię zabije? Mógł być już tylko wdzięczny za staranność swych rodziców w ukryciu tego, kim dla nich jest; z powodu obaw o jego życie, matka nalegała zawsze, by nigdy z Anglii nie wyjeżdżał (nawet teraz, kiedy od lat mieszkał już gdzie indziej). A więc, choć zawiódł jej wiarę (choć pośmiertnie ani za nic nie będzie jej mógł przeprosić, ani wytknąć tego, że straszna z niej była czasem furiatka), przynajmniej nie zdradził swej roli w toczonej vendetcie — Jonel nie miał pojęcia, kim Cassius jest. — Szefem. Przyjacielem — odparł więc fałszywie. Jak wielką radość odczułby ten pieprzony psychopata, gdyby odkrył, że oto pozbawia życia syna Harvey’a? Czy zafascynowany redukcją tejże nieszczególnej, a jednak istotnej rodziny, zapolowałby także i na jego matkę? Bo, naturalnie, nie uwierzył w kolejne ofiarowane zdanie. Nie zabiłem Beresforda. Nie mógł w to uwierzyć przede wszystkim dlatego, że jego misja pozbawiona zostałaby wówczas sensu; poza Jonelem nie miał przecież innych podejrzanych. — Chciałem. Chcę. Zabiję cię — odpowiedział ze wzburzeniem po kilku ciążących im obu chwilach. Wiedział, że nie zyska na to nawet szansy. Że już za kilka minut sam żegnać będzie własne istnienie, o, bogowie, jakże to świdrująca, uporczywa świadomość — umrzeć tak po prostu, głupio — lecz miło mimo wszystko było wyobrazić sobie jego cierpienie.

I przez moment, jak dziecko, naprawdę wierzył w sprawiedliwość tego świata. Powędrował spojrzeniem tam, gdzie utkwiły także oczy Jonela; w ciemność, pustkę, która już za kilka minut wypełniona miała zostać jakimś pieprzonym oddziałem. Może jego matka jednak wiedziała. A może ktoś był świadkiem jego uprowadzenia. Ale i Cassius pojął od razu, że w melodii dzikich kroków kryje się coś niebezpiecznego. Zanim zdążył pomyśleć kurwa, naprawdę dziś umrę, ciałem jego wstrząsnęła konwulsja, a świat stanął na głowie. Początkowo myślał, że oberwał — ślady krwi na dobre rozgościły się już na ziemi — ale to nie jego ciało dosięgły wrogie kule. Więc Cass musiał zignorować zdziwienie i strach, tak jak i zignorować musiał wiele innych spraw; poobijany (wskutek upadku i tak musiał sobie coś zrobić; podłoże było nierówne, ostre, jakby specjalnie przygotowane na pielęgnowanie ludzkiego cierpienia) począł siłować się z blokadą założoną na jego nadgarstki. Szarpnął w prawo. Lewo. Sprawiał, że w jego skórze poczynały tworzyć się wgłębienia. Mógł unieść się dumą — zginąć; mógł zrobić coś skrajnie głupiego — wyłamać jakąś część ciała, by zyskać wolność (ale dlatego Cass nie został ani agentem CIA, ani też FBI, zbyt wrażliwy na ból); mógł utracić cały swój honor. Początkowy ostrzał się jednak skończył, a więc także ich czas — Cass wiedział, że już wkrótce ktoś pospieszy sprawdzić, czy on i Jonel są martwi. — Pomóż mi — warknął więc ze złością, odsuwając od siebie myśl o absurdzie tej chwili. — Masz tu jakąś broń? — lepszą niż narzędzia tortur; jeśli mieli — obaj, bo ta sprawa dotyczyła wyłącznie ich dwójki — przeżyć, należało wyrównać szanse. Nawet jeśli Cassius drżał na myśl o postrzeleniu jakiegokolwiek ciała.
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Przez krótkie, błahe osiemnaście lat (chryste, dla niektórych to całe życie, a może nawet upragnione marzenie, które nigdy nie ma się spełnić) nosił w cudzych ustach (bo sam wypowiedział je ile? Może jakieś trzydzieści, czterdzieści razy, czyli w proporcji 1:10 względem świata) to imię. Jonel, z niewdzięcznym nazwiskiem Burghley, brzmiącym jak szczek wściekłego rottweilera. Ten zbiór liter określa pierwszy etap jego życia (życia dzielonego wedle różnych tożsamości), który co prawda go ukształtował i który pchnął go dokładnie w to konkretne miejsce (do opuszczonego magazynu na krańcach Cairns, wiele, naprawdę wiele mil od rodzinnego domu w Ameryce; bez głosu, bez planu i prawdopodobnie już bez życia — och, chyba podjął kilka złych decyzji), ale dla Brutusa znaczy naprawdę mało. Za swoje prawdziwe ja (choć to zabawne, bo to ja zostało mu nadane sztucznie, chemicznie, nienaturalnie jak zapach truskawki do barwionej wody) uważa późniejsze dwadzieścia lat, rozbrzmiewające imieniem Tristian (ach, Harvey od zawsze kochał się w starej prozie dedykowanej legendarnym królom) i rozprzestrzeniające się tym dźwiękiem po całym świecie. To właśnie tej melodii poszukiwano od kilku lat i to ją planowano uciszyć na wieki; wyjąć z gramofonu jak starą, wadliwą płytę, której nikt nigdy nie powinien był wyprodukować, a potem wbić w nią dłuto, uderzyć młotkiem i połamać na drobny pył; w końcu nabrać w płuca powietrza i zdmuchnąć z powierzchni ziemi.
To dlatego Cassius Knightley przyciągnął wciąż przyciąga jego uwagę. Nie szukał bowiem wraz z całym rozgniewanym światem trzydziestoośmioletniego Tristiana; rzekomo bezlitosnego agenta CIA o sztywnym i brutalnym obyciu, a Jonela; osiemnastoletniego, zagubionego chłopca, wtrąconego pewnego dnia do ciemnej celi, a potem wyciągniętego na jaskrawe promienie agencji rządowej. Tym oto sposobem znalazł się tak blisko niego; tak, jak jeszcze nikt nigdy — jak Icarus pewnego bezchmurnego dnia znalazł się blisko Heliosa (choć teraz Brutus wierzy jeszcze, że w tym jakże celnym porównaniu chodzi tylko o zuchwałość głupca niedoceniającego potęgi trwałego obserwatora tego świata).

W każdym razie, notatnik leży na ziemi.
Na nierównej, chropowatej, bardzo brudnej i lekko zimnej (jakby nawet promienie słońca nie miały tu wstępu, albo zapobiegawczo odwracały wzrok w drugą stronę) nawierzchni, trzy a może cztery kroki dalej. Cichy i samotny; porzucony przypadkiem jak dziecięcy pluszak, stanowiący czyjś cały świat. Bo przecież w brulionie tym to właśnie się znajduje — życie Brutusa od początku do końca. Bez niego jest jak setka innych, niezapisanych kartek. Nie ma ani imienia, ani wspomnień; jest tylko cienkim materiałem o włóknistej, drewnianej strukturze, który poza tą pustą, nijaką formą, nic nie jest w stanie przekazać. Na przykład odpowiedzieć młodemu mężczyźnie na pytanie: masz tu broń?, ani zaśmiać się chropowato: widzisz, trzeba było zostawić mnie w spokoju. Teraz umrzesz z rąk swoich, co jest jeszcze gorsze. Nie może zdradzić szeptem: stąd jest drugie wyjście, o którym prawdopodobnie nie wiedzą, ani heroicznie (boże, Brutus, na jaką cholerę): przyszli tu po mnie, ty jeszcze zdążysz uciec.
I sam też leży jak ten notatnik na ziemi. Nierównej, chropowatej i tak dalej i dalej. Leży i spogląda na zbiór kartek rozczapierzony niecałe dwa metry dalej, układający się jak kotary teatru: panie i panowie, koniec występu zwanego brutusowym życiem, dziękujemy za uwagę, oklasków nie będzie. Patrzy i myśli, że już nie ma siły — że tak właściwie pożył już wystarczająco: z całą pewnością dłużej, niż zakładał (najpierw podejrzewał, że umrze w więzieniu jeszcze przed siedemnastymi urodzinami, a potem, kiedy jednak nie umarł, że z całą pewnością nie dożyje trzydziestki). I uświadamia sobie, że bez Harvey’a to i tak przecież nie ma sensu, bo Harvey był jak te odebrane mu siłą pocisku kartki papieru — przed nimi to właśnie ów postarzały mężczyzna dumnie odgrywał ich rolę, z wiecznie uniesioną brodą i z poważnym uśmiechem, a one [te kruche stronice] zawsze były tylko Harvey'a tanim substytutem; marnym i żałosnym przedłużeniem czegoś, czego w istocie nie dało się przedłużyć nigdy.
Skoro więc podjął już decyzję (nie, nie pomogę ci, nie, nie pokażę ci drogi do broni), skoro w pełni się z nią pogodził (nieco jeszcze gryzie go myśl, że da tym ludziom satysfakcję i pozwoli się zabić, ale już trudno, trudno, czasem trzeba po prostu schować dumę do kieszeni), nie ma pojęcia, jakim cudem powietrze się jednak nie kończy, a świata nie okrywa ciężka, drapowana kurtyna — ani jak nóż taktyczny zniknął znad kostki, ani jak zrobił to pistolet dziewięciomilimetrowego kalibru otulający jego prawe biodro. Nie wie tym bardziej (bo czy może istnieć większy absurd? Cóż, zapewne tak; wrogi oddział mógł zawsze zaprosić go na filiżankę angielskiej herbaty) w jaki sposób ostatecznie trafił do mieszkania mężczyzny, którego wcześniej przysiągł pozbawić życia.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Minimalizacja strat, Kasjuszu.
Prędko nauczył się, że jest to niezłomną domeną wszelkich agentów i, co przyznał ze smutkiem, jego rodziców. Vera nigdy nie była szczególnie wymagająca w tej kwestii; kieruj się sercem, mawiała z tym swoim pogodnym uśmiechem, brzmiąc niczym idiotyczne fikcyjne postacie w książkach lub filmach. Mawiała tak wbrew sobie; gdy nadciągały problemy, krzykiem przypominała Casowi ten przebrzydły, niegodziwy frazes. Minimalizacja strat. Nawet jednak z wrytym w serce hasłem, nie potrafił przejść pomyślnie żadnego z testów; kiedy na polu manewrowym dostrzegał ranną osobę, zawracał. Kiedy któryś z pozostałych kadetów napotykał problemy, Cassius był tym, który udzielał mu wsparcia. Nikt nigdy nie odwdzięczył się mu tym samym. Nie rozumiał. Jeśli jesteś na misji, tłumaczył mu zmęczonym, surowym głosem Harvey, dbasz o jej dobro. Każdy zna wagę swoich poświęceń, synu. Jeśli masz cel, musisz go zrealizować. Najważniejsze jest dobro kraju. Minimalizacja strat, pamiętaj. Nie pamiętał. To znaczy, pamiętać nie chciał. To właśnie dlatego Vera pewnego dnia powiedziała, że może lepiej, gdyby jednak skupił się na medycynie; tam mógł ratować wszystkich i nigdy nie miał przejmować się tym, że należy poświęcić kilka żyć dla większej sprawy.
Jego usta ułożyły się w dźwięk niemego, zaskoczonego “o”, kiedy Jonel otworzył oczy. Cas miał opuchniętą od łez twarz; próbował wcześniej zmyć ślady upokorzenia za pomocą zimnej wody, ale kiedy wracał do pokoju, fala smutku atakowała go ze zdwojoną siłą. Przetarł więc jedynie zaczerwienione powieki wierzchem rękawa zielonej bluzy, ponownie dopuszczając do myśli strach.
Co ty, kurwa, zrobiłeś.
Jonel mógł go zabić. A Cassius nie zagwarantował sobie bezpieczeństwa. Na stoliku leżała broń, a w kuchni roiło się od śmiercionośnych narzędzi. Mógł go związać. Zamknąć w innym pokoju. Uniemożliwić sięgnięcie po cokolwiek, czym Jonel mógłby go skrzywdzić. To mogła i powinna być tylko strategia; fałszywy smutek, wystudiowana kruchość. Wziąłby go na litość; może wydusiłby kilka ważnych informacji. A potem by go zabił. Nie musiałby robić tego samodzielnie; Jonela, jak się okazało, wystarczyłoby zawlec na środek ulicy, by zwabić sępy. I może po części Cas wciąż miał na to ochotę. Tak jak i pewien sposób żałował, że jego łzy nie są częścią spektaklu. Wolałby być niezłomny. — Pamiętasz co się stało? — zapytał cudzym głosem. Zachrypniętym, zrezygnowanym. Pełnym niepokoju. Tak różnym od tonu, którym zwracał się do tego samego mężczyzny przed kilkoma godzinami. Cas pamiętał. Wolałby zapomnieć. Minimalizacja strat, szeptali mu rodzice. Zostaw go, ratuj siebie, błagał Harvey. Nie posłuchał.
W pokoju panował półmrok. Jonel leżał na kanapie okrytej folią i prześcieradłem; już nie krwawił, ale jako że Cassius mieszkanie to tylko wynajmował, nie mógł ryzykować. On sam usadowił się naprzeciw niego, na niewygodnym fotelu; pomiędzy nimi znajdował się drewniany stolik. Jego blat zajmowały zużyte opatrunki, broń, szklanka z wodą i (nie, to nie żart) filiżanka zimnej już herbaty. Cas, skryty w czystej, malachitowej bluzie (jakie szczęście, że na wszelki wypadek zostawił tu jakieś rzeczy!), podwinął na fotel nogi i oplótł ramionami kolana. W prawej dłoni trzymał kartki, w lewej długopis.
Odkąd Jonel otworzył oczy, Cassius nie poruszył się o milimetr.
Muszę...— kiedy wymamrotał to jedno słowo — uprzytomniwszy sobie, że pogrążenie się we wzajemnej ciszy nie jest wskazane — odstawił stopy na ziemię. Spokojnie. Powędrował wzrokiem na pistolet; nie zamierzał się ku niemu rzucać, głupio zrobił, zostawiając go na stoliku, ale za późno było teraz na czynienie sobie pretensji. Pomachał więc w powietrzu kartkami, powracając spojrzeniem do Jonela. — Tylko sprawdzę... — bo sprawdzać musiał. Stan jego zdrowia, posługując się ograniczeniami tego niewielkiego mieszkania. Chciał go zabić. Pięć godzin temu pragnął jego śmierci. Teraz obawiał się, że Jonel faktycznie umrze. I że nie zdoła ocalić jego życia. Podchodząc do niego nieco się bał, bo przecież niewiele się w ich relacji zmieniło; mimo to Cas, jak zwykle naiwny, liczył na to, że człowiek ten (kurwa, Cas, ty debilu, masz przed sobą psychopatę) nie zrobi mu krzywdy. — Myślałem, żeby wejść do jakiejś kliniki weterynaryjnej, tam mają narzędzia, ale oni pewnie by tam w końcu zajrzeli, nawet w tym mieście, pewnie sprawdzą wszystkie pobliskie, może nawet tutaj w końcu przyjdą, do tego mieszkania — mamrotał, znów ukazując mu te swoje pieprzone kartki. Cassius zapisywał na nich swoje obliczenia. Puls Jonela. Dawki leków. Monitorował w ten sposób jego stan. Sięgnął więc dłonią ku niemu — cicho przeprosił — i przez chwilę ustawiał swe palce na jego ciele. Na nadgarstku. Szyi. Kolanie. — Wynająłem je już wczoraj… — począł tłumaczyć pomiędzy kolejnymi badaniami. Trzęsły się mu dłonie. —... na inne nazwisko — unikał jego spojrzenia. Wyniki swoich pomiarów, kontrolowane przez tarczę zamocowanego na nadgarstku zegarka — zapisywał na kartkach. — Arthur Hastings — wymamrotał, a oczy znów go zapiekły. Pośród śnieżnobiałych stron odnalazł jedną, czystą, po czym wcisnął ją w dłoń Jonela. Wraz z długopisem.

Kiedy miał dziesięć lat, Harvey wrócił do domu poobijany w środku nocy. Nie byli już wówczas z Verą razem, a mimo to b y w a l i. Cas te momenty pozornego rodzinnego ciepła lubił najbardziej. Mówili półgłosem; myśleli, że Cassius śpi. On nikogo innego nie ma, Vera, ubolewał ojciec. Tak mi było żal zostawiać go w tym motelu, kiedy ja… Tutaj miałby przecież lepiej. Cas ze zdumieniem wpatrywał się w niedomknięte drzwi pokoju. Słyszał, jak matka głośno wciąga powietrze. Oszalałeś?!, pomyślał, że to zabawne — krzyczeć w kompletnym milczeniu. Vera jednak nawet szepcząc brzmiała groźnie. Ja wiem, Vera, ale gdybyś go zobaczyła… tak, tak, możesz do niego dzisiaj pojechać, on się ucieszy, mówiłem mu, że któreś z nas wpadnie, ale… on taki nie jest, tyle razu mu chciałem powiedzieć o Casie… och, daj spokój, Cassius by go polubił. Wtedy po raz pierwszy poczuł zazdrość. Pomyślał, że ojciec ich zostawił dla innej rodziny. Innego syna. Początkowo — jeszcze przed tą rozmową — chciał wbiec do pokoju i objąć czule Harvey'a; może dzięki temu bolałoby go trochę mniej. Ale był wściekły. Wcale by nie polubił tego drugiego chłopaka. Pchnął drzwi gabinetu i spojrzał na ojca gniewnie. Już nie lubię Makbeta, oznajmił wściekle. Vera zaczęła wzdychać; Cas zdziwił się, że nie każe mu wrócić do łóżka. Że się uśmiecha. I że ojciec też, mimo strasznych siniaków i krwi, którą z jego brwi ścierała mama, uśmiecha się wesoło. W porządku, Cas. A kogo teraz lubisz?, spytał, jakby w tej scenie nie było nic niezwykłego. A przecież było. Harvey był poobijany. Martwił się kimś innym. Była druga w nocy; Cas powinien od dawna spać. A on, ubrany w piżamę ze Scoobym, nie pytał o to, co się stało. Ani o to, czy wszystko w porządku. Oznajmił rodzicom (nie, nie, tylko Harvey’owi), że nie lubi tego głupiego Shakespeare'a i to tylko dlatego, żeby go zranić. Agathę Christie. Herkulesa. A właściwie to Arthura. Ojciec powiedział, że to mądry wybór. Cassius się rozpłakał. To będzie twój nowy alias, skarbie. Arthur Hastings. To będzie nasza tajemnica, obiecywał Harvey, a on, myśląc, że ten drugi aliasu nie otrzymał, był tak bardzo szczęśliwy. Po tej nocy pisał dla ojca liściki, jakieś głupie cytaty z ich ulubionych książek. Na wszystkich podpisywał się jako Arthur. Myślał, że to ojca uszczęśliwi. Nigdy nie dał się nakryć; wsuwał karteczki do kieszeni jego spodni, marynarki. Czasem do walizek bądź plecaka. Sądził, że ich tajemnica go cieszy. No i dbał o to, by Harvey pamiętał, kto jest jego synem. Trzy miesiące później — następnego dnia ojciec się wyprowadził, a Vera oznajmiła Cassiusowi, że wracają do Glasgow, sami, tylko ich dwójka — słyszał, jak ojciec krzyczy. To są tylko liściki, Harv, na miłość boską, on cię tak rzadko widuje, nic dziwnego, że zaczął je pisać. Cass naciągnął na siebie pierzynę; bał się, że mimo późnej godziny, zostanie wywleczony z łóżka. Pieprzone kartki! Jebane śmieci! Miałaś go pilnować, kurwa, Vera, on mi nie może takich rzeczy wciskać byle gdzie, ludzie to widzą, pytają, co ja im mam mówić? Poczuł się tak, jakby ojciec go uderzył. Czekał, aż matka zacznie go bronić. Powiedziałem, że sam piszę to badziewie. Vera się zaśmiała. Cass chciał umrzeć.

Ojciec już nigdy więcej nie nazwał go Arthurem, a on przestał wciskać mu te liściki. Wybaczył mu, choć nigdy o tym nie rozmawiali. Harvey nigdy już zachowywał się tak, jakby miał innego, lepszego syna. A Cassius zapomniał. I nie uwierzyłby w to, że kiedyś przyjdzie mu poznać osobę, o której rodzice z takim przejęciem i troską mówili On.
Potem pojadę… Przywiozę tu narzędzia, za chwilę, potem, zostaniesz sam, ale wrócę — wymamrotał, siadając znów na fotelu. Może i teraz równie mocno chciał umrzeć. Widmo tego, co wydarzyło się w hangarze, było zbyt ciężkie do udźwignięcia.
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
To nie pragnienie wyrwania się z ciemnej próżni snu otwiera jego sklejone utratą świadomości oczy; robi to strumień światła wdzierający się pod powieki w sposób nadzwyczaj nieproszony i bezczelny. Wolałby się nie budzić.
Szczególnie, że czymkolwiek tylko jest to — a wie, że jest czymś bardzo, naprawdę bardzo dziwnym — co ma teraz dostrzec, z całą pewnością nie jest tym, co chciałby oglądać.

Dźwięk oczywiście dotarł szybciej od wzroku — tak jak zwykle, jak u każdego.
Najpierw głuche uderzenia ciężkich butów o kamienne schody, “Słuchaj, musisz trochę mi pomóc. Staraj się chociaż te nogi podnosić” i mocny, brytyjski akcent łamany przez drżące oddechy. Później znowu nic, aż wreszcie łoskot stawianych na drewnianym stole przedmiotów; zwykle ciężkich, niektórych wypełnionych ciekłą zawartością, innych lekkich i grzechoczących — zapewne leków.
I aż do teraz cisza (choć przez moment zdawało mu się, że słyszy jeszcze prędkie pociągnięcia nosa i tarcie oczu).

— Nie, nie pamiętam. Musisz dać mi jeszcze trochę czasu — powiedziałby, gdyby tylko potrafił mówić. To znaczy potrafi — w sposób klarowny i bardzo złożony wypowiada złączone w myślach w słowa, ale od kilku lat nie używa do tego po prostu aparatu mowy. A choć bywało różnie (szczególnie na samym początku, kiedy okrutna świadomość odebrania mu czegoś bardzo cennego i nie do zastąpienia rozbrzmiewała w piersi, zagłuszając uderzenia serca), teraz nie doszukuje się w swojej ciszy żadnej ułomności. Być może nauczył się ją nawet darzyć sympatią. Momentami uważa, że ona [cisza] jest jak wykwintny, ekskluzywnie drogi alkohol (kiedyś śmiał się, że jak bourbon, teraz nie śmieje się już raczej wcale).
A więc kiwa głową; na jedną stronę, na drugą. Lekko i bez przekonania — bo absolutnie nie jest pewien, czy powinien przekazywać Cassiusowi którąkolwiek ze swoich myśli. Co prawda wie — potrafi łączyć ze sobą kropki, w tym przypadku będące strzępkami dźwięków — że mężczyzna wyprowadził go z ostrzeliwanego hangaru przy dokach w Cairns, a także, że w jakimś stopniu (dość zdumiewającym) go opatrzył. Nie rozumie tylko, dlaczego to zrobił.
Myśl, że jest jednym z tych dobrodusznych, wychuchanych, trzymanych pod kloszem i okropnie naiwnych agentów, którzy pragną zbawić cały świat, od razu od siebie odtrąca — jak bowiem człowiek z tak boleśnie zamkniętymi oczyma mógłby przeprowadzić na tyle drobiazgowe śledztwo, by odnaleźć mężczyznę umykającego rządowym agencjom już od kilku lat? Cóż, może właśnie to było jakimś sposobem; ten talent, którego brakło bezlitosnym więźniom systemu. Ale Brutusowi wydaje się to po prostu głupie; dlatego właśnie to od siebie odpycha, jak niechciany posiłek.

Skoro nie może odpowiednio się wysłowić — nie ma przy sobie strun głosowych w postaci pióra, długopisu lub ołówka, ani samego głosu w formie kartki, papieru lub każdej innej powierzchni, po której da się pisać — koncentruje się na trzeźwej, uważnej obserwacji każdego z podarowanego mu obrazu.
Już wcześniej dostrzegł najważniejsze elementy tej scenerii; po pierwsze broń wylegującą się bezczynnie na powierzchni stołu, po którą bezzwłocznie zapragnął sięgnąć (wciąż ów pragnienie rozbija się po krawędziach jego myśli, ale przecież nie może; jeszcze nie teraz — jako że wraz z Cassiusem siedzą po jej równomiernych stronach, Bruce nie wie, czy jest dostatecznie szybki, by pochwycić ją jako pierwszy. Poza tym odnosi gorzkie wrażenie, że pistolet jest pozbawiony nabojów, a jego obecność w tym miejscu jest:
swojego rodzaju testem,
zwykłą taktyką mającą rozbudzić w nim powierzchowne zaufanie,
albo sadystycznym pretekstem stróża prawa, by wreszcie pozbawić kogoś życia; bo próbował do mnie strzelić).
Na samym mężczyźnie, płacącym mu za uprzednie porwanie tym samym; własnym porwaniem (jaki absurd, o wszyscy nieświęci) skupia wzrok dopiero w drugiej kolejności. A jako że oczy Brutusa w tamtym czasie — tuż po rozwarciu powiek — wciąż były zlepione snem (a raczej, jak przypomniał sobie ze zgrozą; wcześniej topiły się w rubinowej krwi, ulatującej z draśnięcia kuli o rant głowy), tworząc białą, nieprzejrzysta mgiełkę, z początku nie dostrzegł, w jakim brunet znajduje się stanie. Dopiero, kiedy wierzchem lewej dłoni (prawa jest unieruchomiona wraz z łokciem, ramieniem i barkiem — całe szczęście, że Bruce jest oburęczny) przetarł swoje oczy, jego uwagę przyciągnął ten d o s ł o w n i e opłakany widok — smutne, przekrwione oczy, o rozmiar za duża bluza o głębokiej, zielonej barwie i mokrych krańcach rękawów, a także ogólne rozbicie wymalowane na twarzy. Prędko odwrócił wówczas wzrok. Jakby dostrzegł coś nadzwyczaj nieodpowiedniego, wstydliwego, niedostępnego dla jego oczu. Bo tak to jest już z płakaniem — społeczny nietakt, który żenuje równie bardzo, co siarczyste inwektywy albo przypadkowe dostrzeżenie kogoś bez ubrań.
Teraz kontempluje wszystko wokół. Szumiącą mechanizmem chłodzenia lodówkę, wychylającą się zza framugi drzwi od kuchni; czarną, lśniącą, odległą (chętnie zanurzyłby się w jej zimnej mgle; temperatura jego ciała jest wciąż lekko podwyższona). Uśpiony ciemnością ekran telewizora przysłuchujący się im znad północnej, białej ściany. Nieobecne, nieinteresujące się nimi niskie komody, w których skrywać może się coś wartościowego (nie pieniądze ani złote przedmioty, a nożyki, śrubokręty, może jakiś stary sekator — coś, co posłużyć by mu mogło za substytut broni palnej). Stół obstawiony atrybutami amatorskiego medyka, zajętego na tyle, że niemającego czasu na dopicie herbaty (przezabawne).
Dopiero, kiedy dotychczas pogrążona w bezruchu postać drga pod wpływem nagłej chęci do zmiany pozycji, Brutus pozwala sobie spojrzeć na Cassiusa po raz drugi, odkąd obudził się w — jak zakłada — jego mieszkaniu. I od razu przypomina sobie, dlaczego przed kilkoma chwilami stanowczo sobie tego zakazał; tego, by go obserwować. Choć powieki mężczyzny są napuchnięte płaczem i nieestetyczne, a oba płatki nosa lekko zaczerwienione, i tak przez to wszystko przebijają się:
jego łagodne, nasycone błękitem tęczówki,
cieniutkie, delikatnie blade wargi, jakby stworzone do uśmiechów,
odpowiednio wyważona sylwetka, wypielęgnowana sumiennymi treningami federalnego agenta,
no i to przeklęte rozchwianie emocjonalne, które budzi tak spore nakłady współczucia, że jedyne, co Brutus przez moment ma ochotę zrobić, to pocieszyć jakoś tego nieszczęśliwego, zagubionego mężczyznę.
Nie rozumie, skąd biorą się w nim te spostrzeżenia i dlaczego są tak żywe. Bo nie może przecież ani doceniać, ani tym bardziej żałować człowieka czającego się na jego życie. Nic jednak dzisiaj nie zdaje się logiczne. Nic nie przebiega według planu.
A kiedy mężczyzna się odzywa (ach tak, jeszcze ten brytyjski akcent!), zerkając wymownie na pistolet i sprawiając, że Brutus zamiera w oczekiwaniu na ujawnienie jego zamiarów (muszę w końcu wprowadzić cię w mój plan: za moment przyjdzie tu mój zespół, przewiozą cię z powrotem do Ameryki, a potem odpowiednio się z tobą rozprawią. Ocaliłem ci przed momentem życie, bo nie zasługujesz na tak prędką, ubogą w cierpienie śmierć), dzieje się coś, czego Coleridge zupełnie już nie rozumie: kuriozalne, palpacyjne badanie, poprzedzone machnięciem pary kartek noszącej na sobie ślady najpierw uciekającego, a teraz leniwie powracającego życia Brutusa. Ciche przeprosiny, drgnięcie każdego mięśnia w ciele bruneta, kiedy Cassius układa na nim koniuszki palców (Brutus wie już, że wszystko, czego uczyli go w CIA to nieprzydatne do niczego farmazony; t o są prawdziwe tortury). I w końcu nazwisko, którego nie spodziewał się już nigdy usłyszeć. Arthur Hastings. I zwrócenie mu głosu; kartki i długopis w dłoniach.
Ale Brutus mimo to milczy.
Milczy i przywołuje w pamięci wspomnienia, które należą do jego drugiego, nieaktualnego życia.
Arthur Hastings, poza — oczywiście — współpracowania z rozsławionym detektywem o imieniu Herkules, jest też, czy raczej b y ł — do dzisiaj — tajemnicą Harvey’a.
    Nie przemówię do ciebie, lecz będę myślał
    o tobie, gdy usiądę samotny lub samotny zbudzę się w nocy,
    Będę czekał, bo nie wątpię, że spotkam cię znowu,
    I zadbam o to, aby cię nie utracić.
    ——————————————————————————~ twój Arthur

    To była pierwsza karteczka, którą dostrzegł. Harvey poprosił, żeby Brutus (w tamtych czasach Tristian; wołali na niego Trish, choć on tak bardzo tego nienawidził) wyciągnął z jego czarnej jak heban aktówki jakiś świstek papieru, pomocny w sprawie, którą akurat objaśniał mu i Bradley’owi — nieco starszemu agentowi, z którym Trish miał współpracować przez następne tygodnie. Prywatny liścik wypadł mu na kafelki podłogi, a on — po uprzednim rzuceniu na niego okiem — zgniótł go w dłoni i w przypływie emocji wyrzucił do stojącego nieopodal biurka śmietnika. Nie z zazdrości — z obawy. Później, kiedy został już z Harvey’em w pojedynkę, poruszył ten temat. Słuchaj, Harv, bo jak wyciągałem tamten papier, znalazłem coś jeszcze, wyjawił niepewnie, a Harvey się zaśmiał. Co, co takiego znalazłeś, Tristian? i Brutus opowiedział mu o bardzo intymnym wierszu Walta Whitmana (jak zakładał), ubranym w bardzo dziwne pismo (dbałe, ale przy tym niepewne i rozdzielone dużą przestrzenią pomiędzy literkami) i oprawionym w imię Arthur. Harvey spłonął rumieńcem i zmieszany odrzekł ach, to. To nie twoja sprawa, więc Bruce nie drążył już tematu. Dwa tygodnie później nadszedł następny sekret.
      Kochające serce więcej znaczy od największej mądrości.

      ——————————————————————— z miłością,
      ———————————————————— Arthur Hastings

      Tym razem wysunął się zza marynarki Harvey’a, frunąc prosto pod uważnie stąpające nogi Bradley’a, rozmawiającego z trzema innymi mężczyznami. Harv, kochanie, czy ty nie jesteś już aby za stary na romanse z nastolatkami? rozniosło się po biurze w akompaniamencie chrapliwego śmiechu, a Bruce akurat wracał do biurka z kubkiem gorzkiej kawy. Trish, wiesz coś o tym szczęściarzu? zapytano go, zaraz przed wręczeniem skrawka papieru. I wtedy zrozumiał, że w istocie, tak jak mówili — pismo to było na tyle niedojrzałe, że powstać musiało z rąk kogoś bardzo młodego; zapewne chłopca, patrząc na dumny podpis “Arthur”. Harvey się wściekł. Jesteście idiotami. Wszyscy. To żaden romans zagrzmiał, a Bradley wykrzywił usta w prowokującym uśmieszku. To co, detektywie Poirot?, zapytał podejrzliwie. Harvey odrzekł, że sam to napisał, oni wywrócili wymownie oczyma, a Bruce znów zgniótł kartkę w dłoni i powiedział: to ja. Ja piszę do Harvey’a miłosne liściki, zadowoleni? Sami jesteście, kurwa, nastoletnie pismo, bo uznał, że lepiej skierować zaciekawione spojrzenia na siebie i Harveya, niż Harveya i jakiegoś chłopca, który lepiej, żeby nie wkraczał do tego biura pod jakąkolwiek postacią. Harvey później go przeprosił, a Bruce mruknął “nie przejmuj się”. Później widział podobne liściki jeszcze kilka razy, ale już nigdy ich nie czytał — wręczał je właścicielowi, albo znów gniótł i wyrzucał do kosza. Kilka razy słyszał, jak Harvey znów mówi, że napisał je samodzielnie, ale wszyscy szeptali już między sobą, że kryje Tristiana.

      A teraz w końcu natknął się na prawdziwego autora ów zapisanej miłości, której odbiorca nie żył od roku.
      Nieco to zabawne, gdyby się nad tym głębiej zastanowić — bo Brutus okradł Cassiusa nie tylko z połowy ojcowskiej uwagi, ale też z tych liścików, mających podkreślić przynależność chłopca do tego mężczyzny.
      PRZESTAŃ CHRZANIĆ. PO PROSTU POWIEDZ, CZEGO CHCESZ sam teraz posyła mu swój list, mający zdradzić jego frustrację. Bo Brutus wciąż nie rozumie, dlaczego Cassius robi to wszystko i zachowuje się tak, jakby prawdziwie przejmował się zdrowiem osoby, którą jeszcze przed momentem pragnął zabić. Poprawia się nieco na kanapie; ciągnie swoją sylwetkę nieznacznie do góry i słyszy gwizd folii, a potem znów zsuwa się na niej w dół. Pokryte tym materiałem włókna nie pomagają Brutusowi poczuć się bezpiecznie — z wiadomych względów.
      agent fbi — szukający mordercy ojca
      29 yo — 180 cm
      Awatar użytkownika
      about
      If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
      Był pewien, że Jonel zaatakuje go przy pierwszej okazji.
      Zostawił mu w końcu sporo możliwości; Cas był pewien, że agenci CIA potrafią zabić bądź choćby ogłuszyć kogoś za pomocą dowolnego narzędzia. Choć chwila ta nie była na to zbyt adekwatna — niemal zaśmiał się na myśl, że mógłby zostać unieszkodliwiony za pomocą porcelanowej filiżanki; przynajmniej znajdująca się w niej herbata była już zimna.
      Brak reakcji z jego strony (Jonel był w końcu niebezpieczny, a Cassius nie posiadał silnych leków, które mogłyby go otumanić; był pewien, że nawet ranny, potrafiłby się z nim nie tylko zmierzyć, ale i wygrać) utwierdzał go tylko w słuszności podjętej decyzji.
      Powiedz czego chcesz, przecięło ciszę; Cas liczył — wciąż, naiwnie — że Jonel jednak się odezwie. Nieco krępował go ten przedziwny sposób komunikacji. — Odepchnąłeś mnie — wyszeptał, wbijając w niego spojrzenie. — Odepchnąłeś — zabrzmiało to niemal jak zarzut; jak możesz dziwić się temu, co się stało, skoro byłeś tego inicjatorem? Gdybyś tego nie zrobił, byłbym teraz martwy — stwierdził tylko fakt. Na moment ściągnął z niego spojrzenie, zawstydzony i niepewny — nie sądził, że kiedykolwiek przyjdzie mu znaleźć się w tak… groteskowej sytuacji; żadne podręczniki czy materiały szkoleniowe nie podejmowały się analizy układu zawieranego z kimś, kto, rzekomo, zamierzał pozbawić cię życia. Słysząc szelest folii powrócił do niego spojrzeniem. — Przepraszam za to, bałem się… To mieszkanie jest tylko na kilka dni, a ty strasznie krwawiłeś. Będę musiał jakoś pozbyć się tych śladów z podłogi — wypływająca z niego szczerość była wynikiem kilku czynników. Po pierwsze, Cas nie miał z kim o tym wszystkim rozmawiać. Po drugie wiedział, że wyjawienie mu prawdy może wzbudzić jego zaufanie; cóż, on sam wolałby, gdyby Jonel powiedział mu w końcu coś niezaprzeczalnie szczerego. A po trzecie, był nazbyt podenerwowany; w takich sytuacjach zwykł mówić za dużo. — Pomyślałem, że… że wcale nie chciałeś mi zrobić krzywdy… — zawiesił głos, jako że wysnucie tak śmiałej teorii przyszło mu z trudem; Jonel uratował mu jednak życie. Nie zaatakował go teraz, choć mógł. I było w jego oczach coś, co… Wypuścił głośno powietrze, znów podciągając nogi na fotel. — I że wobec tego… powiedziałeś prawdę i wcale.. g-go nie zabiłeś — może pewnego miał nauczyć się mówić o ojcu bez tych przeklętych łez; teraz były one nieuniknione. — I że jeśli ci pomogę, to może… Może powiesz mi, kto mógł to zrobić — dodał szeptem. Po tej nieudanej próbie wymierzenia sprawiedliwości powinien dać sobie raczej spokój; ruszenie w pogoń za kimś, kto odpowiadał za śmierć Harvey’a, coraz bardziej brzmiało jak misja samobójcza. Cas jednak odpuścić nie mógł. — Możesz w każdej chwili stąd wyjść, Jonel. Nie będę cię zatrzymywać — wymamrotał jeszcze, spoglądając obojętnie na podłogę. Nie myśl o tym, co zrobiłeś, Cas. Ale myślał. O tym, jak przecinał więzy kawałkiem ułamanego szkła. Jak po raz pierwszy pochwycił broń ze świadomością jej śmiercionośnej siły.
      that poor Brutus — with himself at war
      46 yo — 186 cm
      Awatar użytkownika
      about
      martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
      Zapomniał.
      Jak mógł zapomnieć, że to rzeczywiście on — nie Cassius i nawet nie ludzie wkraczający do magazynu bez zaproszenia — rozpoczął ciąg następujących po sobie absurdów? Z tą prawie niemożliwą do rozwiązania zagwozdką przygląda się mężczyźnie; wargom układającym się w ciche zarzuty, oczom próbującym dostrzec odpowiedzi i prawie nieistniejącym zmarszczkom konsternacji, kiedy mimo upływu czasu, nic wcale nie staje się jaśniejsze. Brutus mruga kilka razy, spogląda znów na lodówkę (teraz tym bardziej wolałby się w niej ukryć), na pistolet (czyli jednak są w nim naboje?), a potem znowu na bruneta i zauważa, że nie tylko on nie był w stanie podtrzymać z nim tego przedziwnego kontaktu wzrokowego.
      Nie do końca potrafi odpowiedzieć sobie na pytanie, co konkretnie kierowało nim w tamtej chwili; kiedy doszedł go tętent cudzych kroków, a on zamiast uchylić się przed nabojami, w pierwszej kolejności pchnął na ziemię krzesło. Tak, Cassius może mieć całkowitą rację — gdyby nie tamten heroiczny popis, zapewne dopełniłaby się dana mu wcześniej obietnica i brunet już by nie żył. A tymczasem…
      W TAKIM RAZIE JESTEŚMY KWITA kreśli na kartce, a spleciony palcami długopis zostawia po sobie coraz bardziej chaotyczne wzory — ręka Brutusa (od ulatującej oparami siły, od rozrywającego ciało bólu, a — być może — od emocji) zaczyna drżeć. Wypuszcza na moment pisadło na swoją klatkę piersiową, rzuca kartkę na stół i rozczapierza dłoń, a potem potrząsa nią w powietrzu, jakby samym tym gestem miała się naprawić, a źle stykające się wcześniej przewody zaskoczyć.
      Na wyjaśnienia Cassiusa kiwa delikatnie — tylko raz, więc kto wie; może brunet akurat to przeoczył — głową. Niekoniecznie na znak, że mu wierzy, a po prostu; żeby zareagować jakkolwiek inaczej, niż tylko ciszą i pogrążoną w bezruchu sylwetką. Przez moment — na tyle ulotny, że prawie niemożliwy do złapania — zastanawia się, czy nie rzucić pewnego rodzaju żartem: znam dobrą firmę sprzątającą, w kontekście krwi pokrywającej popielate deski od podłogi. Ale wtedy znów dostrzega w oczach bruneta zapowiedź deszczu i znów próbuje dźwignąć swą sylwetkę do stabilniejszego siadu; beskutecznie. Nie wie nawet, w jakie miejsce dokładnie oberwał. I ile razy. Wszystkie te szczegóły cały czas wracają — bardzo, naprawdę nieznośnie powoli.
      Pomyślałem, że wcale nie chciałeś mi zrobić krzywdy odgradza ich nagle, zajmując miejsce kawowego stolika i leżącej na nim broni palnej.
      Cóż…
      Być może.
      Sięga po porzuconą wcześniej kartkę (bladą chyba w równym stopniu, co oni obaj w tej chwili), chwyta za długopis, waha się jeszcze przez moment, a potem bazgra i bazgra. Skreśla coś, zapisuje od nowa, jego dłoń cały czas drży. Woli skupiać się na pisaniu niż na tych niszczycielskich kroplach deszczu ulatujących z kasjuszowych oczu. NIE ZABIŁEM. ALE MOŻE W JAKIŚ SPOSÓB PRZYCZYNIŁEM SIĘ DO TEGO, CO SIĘ STAŁO. wyjawia, ale w ostatniej chwili znów się rozmyśla i przecina swoje wyznanie szeregiem nierównych kresek. Oczywiście, że odpowiada za śmierć Harvey’a; nawet jeśli nie nacisnął spustu. I trochę zazdrości Kasjuszowi tych łez; zdolności do ich produkowania, bo sam nie potrafi odszukać w sobie tak sporych pokładów bólu. Wyczerpał je chyba te pięć lat temu, nie wiedząc, że nigdy się już samoistnie nie zapełnią.
      WIELE OSÓB CHCIAŁO UCISZYĆ GO PO TAMTEJ AFERZE napisał w końcu ostateczną wersję i tym razem ją pokazał. PONIEKĄD JUŻ NAPROWADZIŁEM CIĘ NA TEN TROP. HYDRA przypomina jeszcze, starając się doprowadzić pamięć mężczyzny do tamtego miodowego, bostońskiego poranka, kiedy na blacie kuchennym jego domu wylegiwała się porzucona koperta. BRUTUS, NIE JONEL. TO NOWE IMIĘ OD HARVEY’A zdradza też w końcu, w tej jednej chwili niwecząc wszystko; swoją przykrywkę, dopiero co poukładane życie, obietnicę daną sobie kilka minut wcześniej (że nie pozwoli zwieść się tym bezbrzeżnym oczom i mu nie zaufa) i ostatnią szansę na wyjście z tej sytuacji cało (jeśli jednak Cassius zamierza pozbawić go życia, teraz Bruce zdradził mu wystarczającą garść informacji ku temu, by dłużej nie musiał się powstrzymywać). A do tego wszystkiego, Coleridge się uśmiecha. Z prawdziwym rozbawieniem, choć zabrudzonym nieco przez krążący po organizmie ból. Bo zestawienie tych dwóch imion — jego i Cassiusa — jest do prawdy niemożliwie śmieszne. Wyjawiając ostatni z dowcipów Harvey’a, w jakiego był posiadaniu, stara się sprawdzić coś jeszcze: reakcję bruneta — czy to zapisaną w rysach twarzy, czy przepływającą po tęczówkach. Ma już bowiem swoje podejrzenia (jest już prawie pewien), ale potrzebuje jeszcze jednego dowodu. Zanim go jednak otrzymuje, ciałem Brutusa poczynają targać torsje, kaszle nadzwyczaj chropowato, a przyciągnięte ku wargom przedramię, wciąż ściskające w dłoni długopis, barwi się karminowym wzorkiem.
      ODPOWIEDZ