komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
thirty six
sameen & ephraim
Podniósł spojrzenie, aby odczytać, z którego gate'u miał lot. Po raz kolejny już tego dnia. Po ostatnim remoncie na lotnisku w Cairns dawna numeracja została odrzucona i wprowadzono nową, do której kapitan musiał się wciąż przyzwyczajać. Nie podobało mu się, że musiał zmienić nawyki podążania utartą przez siebie ścieżką, lecz dobrze wiedział, że ta irytacja miała swoje podłoże w ogólnym stanie psychicznym jego samego — nie zaś poprzestawianych numerach na tablicy. W końcu to nie było takie trudne — zerknąć na godzinę, cel podróży, a co za tym idzie — wywnioskować, która z ciągu liter i cyfr odnosiła się do jego rejsu. To dlaczego tak bardzo zaprzątało to jego głowę? Dlaczego tak bardzo nie mógł przejść z tym do porządku dziennego?
Odetchnął ciężko. Ten wyjazd nie miał być taki, jak wszystkie inne, a mimo to nie wiedział, czy czuł ulgę, że chociaż na chwilę opuszczał Lorne Bay, czy może wręcz przeciwnie. W końcu każdy wybór wydawał się być niezgodny z prawdziwymi pragnieniami Ephraima. A przecież chciał wyjechać, zabrać ze sobą Teresę i nie musieć oglądać już więcej tych małomiasteczkowych okolic. Dopiero wówczas mógłby zacząć wracać do samego siebie. Do tego, kogo wszyscy potrzebowali — zarówno jego córa, jak i kraj. Bo w tym momencie mogli mu przyznać niemożliwą ilość wynagrodzeń, liczne odznaczenia, nadawać kolejne awanse, jednak nie miały one w sobie wagi takiej, jakiej normalnie miałyby, gdyby miasteczko na stałym lądzie nie było kolejnym frontem, z jakim mierzył się kapitan. I to nie tak, że Krzyż Wiktorii nic dla Ephraima nie znaczył. Nie. Po prostu… Po pierwsze nie był osobą, która uznałaby swoje dokonania za tak wysoko wybitne czy wyjątkowe — wykonywał zwyczajnie swoją powinność. To była jedna wątpliwość. Druga dotyczyła faktu, że aktualnie nie zmieniało to jego życia prywatnego. Zawodowego? Oczywiście. W końcu zaakceptowane podanie o przydzielenie mu Krzyża podpisała w ostatnich dniach swojego życia sama królowa Anglii. Był więc nie tylko jedną z kilkorga osób, które posiadały ów odznaczenie w Australii, ale także ostatnią, która je otrzymała od Elżbiety II. Nie wręczała go osobiście z oczywistych przyczyn, jednak Australijczycy otrzymywali go z ramienia swojego własnego rządu. Trzeci tydzień października miał stać więc pod znakiem wyjazdu do stolicy, który nie napawał wcale kapitana entuzjazmem. Normalnie towarzyszyliby mu bliscy, ale w tym momencie nie wiedział, co miał zrobić. Pewnikiem na odznaczeniu mieli być rodzice. Co dalej? Kiedyś najdroższy przyjaciel, żona, mała córka, która uśmiechem, sprawiała, że dla Ephraima liczyły się jedynie momenty z nią spędzone. I wiedział, że wszelkie zasługi miały być z bliskimi współdzielone. A teraz? Czy było to tak istotne? Tak, ale nie czuł radości. Nie czuł dumy. Czuł smutek. I to nie tak, że uważał, iż jego czyny nie uratowały tamtych ludzi — robił to, co każdy wojskowy, marynarz, lotnik zrobiłby na jego miejscu. Po prostu nie miał komfortu w życiu prywatnym, aby przyjąć wyróżnienie w pełni.
Do tego nie wiedział, czy aktualnie rozsądnym było przywdzianie od razu munduru, czy pełna cywilna postawa. Wiedział, że miał lot grupowy, nie zaś operacyjny, ale na lotnisku w Canberrze miał czekać na niego ktoś od dowództwa. Dlatego też zdecydował się na strój kapitana, wyróżniając się w tłumie bielą ubioru oraz podłożoną pod pachę czapką. Kilka osób już pomyliło go z pilotem samolotu i Burnett nie wiedział, jak miał się z tym faktem czuć. Przystanął jednak finalnie przy jednym z wysokich stolików bez krzeseł i zajął się zamówioną przez siebie kawą, czekając na odpowiedni czas. Gate miał naprzeciwko kawiarni, dlatego przynajmniej jedno zmartwienie odeszło w niepamięć...
Sameen Galanis
easter bunny
chubby dumpling
płatna zabójczyni — skala międzynarodowa
35 yo — 170 cm
Awatar użytkownika
about
i suppose i love this life, in spite of my clenched fist
78.


Sameen nigdy nie miała łatwego życia. A przynajmniej tej przyjemnej części swojego życia nie pamięta. Była zbyt mała, żeby zachować jakieś wyraźne wspomnienia, a wszystko inne było prawdopodobnie iluzją, którą sama sobie stworzyła kiedy była stęsknionym za rodzicami dzieckiem. Chociaż ostatnimi czasy nawet te wykreowane przez nią wspomnienia powoli się zacierały. Przez większość swojego dorosłego życia wmawiała sobie, że nie ma nikogo i samotność jest jej przeznaczona. Dopiero wydarzenia z ostatnich kilku tygodni dały jej do zrozumienia, że nigdy nie była sama. Miała najlepszą przyjaciółkę, do której zawsze mogła wrócić. Miała przyjaciółkę, przed którą zaczęła otwierać serce. Miała znajomych, bliższych i dalszych, ale zawsze był ktoś do kogo mogła się odezwać.
Parę miesięcy temu, na jednej ze swoich misji, została uprowadzona. Okazało się, że żadnej misji nie było, wszystko była ukartowane tylko po to, żeby ją pojmać. Miała zginąć długą i bolesną śmiercią. Cudem jednak udało jej się ujść z życiem. Wróciła do Lorne Bay myśląc, że ma do kogo wracać, a zamiast tego powoli zaczęła wszystko tracić. Przyjaciółka nie była już tak bliska jak kiedyś, serce zostało narażone niepotrzebnie na nowe uczucie, znajomi mieli innych znajomych. Dla Sameen jednak nie to było najgorszą tragedią. Najgorsze było to, że tortury, znęcanie się, tygodnie spędzone w ciemności i bólu, sprawiły, że na nowo utraciła siebie. Ostatnimi czasy próbowała wykrzesać dawną pewność siebie, którą tryskała, ale… nie mogła. Coś się zmieniło. Podupadła na zdrowiu, miała problemy ze skupieniem się, znowu zaczęła coraz częściej oglądać się za siebie. No i utraciła sporą część aktywności fizycznej, którą zawsze się szczyciła. Nie biegała już tak szybko, szybciej się męczyła. Chciałaby obwiniać o to zwykłe starzenie się. W końcu to też miało wpływ na wiele rzeczy. Wiedziała jednak, że nikt nie postarzałby się tak bardzo w przeciągu kilku dni. Postawiła więc na delikatne zadbanie o siebie. Wybierała kontrakty tylko na terenie Australii, żeby zminimalizować ilość męczących lotów i zadbała o swój sen. Ten zawsze miała rozregulowany. Prawda była jednak taka, że Sameen nie miała zielonego pojęcia jak zadbać o swoje zdrowie psychiczne i fizyczne. Regularne ćwiczenia pomagały tylko w niewielkim stopniu, a to nie tak, że ona miała cały czas świata, żeby wrócić do dawnej formy. Jeśli chodzi o zdrowie psychiczne to nie mogła sobie o tym z nikim pogadać. Jasne, mogła iść do Zoyi, ale to już nie była ta przyjaźń co kiedyś. Utraciła tą więź, która kiedyś w jej opinii była nierozerwalna, nienaruszona. Rozmowa ze specjalistą też nie wchodziła w grę, bo żeby oczyścić się całkowicie, musiała być szczera. A no w związku z tym kim była, niekoniecznie na tą szczerość mogła postawić.
W końcu postanowiła, że musi wyjechać. Skoro tutaj nie mogła znaleźć dla siebie lekarstwa, to musiała go poszukać gdzieś indziej. Początkowo miała polecieć na Kretę, do swojego domu. Zmieniła jednak zdanie decydując się na resort wypoczynkowy w Szwajcarii. Na Krecie siedziałaby sama i gapiła się w ścianę, albo jeździła w góry. W Szwajcarii rzeczywiście będzie ktoś kto się nią zajmie i zrobię to w profesjonalny sposób. Brzmiało to jak lepsze rozwiązanie.
Z Tyfonem przy nodze i płaszczem przewieszonym przez ramię weszła na halę odlotów. Nie przejmowała się zlokalizowaniem bramki odlotów do Sydney. Miała dwie godziny czasu, więc istniało spore prawdopodobieństwo, że jej lot nie jest jeszcze wprowadzony na tablicę odlotów. Skierowała się w stronę części restauracyjnej i właściwie od razu dostrzegła białą postać. Ciężko było go nie zauważyć, naprawdę rzucał się w oczy. Nawet nie przez samą biel swojego ubioru, ale przez to, że był żywym potwierdzeniem tego, że za „mundurem panny sznurem”. W oddali zlokalizowała też grupkę młodych dziewcząt, które nawet nie kryły tego jak wzdychały do mężczyzny. Galanis skierowała się do kasy, gdzie zamówiła kawę. Dopiero wtedy też poświęciła chwilę, żeby zawiesić wzrok na mężczyźnie nieco dłużej. Wystarczyło jej kilka sekund, żeby go rozpoznać.
-Hej. – Przywitała się zachodząc go od tyłu i szepcząc mu do ucha. Od razu go wyminęła i stanęła przed nim. –Kiedy się żegnaliśmy te parę lat temu słowami „do zobaczenia wkrótce” nie myślałam, że będę musiała czekać tyle lat na kolejne spotkanie. – Uśmiechnęła się szerzej i postawiła kubek z kawą na stoliku. Drugą ręką przyciągnęła do siebie psa i nakazała mu siedzieć. Nie chciałaby, żeby Tyfon pobrudził strój Ephraima. Mundur był nieskazitelnie biały. –Wyglądasz dobrze. Bardzo dobrze. – Nawet cofnęła się o krok, żeby móc z bliska, w pełnej okazałości przyjrzeć się mężczyźnie. Miał predyspozycje do łamania kobiecych serc, zdecydowanie.
Oczywiście, żeby nie bylo, Sameen założyła, że ich wspólna noc była tak pełna wrażeń i niezapomnianych przeżyć, że nie mógł jej ot tak zapomnieć. No chyba, że w każdym porcie miał laskę, z którą rozmawiał całą noc. Na trzeźwo!

Ephraim Burnett
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
Utraceni przyjaciele zdawali się elementem, w którym zarówno Sameen, jak i Ephraim znaleźliby porozumienie. I to nie dlatego, że Burnett nie mógł liczyć na wsparcie — wszak wcale tak nie było. Miał przecież Joela, który angażował się czasami aż do przesady, jednak był on wyjątkowo lojalnym towarzyszem, któremu kapitan nie mógł nic zarzucić. Może gdyby miał być złośliwy, stwierdziłby, że mężczyzna mówił naprawdę niekiedy za dużo, ale prawda była taka, że obaj się równoważyli. Z łatwością dostosowywali się do siebie, nie dostrzegając skrajności we własnych charakterach za trudności czy wyzwania. Milczący, poważny mąż i ojciec obok rozrywkowego kawalera z głową pełną pomysłów mógł wydawać się nienaturalny, lecz Ephraim nigdy tego nie czuł, trwając obok przyjaciela. Szczególnie odkąd DeWitt okazał się silnym filarem w momencie, w którym pierwszy i najstarszy przyjaciel Burnetta zginął, pozostawiając marynarza w wyjątkowo bolesnym stanie. To wówczas więź między mężczyznami zacieśniła się bardziej niż kiedykolwiek i trwała aż po dzień dzisiejszy. Ta relacja była wyjątkowa i ceniona przez kapitana. Miała jednak swoją słabość — nieważne wszak jak Joel by się starał, nie zastąpiłby jednej konkretnej osoby, po której pustka pozostawała niewypełniona. Po której Ephraim nie wiedział, czy w ogóle będzie w stanie się otrząsnąć całkowicie. I bał się, że już zawsze będzie w tym konkretnym miejscu zwyczajnie wybrakowany...
Leonie. Tą osobą była Leonie. Kobieta, którą znał osiem lat i z którą pierwsze spotkanie mógł odtworzyć w swojej pamięci bez największego problemu. W końcu takich sytuacji się nie zapomniało. Bo przecież sądził, że miał w niej przyjaciółkę. Powierniczkę słabości oraz wątpliwości. Strażniczkę jego całkowitej bezbronności i intymności. Stronę wzajemnej szczerości... Na tym powinno to polegać. Małżeństwo nie wykluczało zwyczajnego zawierzenia oraz polegania na sobie. To było wszak istotą podobnego związku, a przyjaźń również powinna iść wraz z tym w parze. Łatwiej byłoby walczyć z zawodem, gdyby Turner upadła tylko w jednym aspekcie. Zdradziła go jednak zarówno jako partnerka oraz przyjaciółka. A tego nie mógł wybaczyć.
Hej.
Drgnął wyraźnie, gdy nagle czyjś głos wyrwał go z zamyślenia. I to jeszcze tuż przy uchu. Od tego krótkiego słowa dreszcz przebiegł kapitanowi przez praktycznie całe ciało — od delikatnego miejsca zaraz przy szyi, aż do końca pleców, by rozpierzchnąć się całkowicie dopiero po dłuższym momencie na ramionach. Momentalnie jego spojrzenie odnalazło także wszystkiemu winną. Nie rozpoznał głosu, ale z każdą chwilą rozpoznawał elementy tworzące tę, którą niegdyś już widział — wtedy także właścicielkę platynowych włosów, wielkich oczu i odstających uszy. Aktualnie blada twarz kontrastowała z ciemnymi materiałami ubrania i nie pasowała do obrazu z przeszłości. Gdy widzieli się ostatnio, to nie w tych barwach się prezentowała. Jej sylwetkę widział w tamtej taniej, kupionej na wielkim bazarze sukience w odcieniach pomarańczy, dzięki czemu próbowała nadać sobie odrobinę lokalności. A przecież różniła się od muzułmanek wszystkim. Pamiętał, że zdawała owy fakt całkowicie ignorować i musiał przyznać, że posiadała w sobie dar przekonywania — niewinna turystka czy mieszkająca tam latami córka imigrantów? Mogła być każdym i nikim, a on w sumie nie dowiedział się ani wówczas, ani nigdy później, z kim miał tak naprawdę do czynienia. Teraz przed nim stała dumna właścicielka odzianego w kaganiec dość dominująco prezentującego się psa. Niebieskie spojrzenie sprawnie wróciło do damskiego. - Nie sądzę, że były to moje słowa - odpowiedział, próbując powrócić do tamtego spotkania oraz rozmowy, jaka toczyła się między nim a nieznajomą. Znał siebie jednak na tyle, że „do zobaczenia wkrótce” nie padłoby z jego ust. Nie, gdy wówczas pozostawał żonaty. I nie w miejscu takim, w jakim przyszło im się spotkać. W międzyczasie ramiona rozluźniły się mu, a jego postawa nabrała zdecydowanie bardziej swobodnego akcentu — wymownego na tyle, by wiedziała, że ją poznał, pomimo upływu lat. Zauważył także, że przytrzymała psa przy sobie, gdy ten wyciągnął głowę w kierunku jego spodni. Niepotrzebnie. Miał przecież mundur na zmianę w przypadku podobnych sytuacji. Nie zdążył jednak się odezwać, gdy kobieta zrobiła ponownie coś, co zbiło go z tropu. Jej tonacja, jej spojrzenie wprowadziły go w silne poczucie dyskomfortu. Odwrócił więc twarz w bok, zaciskając dość instynktownie żuchwę, przez co rysy jego twarzy jedynie się wyostrzyły. - Nie musi sobie pani ze mnie kpić - odparł, dość mocno przekonany o fakcie, że nie był to żaden komplement. Nie, gdy tak silnie egzaltowany. Zresztą pamiętał, że te sześć lat temu lubiła przeciągać strunę, a tu... Teraz... Już udowodniła, że lubiła robić to dalej.
Kapitan nie wiedział, czy było to spowodowane małym utraceniem uwagi, ale trzymany przez kobietę pies zdołał zrobić ten krok w przód i dokładnie w tym samym momencie, w którym ostatnie ze słów padało z ust marynarza, ten trącił męską dłoń nosem. Oczywiście zamknięty w kagańcu nie mógł narobić żadnych szkód, ale ten dość niespodziewany i delikatny dotyk sprawił, że uwaga Burnetta skupiła się na zwierzęciu. W jakiś sposób widok psa sprawił, że w Ephraimie pojawiła się nagła myśl, że on sam także powinien posiadać takiego towarzysza. W końcu chociaż on jeden cieszyłby się szczerze z powrotu kapitana do domu. I byłby to ktoś, do kogo mógłby się przywiązać. O kogo mógłby dbać... - Mogę? - spytał już łagodniej, przenosząc spojrzenie z czworonoga na chwilę na jego właścicielkę, oczekując przyzwolenia do interakcji. W końcu nie należał do jednych z tych ludzi, którzy wyciągali ręce nieproszeni.
Sameen Galanis
easter bunny
chubby dumpling
płatna zabójczyni — skala międzynarodowa
35 yo — 170 cm
Awatar użytkownika
about
i suppose i love this life, in spite of my clenched fist
Sameen wierzyła, że przy dobieraniu przyjaciół należało kierować się tym, żeby jednak druga osoba była przeciwieństwem pierwszej. Właśnie po to, żeby wzajemnie się wypełniać i balansować swoje światy. Dlatego kiedy Sameen jest na etapie nawiązywania nowych znajomości, szuka ludzi pozytywnych. Czasami ich energia bywała męcząca, ale dla takiej Galanis była zbawieniem. Odrywała jej myśli od skomplikowanego życia jakie wiodła i nie przypominała o bolesnej przeszłości jaką miała za siebie. Cieszyła się pozytywnym nastawieniem jakie do jej życia wprowadzała druga osoba. A bogowie wiedzieli, że Sameen bardzo często potrzebowała tego błogiego zapomnienia i nie myślenia o tym jaką osobą się stała przez ostatnie lata. Próbowała to zmienić, ale w pojedynkę była to mozolna i trudna walka. Właściwie to być może też dlatego Galanis ostatecznie zaczęła się odsuwać od Henderson, a Henderson od niej. Klimat ich żyć zaczął się zazębiać. Obie miały trudne życia, które były wypełnione smutkiem i samotnością. Samotność była tą, której Sameen nie mogła się pozbyć u Zoyi, a której Zoya nie mogła się pozbyć u niej. Nie było zachowanego balansu i wypełniania energią drugiej osoby. Obie tkwiły w mroku, z którego żadna nie potrafiła uwolnić ani siebie, ani drugiej. Może właśnie dlatego ta przyjaźń zaczęła obumierać. Wsparcie pozostało, ale już tylko i wyłącznie z nazwy i przyzwyczajenia. Nie spełniało już swojej funkcji. Zoya nie była już domem i ostoją, do której Sameen mogła się uciekać. Warsan Shire miała rację. Nie powinniśmy robić domów z ludzi.
Przyglądała się mężczyźnie i jego reakcji na jej osobę. Widziała jak dosyć szybko dopasowuje do siebie odpowiednie elementy i skojarza jej twarz z konkretnym miejscem. Na jej twarzy pojawił się prawie niezauważalny uśmiech. Dzięki bogom, że ją rozpoznał. Nie lubiła robić z siebie kretynki tłumacząc kim jest. Raczej bawiła się w udawanie, że ludzi nie kojarzy. Nie potrzebowała w swoim życiu zbędnych relacji, które niczego nie wnoszą. A w jej przypadku, im mniej ludzi ją zna tym lepiej. Mogła nadal pozostawać w swoim anonimowym świecie. W przypadku Ephraima… no cóż, chciała do niego podejść, chciała z nim porozmawiać. Tak, po części zrobiła to, żeby zirytować grupkę dziewczyn, które teraz będą musiały pogodzić się z tym, że Ephraim nie jest tajemniczym, podróżującym w pojedynkę mężczyzną, którego któraś z nich wyrwie. A Galanis była prawie pewna, że już knuły w jaki sposób do niego podejść i zagadać. Cieszył się więc, że mogła im popsuć zamiary. Nawet jeżeli były czysto hipotetyczne.
-A podobno mężczyźni nie są pamiętliwi. – Odparła rozbawiona i nawet cicho się zaśmiała. Teraz przynajmniej miała pewność, że ją pamiętał. Była nawet pod wrażeniem tego, że pamiętał, które z nich te słowa wypowiedziało. –Masz rację. To byłam ja. Biorę to na siebie. – Dodała. Nie kłamała wtedy. Naprawdę liczyła na to, że jeszcze się spotkają, chociaż jednocześnie nie robiła z tego obietnicy, którą miała zamiar dotrzymać. Kontrakt, który wtedy wykonywała, a przy okazji, którego spotkała Burnetta, był jednym z jej pierwszych. Pracowała wtedy, żeby wyrobić sobie markę. Nadal była nowicjuszem jeżeli chodziło o pracę w pojedynkę. Starała się zaistnieć w świecie przestępczym i robiła wszystko, żeby jednocześnie oczyścić swoje imię. Nikt nie lubił zdrajców w świecie przestępczym mimo, że ten był ich pełny. Sameen zamordowała swoich pracodawców i jednocześnie ludzi, którzy byli jej oprawcami. Nie była to dobra wiadomość, dla ludzi, którzy mogliby zainteresowani potencjalnym zatrudnieniem jej. Potrzebowała lat i wielu kontraktów, żeby pokazać, że tamto zachowanie było jednorazowym wybrykiem, którego swoją drogą nie żałuje. W końcu udało jej się zyskać renomę i teraz jest tym kim jest. Jedna z lepszych w swojej branży i jednocześnie nikt już prawie nie pamięta tego co zrobiła, żeby być tu gdzie jest teraz.
Dokładnie pamiętała moment kiedy kupiła sukienkę na bazarze. Pierwszy raz odkąd odzyskała wolność i samodzielność postanowiła zrobić coś dla siebie. Wzięła dzień wolny przed wykonaniem kontraktu. Postanowiła nieco pozwiedzać, zaszalała w restauracjach próbując lokalnych dań. Na koniec dnia wylądowała w barze, gdzie miała okazję spędzić wieczór w towarzystwie marynarzy. Nie potrzebowała tego, ale takie otoczenia dawało jej dodatkowe poczucie bezpieczeństwa. Mogła się też czuć swobodnie. Zwłaszcza w towarzystwie mężczyzny, który nie zadawał niewygodnych dla niej pytań, a z którym rozmowa o wszystkim i o niczym toczyła się własnym torem. Nie było żadnego wymuszenia, tylko relaks i beztroska, której właśnie wtedy potrzebowała.
-Pani? – Zaśmiała się. –Myślę, że możemy spokojnie pozbyć się tego zwrotu. – Wyprostowała się i pierwszy raz od… sama nie wiedziała od kiedy, ale poczuła się niekomfortowo z tym jak ktoś się do niej zwrócił. Wiedziała jednak, że Ephraim nie zrobił tego po to, żeby ją rozdrażnić. –Poza tym… nie kpię. Mówię całkiem poważnie. – Zmarszczyła delikatnie brwi zadziwiona tym, że nie jest świadom tego jak wygląda. –Poza tym jak nie wierzysz mi to uwierz w spojrzenia dziewczyn za moimi plecami. Nie odrywają od ciebie wzroku od kilku minut. – Nawet nie musiała oglądać się za siebie, żeby wiedzieć, że część dziewczyn odłączyła się od grupki i zmieniła miejsca. Sameen zasłoniła im widok, a tego nie mogły zapewne przeżyć. Teraz siedziały i wpatrywały się w kapitana z nowych miejsc. Sameen w tym czasie otworzyła kubek z kawą, z tylnej kieszeni wyjęła drewniane mieszadełko i zaczęła mieszać swój napój. –Jesteś potwierdzeniem tego, że dodatkowe lata służą mężczyznom. – Dodała podnosząc na niego wzrok i odkładając brudne mieszadełko na serwetkę. Galanis nigdy nie miała problemu z komplementowaniem mężczyzn. Lubiła to robić, bo wiedziała, że kobiety raczej tego nie robią. Nie wiedziała czemu, ale świat został przyzwyczajony do tego, że kobiety powinny być adresatkami komplementów. Sameen wierzyła, że obie płcie, a nawet i te setki innych, nowych płci, powinny dostawać komplementy. Lubiła obserwować jak mężczyźni reagują na pozytywne słowa.
Zamykając kubek od kawy i upijając łyka obserwowała jak Tyfon robi delikatne zaloty w stronę Burnetta i jak mężczyzna im w końcu ulega. Z uśmiechem na ustach pokiwała twierdząco głową i przełknęła łyk kawy, który miała w ustach. –Bardzo proszę. Jest niegroźny. – Zachęciła Ephraima. Zdążyła się przyzwyczaić, że jej otrzymane w spadku dziecko, mimo postawnej budowy, jest dużym dzieckiem, które lubi pieszczoty i wykorzystuje każdą okazję do tego, żeby zyskać chociaż odrobinę atencji. Jeszcze kiedyś Sameen była w stanie to zrozumieć. Początkowo była do psa wrogo nastawiona i nawet go nie chciała. Dopiero z czasem przywiązała się do swojego towarzysza i zrozumiała, że dzięki obecności Tyfona, nigdy nie będzie sama i że zawsze ktoś będzie się cieszył na jej widok. –To Tyfon. – Przedstawiła psa. Nie był to jej wybór jeśli chodziło o imię. Dostała psiaka, który został tak nazwany przez osobę, która jej go podarowała. Był to lekki przytyk w jej stronę. Sameen zanim została Sameen, była małą Gaią. A w mitologii greckiej, Tyfon był najmłodszym i najpotężniejszym dzieckiem Gai.

Ephraim Burnett
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
Dla Ephraima przyjaźń miała o wiele głębszy wyraz niż dla wielu innych ludzi. I nie chodziło o to, że umniejszał takowym powiązaniom, lecz będąc w Royal Australian Navy doświadczył relacji wychodzących poza zwykłą przyjaźń. Doświadczył braterstwa. Doświadczył tego również z kobietami, które stały się jego siostrami. Co różniło ich od innych? Wiele. Mogli śmiało powiedzieć, że poświęcali się dla siebie nawzajem. Że nie bali się narażać własnego życia w imię drugiego i nie raz stawali ramię w ramię w obliczu zagrożenia. Mogli przyznać, że żyli dzięki wsparciu się nawzajem oraz wzajemnej protekcji. Dlatego też przyjaźń z Gabrielem była tak wysoko przez kapitana sławiona oraz ceniona. Nie tylko przez długość jej trwania, ale także samą istotę jej istnienia. Wspólna szkoła kadetów, wspólne kursy oficerskie, wspólne rejsy, wspólne walki. Wspólne szczęścia i wspólne smutki. Wspólna siła i wspólne słabości. Zawsze razem, zawsze czując się bezpiecznie, gdy jeden ubezpieczał drugiego i na odwrót. Gdy byli obok siebie, Ephraim nie wątpił w to, że uda im się uciec z każdego niebezpieczeństwa. Zresztą był bardziej uważny, gdy przebywał w towarzystwie tak bliskich sobie osób, a szczególnie gdy w grę wchodziła postać Gabriela — od zawsze wszak Burnett był ich rozumem, więc nic dziwnego, że był tym czujnym. Collins był sercem — niezwykle aktywny, dobroduszny. Zawsze tak łatwo pakujący się w kłopoty. Tak po prawdzie nic też dziwnego, że również i z Joelem Ephraim odnalazł wspólny język — ta szalona iskra beztroski była wszak już mu wcześniej znana. Bo przecież najważniejsze i tak było to, czy miał do czynienia z dobrym człowiekiem. A DeWitt — ze swoimi wadami oraz zaletami — właśnie takim był. Nieważne, co mówili o nim inni.
Nie zgodziłby się, słysząc o tym, że kobieta naprzeciwko nie zgadza się z teorią ludzi-domów. Dla niego właśnie miejsce się nie liczyło — liczył się człowiek. W tym przypadku jego domem był nie kto inny jak Teresa. I może sprawiało to, że był przesadnie opiekuńczy, ale nie przejmował się tym faktem. Kochał swoją córkę i zamierzał zrobić dla niej wszystko, co najlepsze. Oczywiście — kwestia ludzi-domów miała dwie strony — niegdyś wierzył, że i Leonie była kimś takim. Aktualnie Ephraim jednak nie żałował tego, że kobieta już do tej kategorii nie należała, ale nie można było powiedzieć, że nie tęsknił za damską bliskością. Zupełnie inną wersją niż wtulającej się w niego Teresy, zasypiającej na jego klatce piersiowej podczas oglądania japońskiej bajki. Oczywiście, obecność córki była niezastępowalna, ale nawet zwykłe rozmowy z pięciolatką nie były takie same, jakie mogły być z kimś dorosłym. I pod tym względem Ephraim czuł się niezwykle samotny.
Tamtej nocy, gdy spotkał blondynkę po raz pierwszy, nie szukał kompanii. Podróż statkiem oraz towarzystwo tak wielu dziesiątek mężczyzn i kobiet nie sprawiała, że pragnął większej ilości interakcji. I ona o tym wiedziała, a jednak podeszła. I przedstawiła się imieniem, którego nie pamiętał. Nie przejmowała się niczym. Podobnie zresztą, jak i teraz. Nie skomentował jej pewnego rodzaju obruszenia na wypowiedzenie przez niego zwrotupani. Nie zwracał się tak do niej z powodu braku szacunku, ale z uwagi na to, że byli obcymi sobie ludźmi. Może te sześć lat temu spędzili wspólnie wieczorne godziny na rozmowie, lecz to, co wydarzyło się z nimi w międzyczasie, zamazało tamtejsze wyobrażenia. Nie zamierzał jednak w żaden sposób irytować swojej współrozmówczyni, bo nie to było jego celem — aby kogokolwiek rozdrażniać. Zresztą co innego sprawiło, że przestał o tym przesadnie myśleć.
Na wspomnienie o grupie młodych kobiet spojrzał z lekkim zdziwieniem na rozmówczynię. Zrobił jednak to, o czym mówiła, a właściwie z ciekawości powędrował wzrokiem nad jej ramieniem. Nieprzesadnie, ale dość szybko znalazł odpowiednie twarze zwrócone w jego stronę — kilkoro par oczu speszyło się, gdy je dostrzegł, a dziewczęcy śmiech dotarł nawet do jego uszu. I chociaż część się odwróciła, jedna utrzymała kontakt. Bez wstydu patrzyła, a i on mógł się im przyjrzeć. Nie mogły mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat, bo pomimo iż ich twarze pokrywał makijaż, wciąż przebijała się nieodmowna młodość. Niewyostrzone przez wiek rysy, niezmęczone ciężarem doświadczenia ramiona. Wciąż mogły cieszyć się pięknem życia. Czy leciały tym samym samolotem? Ephraim wolał, żeby jednak nie okazało się to prawdą. Były młode. Za młode. Uśmiechnął się mimo to delikatnie pod nosem, pozwalając, by wolna dłoń przemknęła przez jego włosy — gest, który oznaczał kapitańskie zmieszanie i wrócił do przerwanej wymiany zdań. Oraz jasnowłosej kobiety. - Nie zmieniłaś się za wiele - odparł, przypominając sobie, że wówczas także nie omieszkała sprzedać mu komplementów i wcale nie za wiele robiła sobie z faktu, że był żonaty. Musiał jednak przyznać, że nie była w swoich zabiegach nachalna. Oczywista — owszem. Bezpośrednia — jak najbardziej. Mimo to szanowała jego przestrzeń i samym tym zachowaniem zasłużyła sobie na jego respekt. Szczególnie że łatwo było można znaleźć towarzystwo na jedną noc, aby później po prostu zapomnieć i ruszyć dalej. Gdyby wówczas tak postąpili, owo aktualne spotkanie byłoby o zupełnie innym wybrzmieniu niż dotychczas. I Ephraim wolał, że było takie, jakie było.
- Tyfon - mruknął pod nosem, wypowiadając imię psa, którego aktualnie drapał za uchem. - Silne imię. Podróżuje w loku czy na pokładzie? - spytał z ciekawości, przenosząc spojrzenie na właścicielkę. Musiał przyznać, że ta kwestia naprawdę go zainteresowała. Sądził, iż psy, szczególnie tak duże dostaną własny kojec przy odprawie. Kobieta była jednak za tym momentem, więc najwidoczniej jedynym sensownym wyjściem było trzymanie zwierzęcia przy sobie podczas całego lotu. Jeśli sam miałby sobie sprawić czworonoga, wolałby unikać wrzucania go do bagażówki. Szczególnie że tam raczej mało kto przejmował się zwierzętami... Zaraz jednak coś go tknęło i podniósł się, by poprawić mundur, a następnie wyciągnąć dłoń w kierunku kobiety. - Burnett. Ephraim. - Bo w końcu nigdy nie byli sobie oficjalnie przedstawieni, a ten jeden raz ich imiona stały się już jedynie rozmytym wspomnieniem.
Sameen Galanis
easter bunny
chubby dumpling
ODPOWIEDZ