mama jordana i kelnerka — w once upon a tart
32 yo — 152 cm
Awatar użytkownika
about
We know that from time to time there arise among human beings people who seem to exude love as naturally as the sun gives out heat. We would like to be like that, and, by and large, man’s religions are attempts to cultivate that same power in ordinary people.
one
jose & grainne
Dzisiejszy dzień był wyjątkowo ciężki i męczący. Nie tylko dlatego, że soboty były tymi najbardziej obleganymi dniami obok piątkowych wieczorów oraz niedziel, ale dlatego, że los chciał, aby Grainne musiała siłować się akurat z tym dniem miesiąca. Cała dolna część ciała ją bolała, a chyba najmocniej dokuczał jej odcinek lędźwiowo-krzyżowy. Pomimo wzięcia odpowiednich leków miesiączka dokuczała jej jak nigdy, zupełnie jakby sabotowała kobietę. Wszystko sprawiało trudności — od odebrania dostawy i rozpakowywania produktów, do ustawiania ich w magazynie, aż po chodzenie w tę i z powrotem po lokalu oraz w jego ogródku. Pomimo niewielkiego biustu Grainne czuła, jak piersi bolały od najmniejszego ruchu, a mięśnie zdawały się wyjątkowo przemęczone. Już i tak wątłe ramiona czy nogi odmawiały współpracy, dlatego też dwukrotnie upuściła tacę z filiżankami, które potłukły się na posadzce. Co najmniej dziesięć dolarów musiała więc oddać lub kupić nowe i zaczęła nawet myśleć o wybraniu się do antykwariatu, aby znaleźć tam coś taniego, ale ładnego. W końcu nie tak rzadko odwiedzała sklep ze starociami, by poszukać coś do własnego domu czy ogrodu. Antyki mogły robić za ciekawe donice, stojaki lub zwyczajne siedziska. Jordan tylko wywracał oczami, gdy wracała z jakimś meblem tudzież porcelanowym naczyniem. Na samą myśl o synu delikatny uśmiech pojawił się na twarzy kobiety, jednak ta chwilowa nostalgia nie trwała długo.
- Hej, Nana! - Bridget złapała koleżankę za łokieć, by wcisnąć w jej dłoń klucze od Once Upon a Tart. - Zamkniesz dziś sama? Danny przyjechał po mnie szybciej. Odwdzięczę się następnym razem! - Potok słów jak zawsze brał Grainne z zaskoczenia. Równocześnie też niestety Bennet znała już koniec tej historii, bo druga z kelnerek nawet nie czekała na odpowiedź, gdy cmoknęła szatynkę w policzek. - Jesteś kochana! Dzięki!
- Emm... Jasne... - wymknęło się z ust Grainne, dopiero gdy drzwi za Bridget zamknęły się, a ona została sama z pustym lokalem, który musiała przygotować na następny dzień rano. Musiała więc sama posprzątać, wstawić zmywarkę, poczekać na koniec programu, wystawić naczynia na swoje miejsca... Patrząc na zegar, do zamknięcia zostało jeszcze dwadzieścia minut i nie było żadnego gościa, którego mogła obsłużyć, więc w sumie mogła już powoli zacząć ostatni etap pracy. Chociaż kawiarnia nie była spora, cały dzień operowania oznaczał co najmniej trzy godziny sprzątania. We dwie z Bridget byłoby o wiele prościej i dlatego też miały one zostać na zamknięciu, a teraz... Grainne miała wrócić do domu przy dobrych wiatrach o drugiej, jeśli nie później... Myśli kobiety uciekły do syna, który powinien już dawno temu skończyć zajęcia. Ciekawe co robił? Czy odrobił lekcje, a może zajmował się reperowaniem auta? Lubił w końcu siedzieć do późna. A może był gdzieś na wyjściu z kolegami? A może spał? Dobrze, gdyby już spał. I był w domu... Ostatnimi czasy Bennet nie była w stanie kontrolować Jordana i trochę obawiała się, co mogło z tego wyniknąć. Nie chodziło przecież o przejęcie kontroli nad całym życiem syna, lecz kierowanie nim w odpowiednie miejsca. Martwiła się. Jak zawsze zresztą… Zależało jej jednak, aby być obecną w codzienności jedynego dziecka, ale przed dni takie jak te, była tej szansy zwyczajnie pozbawiona.
Przygotowywała akurat mopa po zamieceniu parkietu, gdy kurcz w podbrzuszu dał o sobie znać tak silnie, że musiała przykucnąć. Kobieta podziękowała w duchu za fleksyjność ubrania. Ciemnozielony fartuszek — lub właściwie prosty uniform — z białym napisem głoszącym nazwę kawiarenki nie był najpiękniejszy, lecz zdecydowanie należał do wyjątkowo wygodnych outfitów. Poruszanie się w nim cały dzień musiało być w jakiś sposób wynagrodzone i Grainne naprawdę cieszyła się, że właściciel nie wymyślił czegoś gorszego. W końcu pracowała w kawiarni ósmy rok i przeszła wiele zmian w Once Upon a Tart — końcowy wynik był naprawdę zadowalający. Nigdy jednak nie dziękowała, jak w tym momencie — brak ucisku na bolące miejsca pozwalał na szybsze dojście do siebie.
Wciąż skulona w kucki nie słyszała dzwonka otwierającego drzwi i dopiero męski głos powtarzający — który to już raz? — przepraszam? wyrwał ją z transu.
- Hmmm… Chwileczkę! - rzuciła w stronę wnętrza jadłodajni, zastanawiając się, o co mogło chodzić. Przecież zaraz zamknięcie. Czy to jakiś lekko wstawiony klient? Zagryzła dolną wargę, nie chcąc jeszcze się podnosić, ale musiała to zwalczyć. Podpierając się o szafkę, wstała i ciężko oddychając, skierowała do sklepowej lady, gdzie po drugiej stronie stał mężczyzna. Co prawda nie zwracała na niego specjalnie uwagi zbyt zamroczona bólem. Włożyła jednak wszystkie siły w ostatnie resztki trzeźwości umysłu. - Dzień dobry - A właściwie dobry wieczór lub nawet dobranoc, przemknęło jej przez głowę, lecz zignorowała owo automatyczne skarcenie. - Co podać? - spytała, wzdychając lekko, chociaż wykrzesała z siebie ten ciepły uśmiech, który przebijał się na jej zmęczonej twarzy.
abraham goldschlag
ambitny krab
chubby dumpling
rolnik — farma
44 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
001.

Kurwa.
Soczysta wiązanka przeplatających się hiszpańskich oraz angielskich przekleństw popłynęła wartkim potokiem z ust Jose, kiedy usiadł i zorientował się, że nie wziął faktury z jednej z miejscowych kawiarni. A dopiero co zdążył rozsiąść się na fotelu i otworzyć zimne piwo po całym dniu spędzonym w ruchu - to nie miało się zmienić do dnia jego śmierci. Nie był człowiekiem, który umiałby usiąść w miejscu i wziąć urlop, ale jednocześnie lubił czasem ponarzekać, podnosząc kolejną skrzynkę wypełnioną mango i wrzucając ją na pakę swojej wysłużonej furgonetki. Nawet gdy - wyjątkowo - nie było nic do pracy, zawsze znajdował sobie zajęcie w obejściu; naprawa płotu, wymiana zamków w drzwiach, czy przykręcenie półek w pokoju Miriam.
Podniósł się ciężko z fotel, opierając spracowane ręce o kolana, jakby czasem miał problem z dźwignięciem się ku górze. Mógłby pojechać po papiery rano, ale wiedział, że Mija chciała jutro zająć się papierologią. Uważał, że to już zdecydowanie za dużo i nie chciał jeszcze utrudniać jej tego zadania. Poza tym zorientował się, że brakuje w domu kilku produktów spożywczych i jeden z pracowników potrzebował dzisiaj podwózki, więc ostatecznie i tak musiałby cofnąć się do miasteczka. Z niesmakiem musiał zostawić otworzone piwo na stoliku do kawy, które pewnie zdąży się wygazować do jego powrotu do domu i ogrzać w temperaturze pokojowej, ale było to poświęcenie, na które był gotów.
Silnik zarzęził, wszem i wobec ogłaszając swoją starość, a po chwili ruszył i Jose udał się dobrze sobie znana trasą w stronę kawiarni. Once Upon a Tart było jednym z tych miejsc, do których zachodziło się z chęcią - zawsze gdy wpadał z towarem pomagał dziewczynom rozładować go na zaplecze, w zamian otrzymując kawę na wynos, która podtrzymywała go jakoś na życiu do końca dnia, póki nie wyciągnął się na kanapie w salonie niczym typowy ojciec zasypiając z pilotem w dłoni.
Zaparkował przed kawiarnią i skierował się w stronę opustoszałego już pomieszczenia. Rozejrzał się niepewnie, wzrokiem szukając jednej z pracownic w ich charakterystycznych fartuszkach. - Przepraszam? - rzucił w eter, dając sobie i obsłudze chwilę na zareagowanie. Wyraźnie przygotowywali się do zamknięcia i mógł sobie jedynie dziękować za to, że udało mu się zdążyć przed wyjściem personelu. Niestety, sekundy mijały, a on nadal spotykał się z ciszą zamiast odpowiedzią, dlatego ponowił zawołanie, podchodząc bliżej lady, ciemnymi oczami wciąż skanując przestrzeń kawiarni.
Dopiero po chwili zza lady wyłoniła się Grainne. W pierwszej chwili - zrzućmy to na karb zmęczenia całodniową, fizyczną pracą - nie zauważył grymasu bólu, który dosyć nieporadnie próbowała zamaskować. - Cześć - pozwolił sobie na nieco mniej formalne przywitanie, w końcu widywali się zdecydowanie za często, aby teraz bawić się w zbędną kurtuazję. - Jak wychodziłem zapomniałem o papierach... - już nim skończył, zauważył, że coś jest nie tak, jakby obudził się z pewnego rodzaju letargu. - Wszystko w porządku? - brwi ściągnęły się do środka, marszcząc czoło mężczyzny. - Może usiądziesz? - zasugerował, bo może żaden z niego lekarz, czy nawet weterynarz, ale wiedział, że jak ktoś krzywi się w bólu i jest blady jak ściana to stanie nie było najlepszym pomysłem, grożąc upadkiem. A jeszcze tego im brakowało - wycieczki do szpitala.

Grainne Bennet
powitalny kokos
zgadnij
brak multikont
mama jordana i kelnerka — w once upon a tart
32 yo — 152 cm
Awatar użytkownika
about
We know that from time to time there arise among human beings people who seem to exude love as naturally as the sun gives out heat. We would like to be like that, and, by and large, man’s religions are attempts to cultivate that same power in ordinary people.
Taki był urok kobiecego życia. Natura obdarowała dodatkowo Grainne silniejszym cierpieniem w postaci skumulowanych bólów, z którymi wiele przedstawicielek jej płci mierzyć się nie musiało. Czasami bywało lepiej, czasami gorzej i chociaż Bennet zawsze z nieprzyjemnym nastawieniem wyczekiwała początku, z lekkim oddechem doczekiwała także końca każdego cyklu. Ten aktualny musiał wyjątkowo źle na nią działać, gdy okazało się, że nie poznała ani znajomej barwy głosu, z którą obsłuchało się jej ucho przez lata, ani twarzy, która daleka była jej od nieznajomych. Gdy zdała sobie sprawę ze swojej omyłki, a chwilowy prześwit trzeźwości zmysłów pozwolił jej dostrzec własny błąd, rozwarła szerzej oczy. Na jej twarzy natychmiast odmalował się grymas zaskoczenia.
- Ojej! Przepraszam, nie zauważyłam, że… - To ty. Nie dokończyła, bo nie dość, że było jej wstyd, że nie poznała ich dostawcy, to jeszcze Perez był mężczyzną, którego widywała praktycznie codziennie od kilku długich lat. Mogłaby śmiało wyrysować pod zamkniętymi powiekami jego twarz z najmniejszymi z detali. Ze zmarszczkami na skroniach, pogłębiającymi się wraz z czasem. Z zarostem, w którym pojawiały się kolejne siwe włosy. Ze smutkiem, szczęściem, zdenerwowaniem w rysach ciemnej karnacji. To nie było takie trudne — zapamiętać go. Widziała go zresztą prawie w każdym stanie — często, gdy przyjeżdżał, na jego ustach gościł uśmiech, niekiedy powaga, bardzo rzadko złość, ale najczęściej było tam także zmęczenie. To jednak kryło się w ciemnych, niemal czarnych oczach. Bridget, Anna Louise, a nawet Gerty lubiły szczebiotać o mężczyznach i z Perezem nie było inaczej. Wszyscy w miasteczku wiedzieli, kim był, co robił, gdzie mieszkał, kto u niego pracował i za ile. Rozmawiano również o jego prywatnym życiu i o tym, jak po prostu pojawiło się u niego dziecko. Córka, o której matce nikt nie wiedział. O tym, że nikogo nie miał. Że całym jego życiem była plantacja i ziemia, którą uprawiał. W pewnym sensie Grainne potrafiła dostrzec powiązania historii, jakie posiadali i nawet jeśli nigdy tego nie powiedziała — wszak nie odważyła się nigdy zejść na podobne tematy — zawsze czuła w sobie wyrozumiałość do mężczyzny. Nie tylko z uwagi na samotne wychowywanie dziecka, ale ze względu na to umiłowanie małomiasteczkowości. Chociaż prawda była taka, że sama nigdy nie była w sobie tej małomiasteczkowości całkiem pewna. Raczej tkwiła w Lorne Bay, bo bała się wyjść na zewnątrz, ale u niego, u mężczyzny, który zawitał tak niespodziewanie tuż przed piątkowym zamknięciem, dostrzegała radość z czerpania z każdego, przeżytego na swojej farmie dnia. Podziwiała w nim to. Kiedy wiele osób marzyło o innym życiu, wyrwaniu się do wielkiego miasta, on potrafił produktywnie prowadzić gospodarkę, nie oglądając się na nic i na nikogo.
Między innymi dlatego też Bennet nie chciała o nim plotkować. Nawet wtedy, gdy koleżanki z pracy po raz kolejny wspominały, że było w nim coś czarującego. Nie postrzegała go również w ten sposób. Oczywiście dostrzegała to, jak atrakcyjna potrafiła być jego uroda, ale nigdy nie był dla niej tylko tym. Według niej był ciężko pracującym mężczyzną oddanym swojemu zajęciu oraz rodzinie i dostrzegała w nim tylko dobre cechy. Oczywiście słyszała opowieści o jego młodości i tego, jakim potrafił być utrapieniem, ale posiadając własnego syna, który również miał w sobie iskrę buntu, nie podejrzewała Jose o niesamowite skandale. Ot, były to wybujałe opowieści starszych, którzy zawsze lubili dodawać wszystkiemu dramatyzmu. A Grainne posiadała własny obraz Jose Pereza. Współpracował wszak z właścicielem kawiarni dłuższy czas i sama kobieta musiała przyznać, że był to doskonały wybór. Wyroby z Once Upon a Tart posiadały zagwarantowaną świeżość i smak, dzięki zbiorom na plantacji mężczyzny. Pamiętała, gdy kiedyś jej szef szukał tańszej umowy i na jakiś czas zrezygnował ze współpracy z farmą Pereza. Odbiło się to czkawką na finansach oraz zadowoleniu klientów kawiarni. Bennet również to odczuła. Zły humor gości, powodował zły humor właściciela, a to nie służyło pracownikom. Szczególnie jej, bo nie potrafiła się nie przejmować pracą. Pracą, którą w każdym momencie mogła stracić...
Zakłopotała się jeszcze bardziej, gdy okazało się, że była kiepską aktorką, a Jose zauważył jej niedyspozycję.
- Emmm… - wymknęło się jej jedynie spomiędzy ust, gdy spuściła głowę, czując, jak na policzki zaczęły występować wypieki zawstydzenia. Udawała więc, że musiała poprawić szklanki, które stały przed nią, czekając na swoją kolej w zmywarce. - Po prostu ciężki dzień - przyznała, wcale nie mijając się z prawdą. Nie chciała jednak mówić na głos prawdziwego powodu jej aktualnego stanu. Zaraz jednak zapomniała o rumieńcach, słysząc zaniepokojony lekko ton.
Może usiądziesz?
Podniosła spojrzenie na mężczyznę, po czym obdarzyła swojego gościa ciepłym uśmiechem wdzięczności. Równocześnie kryła się tam pewnego rodzaju pobłażliwość i nie z gatunku tej szydzącej. Po prostu nie stać jej było na przystanek. Jeśli teraz by usiadła, jej powrót do domu odwlekłby się w czasie, a tego zdecydowanie nie chciała. Nie dzisiaj. - Dziękuję, ale nie mogę - przyznała, po czym przeniosła wzrok na wnętrze lokalu za jego plecami. - Muszę posprzątać. Zaraz jednak znajdę twoje papiery. Powinny być na zapleczu. - I już chciała się odwrócić, gdy coś ją zatrzymało. Zanim więc skierowała się ku części kawiarni przeznaczonej jedynie dla pracowników, tknięta ową myślą, zwróciła się jeszcze raz do swojego niespodziewanego towarzysza. - Chcesz może herbaty? - zaproponowała jeszcze. Nie zamierzała oferować mu kawy. Nie o takiej godzinie. Bo nawet jeśli Perez pijał ją o późnej porze, nie chciała pozbawiać go spokojnego snu.
ambitny krab
chubby dumpling
rolnik — farma
44 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Mógł jedynie współczuć - jako samotny ojciec dorastającej dziewczynki zaznajomił się z tematem i to jemu przypadł zaszczyt odbycia tej rozmowy, kiedy Miriam doświadczała miesiączki po raz pierwszy. Jasne, teraz w szkołach się o tym mówi, ale to on musiał - łamiąc przy tym wszystkie przepisy drogowe - jechać po pierwsze produkty higieniczne (o mało nie pobił wtedy jednego faceta przy kasie, który wieczność zastanawiał sie czy potrzebuje tylu opakowań witaminy C) i stać przy jej drzwiach. Bo przecież się martwił. Chociaż nie był człowiekiem słowa pisanego i bliżej mu było do tej życiowo-praktycznej mądrości to przeczytał miał wrażenie cały internet w poszukiwaniu odpowiedzi na swoje pytania. Do dzisiaj uważał, że mógł całą sytuację lepiej rozegrać, ale chyba już tak wyglądało rodzicielstwo - trzeba było uczyć się na błędach.
- Daj spokój, nie ma o czym mówić - odparł, machnąwszy ręką. Przecież świat się nie zawalił, prawda? To nie tak, że byli ze sobą blisko. Nawet jeżeli miał wrażenie, że zdążył poznać ją bardzo dobrze. Przy pozornie błahych wymianach zdań, kiedy podpisywała mu potwierdzenie odebrania towaru, albo kiedy wnosił im skrzynki na zaplecze. Wiedział, że miała syna zaledwie kilka lat młodszego od Miriam - pewnego razu zapytał nawet córkę, czy miała okazję minąć się gdzieś z młodym Bennetem, wiedziony dziwnego rodzaju ciekawością zwyczajną dla małomiasteczkowego życia - albo, że sama musiała go wychować od najmłodszych lat. Tu każdy wiedział kto ile zarabia, kto w jakim mieszkaniu mieszka i ile razu udało mu się podjechać do lokalnego supermarketu taksówką. Ludzie czasem wiedzieli o rzeczach, których nie było. Wszystko to nauczył się przepuszczać przez palce. Bo ludzie uwielbiali gadać. A o Perezach rozmawiało się od chwili, w której Miranda nie wróciła do domu razem ze swoimi rodzicami. Albo kiedy sprowadzili się tutaj z gromadką dzieci na farmę rodziców jego matki. I znowu różne plotki krążyły, gdy Pan Perez odprowadzał swoje dzieci do szkoły albo kiedy wszyscy razem udawali się do kościoła.
Dlatego mielił między zębami złość, kiedy do jego uszu docierały plotki odnośnie Nany. Mimo minionych lat tej uroczej, spokojnej kobiecie przypięli łatkę nierządnicy przez jedną, pechową noc. Czasem zastanawiała się co by zrobił na miejscu ojca w takiej sytuacji. Z pewnością wplątane w to byłoby śledztwo, które namierzyłoby ojca dziecka, tylko i wyłącznie po to, aby w staromodnym zwyczaju obić mu twarz. Tak po małomiasteczkowemu. Był człowiekiem porywczym i ta porywczość całkowicie nie chciała zniknąć wraz z wiekiem, wciąż okazując się w niektórych gestach. Jednakże nigdy nie podniósłby ręki na Miriam - ta nawet rzadko dawała mu powody do tego, aby mógł podnieść na nią głos. A wielokrotnie - kiedy w ostatnim czasie mogli wspólnie usiąść z butelką piwa w dłoniach - dziękował losowi, że w tym mango znalazł dziewczynkę, a nie chłopca.
Uważnie przyglądał się Grainne - to, że potrzebowała pomocy w ogóle nie podlegało dyskusji. I mógłby zawinąć się jak tylko poda mu papiery, ale przecież nie byłby sobą. Dobrym ludziom lubił pomagać, tak całkiem bezinteresownie wbrew krążących plotkach o jego skąpstwie oraz pazerności. Człowiek musiał dbać o swoich pracowników oraz interes, a zawistni ubierali podobne pobudki w różne kostiumy. Pozwolił jej się nakarmić tymi raczej słabymi wymówkami, odpowiadając krótkim i pełnym zrozumienia yhym. Może i musiała, może i miała gorszy dzień za sobą - czasem też miał wrażenie, że padnie na, kolokwialnie mówiąc, ryj i się już nie podniesie, ale jej obecny stan nie wróżył dobrze. - I sama zostałaś? - zapytał jakby chciał mieć klarowność sytuacji, nawet jeżeli pytanie w swojej naturze było raczej głupawe. Przecież nikogo więcej tu nie było. - Nie obraź się Grainne, ale wyglądasz jakbyś za chwilę miała się wyłożyć jak długa na tej podłodze - zwrócił jej uwagę, z typową dla siebie bezpośredniością i brwiami ściągniętymi w geście zmartwienia. - Może ja cię podwiozę do domu? Albo mogę ci jakoś pomóc? - teraz i on miał siedzieć z nią do późnych godzin, ale sumienie nie pozwoliłoby mu zostawić jej samej w takim stanie z całą tą robotą. Mógłby chociaż pomóc w cięższych obowiązkach, przecież to żaden problem. - Tylko jak usiądziesz na chwilę i ze mną wypijesz - nie ma co, pan czarujący Perez miał kilka asów w rękawie i zamierzał je wszystkie spożytkować.

Grainne Bennet
powitalny kokos
zgadnij
brak multikont
mama jordana i kelnerka — w once upon a tart
32 yo — 152 cm
Awatar użytkownika
about
We know that from time to time there arise among human beings people who seem to exude love as naturally as the sun gives out heat. We would like to be like that, and, by and large, man’s religions are attempts to cultivate that same power in ordinary people.
Będąc młodą mamą, oczekując na swojego potomka, Grainne zastanawiała się, czy miała zostać obdarowana córką, czy synem. Nie chciała wiedzieć o płci przed narodzinami, chcąc, aby ujawnienie prawdy było niejaką niespodzianką i zaskoczeniem. Gdy urodziła i nieco odchowała Jordana, musiała na nowo mierzyć się z regularną miesiączką, co sprawiało, że poczuła pewne rozczarowanie. Ciąża, nieważne jak momentami uciążliwa była, odsuwała ją od myślenia o czymś tak dla kobiety uciążliwym. Szczególnie że posiadając tylko ojca, który nie poświęcał córce za dużo czasu, Grainne uczyła się faktów o kobiecych sprawach sama. Może dlatego wstyd związany z miesiączkowaniem tak bardzo wciąż w niej trwał. Nie lubiła pozostawiać podobnych produktów na widoku, szczególnie gdy Jordan podrósł. Raz przyłapała swojego sześcioletniego syna na rozpakowywaniu pudełka podpasek i przyklejania sobie ich do twarzy. Fajne te fielkie plastry, mama! I chociaż wprawiało ją to w rozbawienie oraz rozczulenie, równocześnie zdała sobie sprawę, że i z tym miała być sama. Nie miała córki, którą mogła wprowadzić w bycie kobietą, ale może to i lepiej? W końcu nie była kwintesencją piękna ani kobiecości, a przecież właśnie tego by pragnęła dla swojej potencjalnej córki — dojrzałości i dumy w sprawach, jaki łączyły ich płeć na całym świecie. Na pewno więc tym bardziej dostrzegłaby Jose jako wyjątkowego rodzica, gdyby wiedziała o jego poświęceniu dla swojej jedynaczki. Mężczyźni wszak mieli łatwość do popadania w przestrach, jeżeli chodziło o sprawy intymne, ale nie on.
Tego jednak nie mogła wiedzieć i w pewnym sensie miało to w sobie wiele pozytywów. Nie wiedzieć wszystkiego o wszystkich… W miasteczku takim jak Lorne Bay to niewiedza była na wagę złota, bo wszak ile oddałaby, aby ludzie po prostu o niej zapomnieli i nigdy specjalnie się nią nie przejmowali. I chociaż początki znajomości z Jose były toporne ze względu na jej wrodzoną nieśmiałość, z czasem przekonał ją do siebie. Uprzejmość, codzienność powtarzane przez lata sprawiły, że czuła się przy nim bezpiecznie. Swobodnie niekoniecznie, ale swobodnie nie czuła się nawet sama ze sobą, więc co dopiero mówić o innych ludziach… Bezpieczeństwo było jednak zdecydowanie związane z sylwetką mężczyzny. Nie obawiała się go w żaden sposób i czuła, że cokolwiek by się nie działo, mogłaby poprosić go o pomoc. Było to pewnego rodzaju wyjątkowe, bo pomimo tych lat mijania się, nie można było powiedzieć o nich nawet tego, że byli swoimi znajomymi. Nie spotykali się poza pracą, nie rozmawiali o sprawach z poziomu własnych marzeń czy pragnień. Byli praktyczni. Praktyczni dosłownie i w przenośni. Wiedzieli, czym się zajmowali, lecz nie wiedzieli nic o sobie jako o ludziach. Jacy byli, co lubili, gdzie dążyli. Mieli własne wyrobione zdania na swój temat, lecz nie kryło się tam nic więcej nad własne obserwacje. W jakiś jednak sposób dzień Grainne byłby niepełny, gdyby zabrakło w nim Jose Pereza.
I sama zostałaś?
Zamiast odpowiedzieć wprost, spuściła jeszcze raz wzrok, bawiąc się materiałem fartuszka, jakby miała tam znaleźć ratunek od tej wyjątkowo niekomfortowej sytuacji. - Miałam być z Bridget, ale… - Nie dokończyła, czując, jak po raz kolejny paliły ją policzki. To było idiotyczne. Jej zachowanie. Z drugiej jednak strony przecież zmuszenie dziewczyny do pozostania do zamknięcia mijało się z celem. Wszyscy wiedzieli, że Bridget była świetną pracownicą i wszyscy ją kochali, gdy już pojawiała się, ale to z godzinami pracy miała problem. Gdyby nie rozkochani w niej klienci i łatwość zgarniania większej zapłaty za piękny uśmiech, właściciel zapewne dawno pożegnałby się z niepunktualną kelnerką. I Jose doskonale o tym wiedział. Przecież wielokrotnie zdarzało się, że dzwonił do niej — miała do pracy najbliżej ze wszystkich — bo Bridget wyszła wcześniej i nie odebrała dostawy. A mimo to Grainne czuła wstyd ze względu na brak asertywności. Szczególnie pod uważnym spojrzeniem mężczyzny, którego wzrok czuła na swojej osobie. I to powodowało, że rumieńce jedynie nabrały silniejszego wyrazu.
Może ja cię podwiozę do domu? Albo mogę ci jakoś pomóc?
Tylko jak usiądziesz na chwilę i ze mną wypijesz.

Zadarła głowę, by spojrzeć na mężczyznę, jakby nie zrozumiała, co właśnie powiedział. W pierwszym odruchu chciała powiedzieć, że nie powinien był się nią przejmować i nawet otworzyła usta, lecz nic się z nich nie wydobyło. Przez moment biła się z myślami, co do tego, jak powinna postąpić. Z jednej strony naprawdę chciała, żeby Jose pozwolił sobie na chwilę oddechu, wypił herbatę po ciężkim dniu, po czym wrócił do domu i nie przejmował się jej położeniem. Z drugiej Perez stawiał własne warunki i odmawiał przyjęcia herbaty, jeśli ona do niego nie dołączy. Sprawiało to w niej rozdarcie, bo nie chciała go wykorzystywać. Nie chciała, aby zostawał tam z nią tylko z grzeczności. Szczególnie że wiedziała, jak to jest. Jej ojciec zajmował się pracą fizyczną i doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo człowiek był wyczerpany na koniec dnia.
- Jose. Wiesz, że… - zaczęła niepewnie, uciekając na chwilę od tych jego ciemnych oczu. Nie mogła tak po prostu go wygonić — nie posiadała tyle asertywności. I chyba też nie chciała zostawać sama… Westchnęła odrobinę, gdy znów odezwał się kolejny ból, dobitnie wymuszając na niej odpowiedź. - Dobrze. Na chwilę - zgodziła się, zerkając przelotnie na stojącego po drugiej stronie lady mężczyznę, by zaraz też kliknąć grzanie wody i udać się na zaplecze, szukając papierów, które były powodem jego obecności. Przeglądając biurko i półki z towarem, dyskutowała sama ze sobą o tym, co to wszystko oznaczało.
Przecież to tylko kilka minut. Nie zrobi mi to różnicy.
Ale gdybyś nie miała wypisanej na twarzy cierpiętnicy, nie proponowałby pomocy.
To też prawda... Po herbacie poproszę go, żeby wrócił do domu.

- Proszę - powiedziała w końcu cicho, gdy wróciła na główną salę i ułożyła odpowiednie dokumenty przed Perezem. Woda już się w międzyczasie zagotowała i sama myśl ciepłego napoju w takim momencie zdawała się dziwnie... Kojąca. Podobnie jak spokojne zajęcie miejsca na najwygodniejszej kanapie kawiarni i pozwolenie sobie na rozluźnienie. Delikatny uśmiech pojawił się bezwiednie na jej twarzy, gdy spojrzała ponownie na Jose. - Jaką byś chciał? - spytała, odwracając się do niego tyłem i sięgając na wyższą półkę po kubek, który w pewnym stopniu przypisała jego osobie. Z orientalnymi wzorami kojarzył się jej z Meksykiem. Musiała się mocno postarać i wspiąć wysoko na palce, aby go chwycić, ale po kilku sekundach trzymała go w dłoni. Dla siebie miała prosty, czarny kubek.
jose perez
ambitny krab
chubby dumpling
rolnik — farma
44 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Miriam pojawiła się w jego życiu niespodziewanie - i to nie niespodziewanie w stylu wpadki, do której pojawienia się na świecie miało się przynajmniej kilka miesięcy. Pewnego dnia znalazł ją na ganku tak malutka i bezbronną, że w pierwszej chwili bał się w ogóle wziąć ją na ręce. I pamiętał, że gdy opadł szok i dezorientacja, pojawiła się złość - jak ktoś mógł tak niewinną istotę po prostu zostawić. Nie postanowił nigdy szukać jej matki, bojąc się chyba tego, co mógłby zrobić, gdyby zorientował się kim była ta kobieta. I też nie miał zamiaru sprawdzać czy Miriam była jego, z medycznego punktu widzenia. Za pewnik przyjął to, że tak było, kiedy pojawiła się na ganku, zawinięta w koc i włożona do koszyka.
Czy chciałby mieć syna? Pewnie tak - podobno jest to marzeniem każdego mężczyzny i gdyby pojawił się w jego życiu z pewnością Jose stałby się po raz kolejny dumnym ojcem, ale nigdy nie czuł zawodu z uwagi na to, że los podarował mu córkę. Bo co to za różnica? Najważniejsze, żeby było zdrowe, nawet jeżeli brzmiało to niesamowicie banalnie. To tylko tego życzył swojej córce - zdrowia oraz szczęścia. I mógł liczyć na to, że to szczęście zapewnił jej w czasie dziecięcych lat, gdy razem z nią uczył się zaplatać warkocze.
Gdyby wiedział - chociaż tego wiedzieć nie mógł - o temperamencie Jordana, z pewnością uśmiechnąłby się ze współczuciem w jej stronę. On sam - chociaż niewiele się zmienił w tej kwestii - współczuł swojej matce jego czasu nastoletniego buntu. Sam nie wiedział jakby zareagował, czy starczyłoby mu cierpliwości do tego rodzaju wybuchów. On mierzył się z nieco innymi problemami - burza hormonów, pierwsze zakochania i okazjonalnie zachodzący na farmę adoratorzy, których zawsze witał w kuchni akurat czyszcząc broń, którą miał w celu radzenia sobie ze szkodnikami zbyt ochoczo zaglądającymi między jego plony.
Nie chciał, aby kobiety czuły się zagrożone w jego obecności - gardził podobnym gadaniem i tłumaczeniem ludzi bagatelizujących problem napaści na tle seksualnym. Zaczął od siebie, od wyeliminowania zachowania, które mogłoby zezwalać na podobne akcje, ale także od opieki nad swoją córką i uświadomieniem jej, że ma prawo do własnego zdania oraz, że nie oznacza nie. Czasem - nawet teraz, kiedy był człowiekiem po czterdziestce - zdarzało mu się złapać za kołnierz chłystka, który w sposób obleśny próbował zwrócić na siebie uwagę wyraźnie niezainteresowanej kobiety. Może jego sposoby nie były odpowiednie, ale zdaniem Pereza skuteczne.
Powstrzymał ciężkie westchnięcie, kiedy wspomniała, która z dziewczyn powinna w teorii zostać z nią do końca zmiany. On sam był człowiekiem obowiązku i bardzo punktualnym, dlatego nieważne jak piękny był uśmiech Bridget, po prostu drażniła go jej postawa, tak lekkomyślna i lekceważąca wobec pracowników. Bo faktycznie wielokrotnie mierzył się z problemem w postaci jej nieobecności podczas dostawy i zmuszony okolicznościami dzwonił do Grainne. Nie zamierzał jednak dzielić się swoim niepochlebnym zdaniem i jeszcze bardziej dołować Bennet, która i tak musiała mieć za sobą ciężki wieczór. - Nie musisz mówić, znam Bridget - podsumował jedynie, uśmiechając się delikatnie pod wąsem ze zrozumieniem. Znał ją na tyle, aby wiedzieć, że nie będzie narzekać, ale z pewnością nie miałby zamiaru jej potępiać, gdyby jednak zdecydowała się zrzucić z ramion swoją frustrację to nie miałby jej za złe.
Jose był człowiekiem upartym, ale i przekornym, więc pewnie dla samej przepychanki słownej uparły się, że nie wyjdzie. Dlatego uważnie jej się przyglądał, kiedy zamierzała przekonać go do wyjścia - bo znowuż powołując się na wieloletnią znajomość z Grainne, nawet jeżeli nie wychodziła ona poza kawiarnię - wiedział, że z pewnością w tym kierunku chciała zmierzać. Kącik ust drgnął ku górze w nieco triumfalnym geście.
Kiedy pojawiła się ponownie, uśmiechnął się delikatnie w jej stronę i wziął papier, zwinął je w rulon i schował do wewnętrznej narzuconej, cienkiej kurtki. Nie chciał zapomnieć ich po raz drugi dzisiejszego dnia. - Dzięki - odparł jedynie, spojrzeniem wracając w stronę Grainne. Pstryknięcie czajnika wypełniło pustą przestrzeń, a Jose na chwilę oderwał spojrzenie od jej sylwetki. Naturalnie chciał już oferować pomoc w sięgnięciu kubka, ale ten bo krótkiej batalii w końcu znalazł się w dłoni kobiety. - Może być zwykła zielona - nie chciał przesadzać przed snem z czarną herbatą. Ta zielona w sam raz miała złagodzić nerwy na sen, który znowu będzie musiał przerwać niemalże z samego rana. Kiedy podała mu kubek, palcem przejechał po wypukłościach wzoru, uśmiechając się do trochę już zamglonych wspomnień. - Mówiłem ci już, że moja babcia miała dywan z podobnym wzorem? - zagadnął, unosząc spojrzenie znad parującego kubka.

Grainne Bennet
powitalny kokos
zgadnij
brak multikont
mama jordana i kelnerka — w once upon a tart
32 yo — 152 cm
Awatar użytkownika
about
We know that from time to time there arise among human beings people who seem to exude love as naturally as the sun gives out heat. We would like to be like that, and, by and large, man’s religions are attempts to cultivate that same power in ordinary people.
Dzieci posiadały w sobie niesamowitą moc przemieniania świata wokół siebie. Umiały z nawet najbardziej zatwardziałego człowieka wyciągnąć jego dobrą stronę i jeśli oczywiście nie mówiło się o ludziach nienadających się na egzystencję w społeczeństwie, Grainne widziała zastosowanie tej zasady. W końcu nie spodziewała się nigdy, że powodem zapisania jej domu oraz niewielkiego spadku przez ojca, był Jordan. Pan Bennet nigdy nie powiedział tego córce w twarz, nie rozmawiał z nią nawet do czasu swojej śmierci prócz wymiany najbardziej podstawowych informacji, ale kobieta nie musiała tego usłyszeć. Zapisana notka przy odczytywanym przez prawnika testamencie mówiła wyraźnie, czym kierował się mężczyzna w podejmowaniu swojej decyzji. Nigdy nie pogodził się z sytuacją jedynej córki, ale nie chciał, aby jego wnuk powtarzał tę historię. Czy mały dom i niewielka suma pieniędzy miały to zmienić? Grainne sądziła, że nie, ale nie zamierzała odrzucać tej pojawiającej się znikąd możliwości. Sam fakt posiadania własnego domu i bycia niezależną od humoru właścicielki był czymś wyjątkowym. Nawet jeśli opłaty nieco się zwiększyły, Bennet nauczyła się operować w nowej przestrzeni. Zajęło jej to kilka miesięcy, ale dostrzegła opcje oszczędzania, zagospodarowania kilku pomieszczeń tak, aby czuli się tam z Jordanem jak u siebie. Jeśli w tamtym okresie ktoś przejeżdżał przez Sapphire River, mógł bez problemu dostrzec kilkuletniego chłopca bawiącego się w ogródku i jego matkę krzątającą się wokół budynku. Sama odmalowywała ściany, sama haczkowała ogródek, sama demolowała stare i skręcała nowe meble. Cóż, używane, ale na pewno chciała pozbyć się szaf przesiąkniętych dymem papierosowym jej ojca. Dusiła się wśród jego rzeczy i dopiero odświeżenie przyniosło jej ulgę. I widziała, że Jordanowi również. Wtulanie się w pachnącą pościel koiło jego szybko bijące serce, równocześnie sprawiając, że i ona zasypiała spokojna. Z uśmiechem na zmęczonej pracą twarzy, ale zdecydowanie dumnej. Bo nie zamieniłaby tego życia na żadne inne. Nie było możliwości, aby pragnęła innego rozwoju wydarzeń. Jeśli wszystkie prowadziły ją do posiadania syna, były tego warte.
Kładąc się do łóżka, dziękowała więc za przeżyty dzień. Nieważne, jaki by nie był, Jordan zawsze wracał do domu, ona miała pracę i mieli za co żyć. Byli zdrowi i mogli myśleć o tym, co nadejdzie. Mogli robić to, co uznawali za słuszne. I jeśli Grainne podchodziła do tego bardziej racjonalnie, jej syn wciąż posiadał w sobie iskrę buntu. Nie chciała jej gasić, lecz poprowadzić na inny tor. Aby nie marnował swojego płomienia na walkę i własną frustrację. Bo spalanie się w sobie nie prowadziło donikąd, a przecież Jordan miał takie możliwości… Perspektywy. Był takim mądrym chłopcem i nie musiał marnować się na to miasteczko. Zdecydowanie na niego za małe. I chociaż łamało się jej serce na samą myśl, że miałby ją opuścić, tego mu życzyła. Bo naprawdę nie chciała, aby zrobił to, co ona. Aby został tam przez nią. Nie, gdy jego duch ciągnął gdzie indziej.
Może być zwykła zielona.
Uśmiechnęła się delikatnie w odpowiedzi. Zielonych mieli wszak bez liku, ale nie zamierzała komplikować mężczyźnie wyboru jeszcze bardziej. Sięgnęła więc po wybraną przez siebie herbatę, automatycznie wykonując cały proces parzenia. Dla siebie wrzuciła nieco mięty i kwiatostanu lipy, proponując równocześnie Jose nieco miodu. Zaprowadziła go również do stolika tuż obok lady, gdzie po obu stronach mieściły się niesamowicie wygodne fotele. Zanim jednak sama usiadła na swoim miejscu, upewniła się, że nie mieściła się na nim poduszka, a gdy już je zajęła, ścisnęła razem nogi. Był to niesamowicie głupi zwyczaj, ale ostatnie czego chciała Grainne, to tego, aby wybrudziła krwią jakikolwiek mebel. Nie potrafiła wybić sobie tego z głowy i myślała o tym, czy nie powinna pójść wpierw do toalety upewnić się, że nic nie przeciekało, gdy jej rozmówca wytrącił ją z rozmyślania. I to niezwykle skutecznie.
- Naprawdę? - rzuciła, chociaż był to bardziej wyraz jej zaskoczenia aniżeli próby zrozumienia jego słów. Zaraz jednak poprawiła się nieco na siedzeniu i oplotła dłońmi gorący kubek, starając się ujarzmić uśmiech błąkający się na jej ustach. - To… Się cieszę. Znalazłam go w antykwariacie i kupiłam go z myślą o tobie… - wypłynęło z niej, chociaż oczywiste było, że nie patrzyła na swojego rozmówcę. I tak bez tego cała zapłonęła na twarzy i wbiła podbródek w dekolt, chcąc po prostu to przed nim ukryć. Nie sądziła, że wzór faktycznie mógł mieć jakikolwiek związek z meksykańską kulturą i w jakiś sposób było jej za to wstyd. Za ignorancję, ale także za fakt, że przyznała się do swojego uczynku w tak bezpośredni sposób. Zaraz więc próbowała wyratować się tłumaczeniem. - Lubię znajdować rzeczy, które... Coś mogą znaczyć - dodała szybko, chociaż brzmiała przy tym mało przekonująco, a w jej uszach zdawało się, że jeszcze bardziej się pogrąża. Zamknęła się więc, przygryzając wnętrze policzka i wgapiając się tempo w swoją herbatę. Boże, ale się wygłupiłam! Ale taka była prawda. Kupiła go z myślą o nim, bo przecież był stałą częścią Once Upon a Tart. Był więc stałą częścią jej codzienności. Dlatego też kubek Jose stał tak wysoko, aby nikt nie był w stanie po niego sięgnąć. Lub po prostu, żeby nikomu nie chciało się go brać. Reszta asortymentu mieściła się w dostępnych miejscach kawiarenki, gdzie szybkie i sprawne obsługiwanie klienta łączyło się z praktycznością. Kto szukałby samotnego naczynia w tak niepraktycznym miejscu?
- Mój syn uważa, że to głupie - mruknęła cicho po dłuższej chwili milczenia i wstydu, chociaż tak naprawdę łączyło się to z pewnym westchnieniem. I to właśnie w tym nikłym oddechu łączyło się wiele uczuć, jakie posiadała jako matka — troska, duma, wątpliwości, ale także pewnego rodzaju pobłażliwość do młodego wieku. Bo zapewne miał na to patrzeć inaczej, będąc w jej wieku i samemu posiadając własne małe dziwactwa. Jej był właśnie zmysł do wyszukiwania staroci i nadawania im nowego wyrazu. Czy w postaci związku, jaką posiadał z nowym właścicielem, czy umiejscowieniem, czy całkowicie nowym wykorzystaniem. Czasami nie potrafiła się powstrzymać. Zastanawiała się kiedyś, czy nie brało się to z jej chęci do znajdowania piękna nawet w najbardziej wymęczonych przez życie przedmiotach. Bo jak umiała widzieć to wszędzie, nie mogła widzieć go u siebie.
Zaraz jednak zdała sobie sprawę, że Jose na pewno nie chciał słuchać jej głupstw, więc uśmiechnęła się przepraszająco i zerknęła na niego spod swojego kubka. - Męczący dzień?
jose perez
ambitny krab
chubby dumpling
rolnik — farma
44 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Rodzice, szczególnie ci, którzy doświadczyli niesprawiedliwości od swoich rodziców, bądź byli zmuszeni do operowania w trudniejszych warunkach mieli tendencję do rekompensowania każdej przeszkody napotkanej na drodze swojego dziecka, chcieli otoczyć je ochronnym kokonem, który zapewniać miał bezpieczeństwo przed otaczającymi ich zagrożeniami. Gotowi rzucić się bez zastanowienia w przód, by nieświadome dziecko mogło bezpieczną stopą przejść na drugą stronę. Poświęcali wiele - szczególnie, gdy nie mieli nikogo w zasięgu ręki, kto mógłby zdjąć ciężar bycia rodzicem z ich barków.
Pamiętał swoje pierwsze chwilę, walczył z żałobą po matce i wyjazdem ojca, któremu Australia kojarzyła się jedynie z ziemią, która odebrała mu jego ukochaną. Cholera, sam był ledwie dorosłym, kiedy przed jego drzwiami pojawiła się Miriam i od pierwszej chwili stała się oczkiem w jego głowie. Nawet jeżeli początki były ciężkie, wypełnione wątpliwościami i frustracją, która nie chciała minąć. Bo każdy kolejny etap przynosił nowe wyzwania, na które nie było się przygotowanym. Na które on nie był przygotowany. I ten wieczny strach, czy jest bezpieczna, czy została wyposażona we wszystko co niezbędne, aby położyć świat u swych stóp. Bo przecież na to zasługiwała - na najlepsze. I jak sam zdążył się domyślić, to uczucie będzie towarzyszyło mu już do końca.
Posłał jej delikatny uśmiech, nie wiedzieć czemu będąc poruszonym tym drobnym aktem sympatii. Nie przywykł do tego, był człowiekiem raczej praktycznym i nigdy nie oczekiwał od ludzi podobnych gestów, ale też sam nie miał w sobie tej wrażliwości, żeby wyjść z inicjatywą. Ukształtowany w lejącym się z nieba żarze, w rolniczej rzeczywistości, gdzie każdy dzień jest ciężką pracą stał się człowiekiem o praktycznym i dosyć prostym podejściu do codzienności, gdzie nie zawsze miał czas na zatrzymanie się i refleksję. Rodzina mu świadkiem, że całe pokłady swojej wrażliwości na tego typu sprawy skupiał na swojej córce, aby nigdy nie zapomnieć o ważnych w jej życiu datach.
- To... miłe - wraz z tymi słowami uśmiech się ocieplił. Upił łyk herbaty i chociaż nie było zimno to ciepło jakie rozeszło się po jego ciele było naprawdę przyjemne i chyba relaksujące (może nie tak, jak zimne piwo na wygodnej kanapie, ale nadal całkiem przyjemne uczucie). Takie unikatowe przedmioty, czasem nieidealne, ale jedyne w swoim rodzaju z pewnością miały urok. - Takie rzeczy najczęściej też mają historię. Na początku niezbyt nam się przelewało to pamiętam, że jeździłem z Miriam na targ, gdzie mogła wybrać sobie meble, a później wspólnie je odnawialiśmy - podzielił się tym wspomnieniem i nie mógł powstrzymać uśmiechu, który zaczął formować się pod już powoli siwiejącym, czarnym wąsem. Z pewną nostalgią wracał do podobnych scen zapisanych w jego pamięci - zdawał sobie sprawę z tego jak szybko czas przeleciał mu przez palce. Przecież jeszcze niedawno trzymał w ramionach maleńką Miriam, nieporadnie przekładając ją do łóżeczka, bojąc się, że jego nienawykłe do delikatności i kruchości małego dziecka dłonie zrobią jej krzywdę. A teraz? To już nie dziewczynka, która wchodziła mu pod łokieć, gdy naprawiał coś w domu, ale młoda kobieta, mająca prawo do własnego życia. Na wzmiankę o braku aprobaty dla jej hobby przez syna, machnął ręką i nieco odchylił się do tyłu, jakby miał pełnić teraz rolę pewnego rodzaju eksperta. - Nie przejmowałbym się tym. Dzieciaki w tym wieku uważają, że wszystko co robią ich rodzice jest głupie. Szczególnie chłopcy - pocieszył ją, ponownie wyruszając w wędrówkę między wspomnieniami. Tym razem w głowie miał obraz samego siebie. - Moja mama na przykład miała zwyczaj kolekcjonowania wyszywanych chusteczek z każdego miejsca, w którym była, albo prosiła o przywożenie podobnych prezentów z wszelkiego rodzaju wyjazdów. I też uważałem, że to głupie bo w chusteczki to się przecież wycierało buzię po obiedzie albo nos, a nie kolekcjonowało - wyjaśnił całkiem spokojnie z uśmiechem malującym się nieustannie na twarzy. Nie sądził, że rozmowa z Naną zabierze go w taką podróż w miejsca, o których raczej nie miał czasu myśleć. O mamie nie myślał już dawno. Może dlatego, że te dobre wspomnienia już zawsze miały być naznaczone goryczą rozstania i nie chciał ich zbytnio naznaczyć negatywnym uczuciem? - Bo dobrze pamiętam, Jordan nadal jest w szkole średniej? - zagadnął. Czas gnał na złamanie karku i Jose czasem nadal myślał, że jego córka uczęszczała do miejscowej szkoły, a później przychodziło zderzenie się z rzeczywistością, które zawsze zaskakiwało tak samo. Te dzieci tak szybko rosną, prawda?
Ponownie machnął dłonią i napił się ponownie herbaty. - Nie bardziej niż zwykle. Jak to na farmie, zawsze znajdzie się coś do zrobienia na wczoraj - zażartował. Tak naprawdę nie zmieniłby swojego życia na inne - dobrze czuł się wśród swoich pól nawet jeżeli skwar palił go w kark żywym ogniem. Ponownie skupił na niej swoje czarne niczym węgle oczy, ale nie było w jego spojrzeniu nic natarczywego, czy też niebezpiecznego. - Trochę lepiej? Może przynieść ci jakieś leki? - wrócił do tematu jej samopoczucia, które przecież było powodem ich chwilowej przerwy. Jednakże nie mógł pozwolić jej cierpieć w milczeniu. A w samochodzie zawsze miał całą apteczkę, łącznie z lekami. Teraz chyba córka bardziej dbała o ojca, niżeli na odwrót.

Grainne Bennet
powitalny kokos
zgadnij
brak multikont
mama jordana i kelnerka — w once upon a tart
32 yo — 152 cm
Awatar użytkownika
about
We know that from time to time there arise among human beings people who seem to exude love as naturally as the sun gives out heat. We would like to be like that, and, by and large, man’s religions are attempts to cultivate that same power in ordinary people.
Nie mogła powiedzieć, że nie żałowała niektórych momentów swojego życia i decyzji, które podjęła. Nie żałowała jednak faktu, że to, co robiła, zaprowadziło ją do posiadania Jordana. Może nie była z tego dumna — wszak wolałaby, żeby noc, w której pojawiło się nowe życie, miała inną formę, ale na to już nie mogła mieć wpływu. I nie zajmowała się tym zanadto. Żyła po prostu z dnia na dzień. Tak wielu osobom marzyło się posiadanie czegoś więcej, czegoś ponad to, co mieli, jednak nie Grainne. Mogła przed ludźmi uchodzić za dziwaczkę, ale wiedziała, że pragnęła jedynie szczęścia dla swojego syna i własnego, spokojnego życia. Bo pomimo faktu, iż Lorne Bay nie było jej przyjazne, było jej domem i nie wyobrażała sobie mieszkania gdziekolwiek indziej. Zresztą nie wszyscy ludzie czynili jej zło, a przyjazne twarze stawały się dzięki temu jeszcze cenniejsze.
- Widziałam ostatnio Miriam w aptece. Śliczna dziewczyna. - Podniosła na chwilę spojrzenie na Jose, by uśmiechnąć się miękko i zaraz je spuściła w speszeniu. Córka siedzącego naprzeciw niej mężczyzny była wyjątkowo rzucającą się w oczy młodą kobietą. Grainne nigdy nie pytała o to, co się stało z jej matką, ale rozumiała doskonale sytuację samotnego rodzicielstwa. Przecież przez nie przechodziła. I może nie we wszystkich aspektach wychowanie Jordana i Miriam się pokrywały, miały ze sobą wiele wspólnego. Ze względu więc na to, jak i sympatię wobec jej ojca, Nana posiadała wobec dziewczyny pewnego rodzaju słabostkę. Mimo iż nie znała jej nazbyt dobrze, każdy widok jej ciepłej twarzy spotkanej na ulicy umilał kelnerce dzień. Nic dziwnego więc, że Jose reagował, jak reagował. Widać w końcu było, że Perez był dumny ze swojej pociechy. To jak o niej opowiadał; to jak kąciki oczu unosiły się, gdy delikatnie się uśmiechał, wypowiadając imię córki. Nie mógł tego ukryć — miłości, jaką darzył swoje jedyne dziecko i nie było to ślepe uczucie. Jose nie był zapatrzonym w dziecko rodzicem. Nie. Wychował odpowiednią córkę i miał powody, aby być z niej dumny. I nawet jeśli tego nie mówiła, czy zwyczajnie nie czuła się na miejscu, by o tym mówić, Grainne była z niego dumna. Z faktu, że poradził sobie i sprostał zadaniu, któremu nawet ojcowie mający u boku matki do pomocy nie byli w stanie sprostać. Mało było mężczyzn takich, jak Jose Perez.
Gdy opowiadał o nawykach swojej matki, słuchała go uważnie, łapiąc się na tym, jak przyjemnym było po prostu słuchanie jego głosu. Przypominał jej miękkie akcenty wymieszane ze średnimi półtonami. Zupełnie jakby właśnie przez jego gardło przepływał miód, łagodząc typowe męskie silne litery. Meksykańska krew pozostawała w nim silna, wiążąc go nie tylko typową urodą, ale także wymową, co było szczególne. Grainne chyba ciągnęło do odmienności, nawet najdrobniejszych wśród innych, z tego względu, że sama nie widziała ich w sobie.
Skinęła głową, gdy spytał o Jordana. Wiązała z tym wiele obaw i nie tylko ze względy na fakt, iż jej życie zmieniło się dokładnie w tym samym wieku, w jakim był aktualnie jej syn. Z tym szło tak wiele innych, podsuwanych przez samego Benneta trosk… Ale równocześnie pytanie Jose wydało się przenieść ją w inną sferę. Sferę wspomnień, w których to mały Jordan przebywał z nią czasami w pracy, gdy nie mogła znaleźć dla niego opieki. Gdy akurat przyjeżdżał Perez, kilkuletni chłopiec dostawał mango, który brudził się od stóp do głów, ale zajadał ze smakiem, pozwalając mamie pracować w spokoju. Jakiś czas. Nieświadomy uśmiech wystąpił na damskiej twarzy, odsłaniając dołeczki w policzkach, a zaraz po tym nastąpiło odważne jak na nią stwierdzenie. - Kochasz swoją pracę. To widać - odezwała się śmiało. Zanim zdążyła się zorientować, słowa same wypadły jej z ust, a Grainne odchrząknęła lekko, odsuwając się nieco w tył na siedzenie. Zupełnie jakby straciła poczucie komfortu, nie wiedząc, czy to, co powiedziała, nie było zbyt odważne. Miała przeczucie, że siedzący naprzeciwko niej mężczyzna był farmerem z powołania, ale przypuszczenia często nie wystarczały i Bennet nie chciała go zdenerwować swoją uwagą. Nie chciała denerwować akurat jego...
Może przynieść ci jakieś leki?
Instynktownie przeniosła dłoń na podbrzusze, stwierdzając, że rozmowa zupełnie odłączyła ją od myślenia o bólu. I równocześnie złagodziła wszelkie spazmy, jakie jeszcze chwilę wcześniej odczuwała. - Nie... Nie trzeba. Czasem… - urwała na moment, po czym odetchnęła, przywołując na usta uśmiech lekkiego zawstydzenia. - Czasem tak bywa. - Zaraz jednak zdała sobie sprawę z faktu, iż ten moment nie mógł trwać wiecznie. Miała jeszcze pracę do wykonania. Podniosła się więc z fotela — upewniła się oczywiście czy nie pobrudziła krwią siedzenia — i spojrzała na swojego towarzysza. - Chciałbyś trochę brownie? Zostało, a jak nikt nie weźmie to… - Urwała ostatnie słowa, wiedząc, że Jose miał się domyślić ciągu dalszego jej wypowiedzi. Przy innych ludziach najczęściej brakowało jej słów lub po prostu nie potrafiła skończyć zdania.
Kierując się w stronę baru, wzięła do ręki mopa oraz wiadro, by napełnić je ciepłą wodą. Instynktownie też włączyła schowany pod ladą zestaw stereo, w której znajdowała się płyta Solomona Burke’a. Oczywiście kupiona przez nią w jej ulubionym antykwariacie. Na co dzień w kawiarni leciała playlista, którą ułożył właściciel i chociaż były tam przyjemne dla ucha nuty, Bennet nie chciała tego słuchać po godzinach. Gdy tylko też piosenka ruszyła, Grainne przymknęła oczy i delikatnie zabujała się w rytm muzyki. Nie trwało to jednak długo, bo po krótkiej chwili wytrąciła z transu, jakby przypominając sobie o tym, że nie była sama. Zaraz też jej policzki zapłonęły rumieńcem i zakręciła wodę, by szum kranu nie zagłuszył jej głosu. - Nie będzie ci przeszkadzać? - spytała cicho. Zawsze lepiej pracowało się jej z muzyką. Dzięki ten nie miała także poczucia osamotnienia, a czas płynął jakby inaczej.
jose perez
ambitny krab
chubby dumpling
rolnik — farma
44 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Można powiedzieć, że wraz z wiekiem i doświadczeniem na farmie Jose zaczął przyjmować i w swoim prywatnym życiu założenie, że dostaje to, co dała mu w matka natura i on jedynie może się za to odwdzięczyć. Czasem jednak - z powodów niezależnych od niego - plon miał być mały, ziemia nieurodzajna i nic nie mógł z tym zrobić. Podobnie było w życiu. Zapewne chciałby założyć rodzinę w inny sposób, wychować swoje pierwsze dziecko w innych okolicznościach, ale pracował, kochał i szanował to, co dostał w darze od życia. A ono obdarowało go najwspanialszą córką na świecie, czemu nie śmiał nawet zaprzeczyć.
- Tak, chociaż gdyby ode mnie zależało to nadal miałaby pięć lat i wołała za mną papo - odparł, a w jego oczach błyszczała jednocześnie duma oraz nostalgia. Zapewne i jedno i drugie uczucie było jej doskonale znane. Bo w tak małej miejscowości trudno było się wzajemnie nie znać. I pewnie niejednokrotnie miał okazję spotkać Jordana, którego rozwój obserwował jak każdy mieszkaniec Lorne Bay z dystansu. No może znajdował się nieco bliżej bo doskonale pamiętał początki pracy Nany w Once Upon a Tart, pamiętał kilkuletniego chłopca, który czasem krzątał się między gośćmi. Rozumiał to doskonale i nie potępiał nigdy Nany. Zresztą, jak mógł, kiedy Miriam wielokrotnie razem z nim jeździła z dostawami, dumnie (i wbrew przepisom) siedząc na ojcowskim kolanie, rączki zaciskając na kierownicy pick upa. - Jordan niesamowicie wyrósł, ostatnio widziałem go chyba jak przyjeżdżałem z dostawą do stołówki szkolnej i nie mogłem uwierzyć. Przecież jeszcze niedawno ledwie do łokcia by mi sięgał - podejrzewał jedynie jakie problemy mógł sprawiać teraz Grainne nastolatek w wieku licealnym. Sam nie był najłatwiejszym przypadkiem i zapewne przyprawił swoich rodziców o bóle głowy i nowe kępki siwych włosów. Nie miało to być łatwym zadaniem i z pewnością łagodność charakteru kelnerki nie pomagała. Nie żeby uważał to za przywarę - wręcz przeciwnie, cenił tę wrażliwość u Nany. Trochę przypominała w tym przedmioty, które tak bardzo lubiła kolekcjonować - była rzadko spotykanym charakterem, unikatem w codziennym światem, znajdującym się w wiecznym pędzie. Mało teraz było takich ludzi. Nie zmieniało to jednak faktu, że z pewnością w tak trudnym czasie przydałaby się też nieco bardziej zdecydowana ręka, może nie cięższa, ale z pewnością bardziej surowa. Czasem dzieciaki potrzebowały surowej, ojcowskiej miłości. I zawsze miało brakować im tej matczynej.
- To prawda, chociaż nauczyłem się ją doceniać z czasem - nie rozwodził się nad powodami. Nie chciał obciążać atmosfery opowieścią o chorobie mamy zwieńczonej jej odejściem, o żałobie ojca, która ostatecznie sprawiła, że opuścił australijską ziemię i wyjechał w rodzinne strony, z których wyrwała go miłość do jego matki. Pamiętał uczucie przytłoczenia ogromem pracy i odpowiedzialności, jaka spadła na wtedy jeszcze młodego mężczyznę, który za chwilę musiał mierzyć się z samotnym rodzicielstwem. Starał się utrzymać uśmiech na ustach, sprawić, aby poczuła się mniej speszona bo naprawdę nie miała ku temu powodu. Zadane pytanie nie niosło ze sobą ani nieprzyjemnych wspomnień, ani nie stały za nim złe intencje - przynajmniej on nie umiał sobie wyobrazić, aby Grainne faktycznie miała w złej wierze pytać o jego życie. Jednocześnie sam Perez nie do końca dobrze radził sobie w takich sytuacjach, ale chyba nie chciał nazywać swoich intencji, mając wrażenie, że taki ruch mógłby ją speszyć jeszcze bardziej. - Zastanawiałaś się kiedyś nad zmianą tego miejsca na jakieś inne? - zagadnął nagle, pchnięty ciekawością i jej pytaniem. On sam nie umiał sobie wyobrazić tejże kawiarni bez filigranowej sylwetki Grainne, która z gracją (której pewnie sama nie dostrzegała) poruszała się wśród gości. - Przepraszam, nie chcę być wścibski, ale po prostu. Trudno wyobrazić sobie to miejsce bez ciebie - wytłumaczył siebie samego po chwili.
Poczuł się też trochę niezręcznie, ale naprawdę nie miał pojęcia w jaki inny sposób mógłby jej pomóc. Chociaż nie miał zrozumieć przez co przechodziła to pośrednio mierzył się z tym czasem w życiu kobiety co miesiąc i wyposażony w to doświadczenie chciał go użyć w tej sytuacji. Jak widać z marnym skutkiem. Uśmiechnął się delikatnie na jej propozycje. - Jeżeli ma się zmarnować to chętnie wezmę na wynos - zaproponował dyplomatycznie. Nie był człowiekiem, który umiał siedzieć bezczynnie, kiedy ktoś inny pracuje. Dlatego, kiedy Nana ruszyła w stronę lady w celu zrobienia wody do mycia podłogi on zaczął krzątać się po otwartym planie kawiarni i podnosić krzesła do góry i organizować przestrzeń w taki sposób, jak zawsze widział to podczas chociażby rannych dostaw, kiedy to jeszcze nie zdążyły otworzyć. - No coś ty, podobno my Latynosi mamy muzykę wpisaną w krew - zaśmiał się, samemu pogwizdując pod nosem. Zdecydowanie śmielej podrygiwał po przynajmniej jednym kieliszku tequilli, ale to nie czas i miejsce. - Wstawiacie stoły z dworu do środka, prawda? - zagadnął, odszukując ją w zamkniętej przestrzeni kawiarni. Chciał się upewnić, chociaż już tak naprawdę stał w drzwiach ze stopą przytrzymującą je w połowie.

Grainne Bennet
powitalny kokos
zgadnij
brak multikont
mama jordana i kelnerka — w once upon a tart
32 yo — 152 cm
Awatar użytkownika
about
We know that from time to time there arise among human beings people who seem to exude love as naturally as the sun gives out heat. We would like to be like that, and, by and large, man’s religions are attempts to cultivate that same power in ordinary people.
Uśmiechnęła się delikatnie na samą myśl o tym, jak wyglądało jej życie te dziesięć lat temu. Bo chociaż wciąż było ciężko, pokraczne biegi małego Jordana, jego akcentowane przez seplenienie słówka wynagradzały jej wszystko. Była dla niego wówczas wszystkim — mamą, przyjacielem, a nawet przyszłą żoną, gdy opowiadał jako pięcioletni szkrab, że kiedyś wezmą ślub — i fakt tego, jak na nią patrzył, wystarczał. Czysta miłość bijąca od dziecka była niesamowita i tylko rodzic mógł to w pełni zrozumieć. Miłość i zaufanie, których nie chciało się zawieść. Podejrzewała więc, że i Jose tego doświadczył ze swoją córeczką. Widać było w końcu, jak bardzo ją kochał. Jak się o niej wypowiadał i jak bardzo nie chciał, aby dorastała. A jednak nie mogli tego powstrzymać. Nie mogli zapobiec naturze, nieważne jak bardzo by tego pragnęli. I chociaż Grainne miała tego świadomość, nie oznaczało to, że była ku temu skłonna. Nie ułatwiało to dostrzegania rzeczywistości... Niestety. Jakimś pocieszeniem był jednak fakt, iż nie była w tym sama. Że jej uczucia były usprawiedliwione. I równocześnie smuciło ją to, że Jose musiał przechodzić to sam. Zasługiwał wszak na obecność kogoś, kto byłby dla niego wsparciem po odejściu Miriam i z kim współdzieliłby wspomnienia pięknych dni spędzonych z córką. Nie znała wszak nikogo, kto zasługiwał na to silniej.
Gdy mężczyzna wspomniał o jej synu, roześmiała się cicho, by chwilę później spoważnieć odrobinę, trącona sensem wypowiadanych przez rozmówcę słów. - To bardzo dziwny wiek. Nie jest już dzieckiem, ale nie jest też w pełni dorosłym… - zauważyła cicho, pozwalając sobie na chwilowe zamyślenie. Uplasowane spojrzenie w nieistniejącym punkcie tkwiło na moment, gdy kobieta próbowała pojąć własne myśli. O tym, co miało się wydarzyć i co mogło się wydarzyć. W końcu jednak wyrwała się z zamyślenia, patrząc na Pereza. - Miriam myśli o wyjeździe? - spytała wyjątkowo odważnie jak na siebie, jednak gdy chodziło o Jordana, potrafiła wykrzesać w sobie coś ponad wrodzoną nieśmiałość. Bo może i nie była to jej sprawa, to zastanawiała się, co aktualnie siedziało w głowach młodych ludzi. Czy chcieli uciekać z Lorne Bay, a może jednak niektórzy chcieli zostać? I może byłaby bardziej gotowa na dorosłość syna… Gdyby wiedziała...
Zastanawiałaś się kiedyś nad zmianą tego miejsca na jakieś inne?
- Zmianą? - powtórzyła za nim, jakby nie rozumiała znaczenia wypowiadanego przez niego i siebie słowa. Jej duże czekoladowe tęczówki skierowane aktualnie były na mężczyznę siedzącego naprzeciwko, gdy pojawiło się w nich coś na wzór przestrachu. Wszak brzmiało to naprawdę… Przerażająco dla kogoś takiego jak ona. Utrata pracy, zmiana pracy, porzucenie znanego sobie świata na rzecz zupełnie obcego? Brzmiało to strasznie z jej perspektywy, a równocześnie... Spuściła głowę, a kilka kosmyków opadło na jej czoło. - To śmieszne, nie sądzisz? Pracuję tu tak długo, wiedząc, że przecież nie będzie to trwać wiecznie, a jednak… Jednak łudzę się, że tak właśnie będzie. - Ukryte pod stolikiem dłonie nerwowo bawiły się utkwionymi na niej pierścionkami zrobionymi dziecięcą rączką. Coś zaczynało trzymać ją za gardło i wiedziała, że musi to powstrzymać. Zdawała sobie wszak sprawę, iż Jose nie miał nic złego na myśli i nie chciała wprowadzać go w dyskomfort. Nie w momencie, gdy okazywał jej tyle dobroci. Dlatego też odchrząknęła delikatnie i uniosła oczy na swojego towarzysza, po czym pozwoliła sobie na zmęczony, ale ciepły uśmiech. - Nie przejmuj się. Nie jesteś wścibski.
Zajęcie czymś dłoni i myśli zdawało się więc idealne, by odgonić od siebie wątpliwości o przyszłość. Mop oraz sam Jose przyszli jej na ratunek.
Wstawiacie stoły z dworu do środka, prawda?
Krótkie tak wybrzmiało w odpowiedzi, by w chwilę później dwójka dorosłych zajęła się uporządkowywaniem lokalu i kierowaniem go ku zamknięciu. Gdy Jose wnosił meble z ogródka, Grainne zajęła się myciem podłogi. Nie była w tym przesadnie pedantyczna z uwagi na to, że sam parkiet kawiarenki miejscami był boleśnie wytarty i mop szorował o poniszczone deski, ale nie pozostawiła ani jednego skrawka bez należytej opieki. Z tego co wiedziała, właściciel planował wymianę drewna na płyty i chociaż wydawało się to rozsądne, na pewno Once Upon a Tart straciłoby coś z bajkowości. Może mógłby jej oddać te, co lepiej się trzymające, by Bennet mogła je nieco odświeżyć, pomalować na biało i zrobić z nich mały tarasik? Pogrążona w myślach, pracowała, słuchając odgłosów szorowania dochodzących zza jej pleców i co jakiś czas pozwalała sobie na delikatny uśmiech, gdy Jose rzucał coś po nosem po hiszpańsku. Oczywiście, wciąż odczuwała skurcze podbrzusza, ale nie były one już tak okrutnie dobijające jak wcześnie. Czy chodziło o minutę oddechu, o herbatę czy towarzystwo, dzięki któremu zapomniała o tego rodzaju niedogodności?
Fakt faktem po niecałych piętnastu minutach ogródek został złożony, podłoga umyta, a Nana odkładała ostatnie kubki na miejsce po wyjęciu ich ze zmywarki. Opuszki palców lekko parzyły od wciąż gorących naczyń, ale nie zwracała na to uwagi. Cieszyła się, że wkrótce jej czas spędzony w pracy miał się skończyć, więc nie narzekała. Gdy skończyła z trzymanym w dłoniach spakowanym ciastem stała przed swoim towarzyszem, wiedząc, że miała być mu za to wdzięczna. Kolejny raz. W końcu nie musiał tego robić. Nie musiał jej pomagać, a stało się inaczej. Zadarła głowę, by wyłapać jego ciepłe oczy i przekazać mu we własnym spojrzeniu to, co czuła. - Dziękuję… Jose. - Za słowami poszedł drobny gest wysunięcia trzymanego w dłoniach opakowania z kawałkami brownie oraz muffinami, które pozostały niesprzedane. Bo chociaż nie mogła mu dać zbyt wiele, chciała w jakiś sposób okazać mu swoją wdzięczność. A Jordan i tak nie chciał już jeść ciast. Nie tak codziennie...
jose perez
ambitny krab
chubby dumpling
rolnik — farma
44 yo — 182 cm
Awatar użytkownika
about
Oh won't you come with me where the ocean meets the sky,
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Wtedy? Czując, jak przerasta go samotna codzienność dzielona między farmę, a małe dziecko błagał o nadejście dni, gdy Miriam będzie umiała już sama zrobić sobie jedzenie, sama się ubrać albo zająć się sobą chociaż przez chwilę. Teraz? Wiedząc to co wiedział z chęcią wróciłby do lat, kiedy jej kanapki musiały być w kształcie dinozaura, gdy wieczorna kąpiel była ich małym rytuałem i zawsze Jose wychodził z łazienki przemoczony do suchej nitki nierzadko jeszcze ze śladami wąsów utworzonych z piany.
Wiele słodkich wspomnień, które teraz, szczególnie podczas samotniejszych wieczorów, potrafiły zaszklić oczy pozornie szorstkiego w obyciu mężczyzny.
Skupił się jednak na Nanie - doskonale znał ten wiek. A raczej pamiętał, gdy sam myślał iż już jest dorosły i świat miał leżeć u jego stóp. Uśmiechnął się nieco pokrzepiająco w jej kierunku. - Pewnie uważa się już za dorosłego - pozwolił sobie na wysuniecie takiej teorii i przez moment utrzymywał na niej uważne spojrzenie. - Sam pamiętam, jak tak myślałem. Na pocieszenie mogę ci powiedzieć, że po jakimś czasie chłopcy przychodzą po rozum do głowy - starał się ubrać swoje słowa w lekki sposób. Mu życie pokazało, że nic nie wiedział o dorosłości. Był zaledwie kilka lat starszy od Jordana, gdy stracił matkę, ojciec wrócił do Meksyku, a sam Jose odnalazł na swoim ganku zawiniątko schowane w koszyku. Chociaż nie żałował ani jednej minuty spędzonej z Miriam, nie życzył ani jej, ani Jordanowi tak wczesnego rodzicielstwa - przecież każde z nich miało jeszcze czas aby pożyć bez tak obciążającej odpowiedzialności, odkryć kim chcieli być w świecie tak wielkim i pełnym możliwości. - Upiera się, że chce zostać. Ale ja chciałbym, żeby wyjechała. Mnie tu jest dobrze, ale Lorne Bay jest za małe dla niej - oczywiście, że by tęsknił. Oczywiście, że jego serce radowałoby się, gdyby wróciła i powiedziała, że w pewnym momencie przejęcie opieki nad gospodarstwem to coś co zrobi z potrzeby własnej miłości do ziemi, a nie miłości do niego i poczucia obowiązku. Oczywiście, że rozstanie będzie bolało. Do tego stopnia, że teraz nawet nie chciał o tym myśleć, ale zdawał sobie sprawę, że kiedyś będzie musiał ją wypuścić z nadopiekuńczych, ojcowskich ramion i pozwolić samodzielnie odkrywać swoją drogę.
Nikt chyba nie spodziewał się zmian, ludzie tacy jak Jose i Nana przywiązywali się do sytuacji w jakiej się znajdują. Dlatego nie była aż tak zdziwiony jej odpowiedzią. Uśmiechnął się delikatnie, może trochę zmieszanie, bo w sumie nie chciał w takim momencie dnia, a właściwie to prawie już nocy zaśmiecać jej głowy ciężkimi tematami, które z pewnością mogły poczekać do dalszej przyszłości.
A oni mogli zająć się pracą. Zabrał się do pracy - z tym samym entuzjazmem, podśpiewując sobie od czasu do czasu po hiszpańsku, rzucając może jakimś przekleństwem, żeby ulżyć sobie, gdy uderzył się w palec przy składaniu parasola. Nie przeszkadzało mu to w żadnym stopniu, nie lubił bezużyteczności, przyzwyczaił się do tego, że cały czas jest w ruchu, dlatego chyba nie umiałby jej zostawić z tym samej. Tym bardziej, że nie wyobrażał sobie jak drobna osoba tak jak Nana, której dokuczał ból miała niby wnieść te stoliki do środka i generalnie złożyć na noc ogródek. Mógł mieć jedynie nadzieję, że z rana zajmował się tym właściciel. Ale jak to mówią, nadzieja matką głupich. Gdzieś w głowie zanotował, że warto byłoby się tym zainteresować następnym razem, kiedy pojawi się z dostawą w kawiarni.
W końcu i on zakończył swoje obowiązki i stanął przed Naną. Jego spojrzenie ciemnych oczu zespoiło się z jej na kilka chwil, gdy przejmował od niej opakowanie z ciastem. - Nie ma za co - odparł, jego usta ponownie wyginają się w uśmiechu. Zauważył, że uśmiechanie się przy Nanie nie było trudne. - I dziękuję za ciasto - dodał jeszcze, gdy przejmował z jej dłoni zapakowany deser. Jak na typowego mężczyznę przystało, nie gotował za często, chociaż jakiś talent kulinarny posiadał, o ciastach nie wspominając. Dlatego miała to być miła odmiana od supermarketowych wyrobów nasiąkniętych chemią, którą Jose się nie przejmował. Odchrząknął, bo sam nie wiedział dlaczego, ale wydawało mu się, że atmosfera zrobiła się gęstsza. - Może odwieźć cię do domu?

Grainne Bennet
powitalny kokos
zgadnij
brak multikont
ODPOWIEDZ