makłowicz — on a mission from god
42 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
kucharz-celebryta, który jeździ po świecie ze swoimi psami Bennym i Porkym, gdzie poznaje lokalne przepisy. w lorne pierwszy raz od lat, ale kto to tam pamięta.
one
diya & raleigh
Sylwestrowa noc zbliżała się dużymi krokami, a Raleigh nie miał za bardzo ochoty, aby łączyć ją z czymś wielkim, jak to najczęściej się zdarzało. Aż zaszokował tym samego siebie, ale po świątecznym odcinku związanym ze spędzaniem Bożego Narodzenia w tradycji Australijczyków — lub właściwie zajrzeniem do świata współczesnych Aborygenów i tego, jaką kuchnię na to święto przygotowują — miał dość pracy. Ogrom obowiązków oraz wywiązanego się przez to szaleństwa dobił nawet jego, gdy kilka dni opóźnienia musiało nagromadzić się na gwałtownie przyspieszonym tempie nagrywania. Aby tylko zdążyć na czas, bo przecież jedno to nakręcenie, ale drugie — montaż, edycja, dźwięk... A później emisja. Na szczęście Silva nie był szefem-tyranem, nikogo nie popędzał (wszak w jego filozofii wszystko miało swój czasu i miejsce) i jedynie jego agent stawał na głowie, żeby nie mieć konfliktu ze stacją telewizyjną. Która notabene nie wypowiedziałaby umowy kurze znoszącej takie złote jaja, jakie znosił im Raleigh Daniel Silva Vasquez. Wszystko, czego się dotknął, odnosiło sukces, dlatego też odsunięcie się od ich celebryty byłoby strzałą w kolano. Nie martwił się więc tymi reperkusjami, ale pod koniec zdjęć był po prostu wyczerpany. I żeby nie dobijać swoich pracowników, Raleigh robił dobrą minę do złej gry. Czuł wyjątkowe przepracowanie. Albo starość...
Dlatego też nie miał ochoty na żadne wielkie świętowanie. Na kilka godzin przed Sylwestrem wymknął się z Cairns, odpalił swojego vana i pojechał do mieściny, w której kręcił ostatnio swój odcinek. Musiał przyznać, że nie spodziewał się niczego podobnego po zjeździe do miasteczka pokroju Lorney Bait. Czy jak się tam w ogóle nazywało to miejsce? No, nieważne. Co prawda ktoś wspominał mu, że przebywał w tejże okolicy lata temu, ale Raleigh niespecjalnie skupiał się na przeszłości. A przynajmniej nie w takim postrzeganiu, jakie mieli inni ludzie — za dużo przeżył, aby wszystko spamiętać i dlatego nawet niespecjalnie się starał. Miał całą przyszłość przed sobą, czekającą na jego decyzje. To, co się wydarzyło, już się wydarzyło i nie miał na to wpływu. Po co więc do tego wracać?
W jednej ze swoich kolorowych koszul sprowadzonych prosto z Gwatemali zaparkował niedaleko dzikiego zejścia na plażę. Nie pchał się nawet do centrum, bo — jak normalnie mu to kompletnie nie przeszkadzało — nie chciał być częścią tłumu. Na co dzień uwielbiał być w centrum zainteresowania, być wśród ludzi, poznawać nieznajomych, zaczepiać ich na ulicy, ale wiedział równocześnie, że gdyby wpadł do miasteczka, bez problemu by go rozpoznano. Wszędzie go rozpoznawano... I jak normalnie nie był to problem, tak przetyrany tymi świątecznymi zdjęciami, potrzebował przestrzeni dla siebie. Pomijając fakt, iż po prostu miał nieco dość Bożego Narodzenia. Okres świąteczny był dla większości świata niezwykle radosny i pełen wzruszeń, chociaż Raleigh zdecydowanie nie przepadał za tym rodzinnym klimatem, preferując wydać niesamowicie ckliwy odcinek specjalny i zrobić to, co umiał najlepiej (prócz kucharzenia, oczywiście) - napić się piwa. Tego roku było mu to odebrane, dlatego zdecydował się, by odbić to sobie właśnie w Sylwestra. Gdy wysiadł z vana, wziął Porkyego i Bennyego — jednego wsadził do jednej kieszeni, drugiego do drugiej — radio, a także sześciopak jakiegoś fancy browaru i skierował się ku piaszczystym brzegom. Jakaś dzieciarnia bawiła się sto metrów dalej, ale niespecjalnie zwracała uwagę na jedną sylwetkę majaczącą w oddali. Dopiero będąc pewnym, że nikogo więcej nie było w bliskiej odległości, Raleigh ułożył swoich dwóch, małych kompanów na ziemi i we trójkę ruszyli w kierunku skałek. On idąc, jego psiaki drepcząc w rytm puszczanych klasyków bluesa.
diya parekh
powitalny kokos
krzysztof jarzyna