asystentka i pacjentka — w kancelarii i w szpitalu
28 yo — 163 cm
Awatar użytkownika
about
Panna z wygwizdowa z centralnej części kraju. Asystentka w kancelarii prawnej, a przy tym pełnoetatowa pacjentka szpitala z uwagi na poważną wadę serca, chociaż z tego akurat wolałaby zrezygnować.
25.

Ostatnie dni przed wynikami biopsji były najgorsze, a z każdym kolejnym Mari z większym trudem przychodziło udawanie, że jest dobrze. Nie było. Nigdy nie miała takich problemów ze snem, a przy tym udawała, że wszystko jest dobrze. Chodziła rozkojarzona i coraz częściej odczuwała skutki choroby, samej wpędzając się w wykrywanie coraz to nowych symptomów, chociaż to akurat robiła nieświadomie. Wystarczyło by lekko się zachwiała, a panika już dodawała swoje i po chwili było jej niedobrze, a stres przyspieszał puls i powodował zawroty głowy. Myślała, że da radę, że będzie sobą, niewzruszoną i beztroską kobietą, której nie da się złamać, ale strach zżerał ją od środka, a świadomość tego, że nie brał się znikąd była jeszcze gorsza. Którejś nocy, leżąc w łóżku, gdy Jonathan spał obok, uświadomiła sobie po prostu, że jest szczęśliwa. Ma obok mężczyznę, którego na pewno kocha i nie przestanie, rodzina tego mężczyzny, pod postacią Waltera, akceptuje ją, a Chambers sama patrzy na niego, jak na brata. W apartamencie obok ma swojego najlepszego przyjaciela, który w dodatku jest jej szefem, w miejscu, w którym jest ceniona przez drugą wspólniczkę i przez resztę pracowników. Miała cholerne szczęście, takie, którego nigdy nie spodziewała się uświadczyć. Los pozwolił jej na skosztowanie bajecznego życia i gdy w końcu się w nim zadomowiła, mogło się to skończyć. Nigdy wcześniej nie bała się śmierci, a nawet często z niej żartowała, ale tamtej nocy zrozumiała, jak bardzo nie chce umierać, jak przeraża ją podobna możliwość, jaka jest ona okrutna i niesprawiedliwa. Nie zrobiła nikomu nic złego, a na świecie było tyle osób, które swojego życia nie szanowały tak, jak ona, więc dlaczego musiało trafić na nią? Te i inne pytania zaprzątały jej głowę bezustannie od chwili, w której zadała je sobie po raz pierwszy. Za dnia zwykle bywało łatwiej, ale ostatnio nawet proza codzienności nie odwracała jej uwagi od choroby. Dziś było nawet gorzej, bo miała wolne, a Jonathan był na jakimś spotkaniu. W łazience poczuła to okropne osłabienie, mdłości, które doprowadziły jej do zwrócenia zawartości żołądka, a potem, gdy spocona wisiała nad muszlą klozetową z nasilającym się bólem głowy, zauważyła, że leci jej krew z nosa. Gacuś dreptał pod drzwiami, gdy mówiąc sama do siebie prosiła, żeby to wszystko się już skończyło. Coraz trudniej było jej wierzyć, że wyniki wyjdą pozytywne, w zasadzie przeczuwała, jakie będą, mimo, że Jonathan nie chciał o tym słuchać. Pewnie dlatego też, zamiast zadzwonić do niego, sięgnęła po telefon, nie pierwszy raz wpisując objawy i nie pierwszy raz dowiadując się, że to najpewniej nowotwór. Tym razem na tym nie zakończyła... zaczytana w dalsze tematy, siedząc na podłodze łazienki w zakrwawionym podkoszulku Jony, dostała się na jakieś fora z poradami, opisami leczenia, odpowiedziami na najczęściej zadawane pytania. Przerażało ją to i jednocześnie nie mogła przestać czytać. Jak się nastawić, jak przygotować do chemii, jak rozmawiać o tym z rodziną, jak z dziećmi, chociaż tych nie miała. Czytała o wszystkim i we wszystko wierzyła. Była jak w jakimś transie, kiedy poszła do kuchni po nożyczki. Wmawiała sobie, że to co robi świadczy o odwadze, bo przecież akceptuje swój los, nie załamuje się, nie będzie czekać, aż choroba ją do czegoś zmusi. Nadal była panią swojego życia i z tą myślą złapała za pierwszy gruby kosmyk swoich włosów, wahając się przez dłuższą chwilę. Nie umiała. Musiała. Nie chce potem rozpaczać za włosami.... to sobie powtarzała, gdy z impetem nacisnęła dźwignię, a ostrza odcięły rude pasmo. Potem następne, potem jeszcze jedno. Odbicie w piekarniku patrzyło na nią z determinacją, przez którą przebijało się przerażenie. Dłoń już jej się trzęsła, włosy leżały na ziemi i stała tak może kwadrans, a może dwie godziny. Nie ruszyła się nawet, kiedy Jonathan wrócił, chyba coś mówił, może się witał - nie była pewna. Bała się, że jeśli się poruszy, sama coś powie, to wszystko to, co trzymała cały czas na wodzy, się zerwie, a ona nie odnajdzie się w tych emocjach. Po prostu nie da rady. Mimo to nie chciała wyjść na tchórza, nie chciała by sam sobie dopowiedział.
- Hej - odwróciła więc głowę i uśmiechnęła się, musząc wyglądać jak obraz wszelkich nieszczęść. W brudnej koszulce, z połową włosów krzywo obciętą, stojąc w rudych kosmykach i zaciskając dłoń na nożyczkach. - Jak zebranie? - pytanie to nie pasowało wybitnie do widoku, jaki blondyn miał przed oczami.

jonathan wainwright
Dyrektor || Kardiochirurg — Cairns Hospital
41 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
Gburowaty były wojskowy, który zamienił szpital polowy na posadę kardiochirurga w Cairns. Jakimś cudem został pokochany przez chore serduszko Marysi i obecnie walczy o to, aby nie przestawało ono dla niego bić.
Po ostatniej kłótni z Marienne zdał sobie sprawę z tego, że balansuje na krawędzi. Wcale nie poradził sobie z problemami, a wręcz przeciwnie. Tylko odepchnął je od siebie, a w ich miejsce szybko wemknęła się praca, kariera naukowa, ostre treningi i dobrze znane schematy. Radził sobie doskonale przez jakiś czas... Czas, w którym był sam i nikt, ani nic nie zaburzało jego planu. Świadomie odpychał od siebie wszelkie bodźce mogące ponownie zaburzyć równowagę i harmonię jaką stworzył. Udawało mu się to do czasu, aż Marienne Chambers nie zawitała w jego życiu i niczym huragan, powywracała wszystko na drugą stronę. I chociaż z początku, mimo problemów, było bardziej zabawnie i pokracznie aniżeli cięzko, to ostatnie miesiące wszystko zmieniły.
Jonathan starał się ponownie skupić na tym co pozwalało mu chociaż odrobinę stabilniej stanąc na ziemi. praca i kariera były fundamentem, który chociaż na chwilę dawał mu odetchnąć. Nawet, aby zając myśli i nie pozwolić sobie na zbytnie zamartwianie się, resztki czasu wolnego wypełnił przygotowaniem nowej publikacji naukowej. Strał się bezustanku coś robić; jak nie był w pracy to w domu wciąż ćwiczył, albo czytał, albo znajdował dla siebie i Marysi jakieś wyzwania kulinarne, byleby rudzielec nie zaczynał z nim dyskusji odnosnie swojej choroby. Póki nie przyszły wyniki, póty niczego nie mogli być pewni, a skupianie się tylko na postepujących objawach i złym samopoczuciu Chambers w niczym nie pomagało. Poza tym Wainwright zdawał sobie sprawę z tego, że Mari zupełnie nie radzi sobie z tym co się dzieje. Kiedyś lepiej wychodziło jej udawanie beztroskiej i nieprzejmującej się niczym pannicy. Od jakiegoś czasu nie potrafiła kłamać tak dobrze, a Jona coraz czesciej przyłapywał ją na tym jak smutno i pusto wpatrywała się w przestrzeń. Niejednkortnie zakazywał jej czytania o swojej chorobie w internecie i samodiagnozowania się. Ta jednak nie słuchała, a jemu brakowało sił, aby wciąż powtarzać to samo. Brakowało mu sił by nadal być tak twardym i spokojnym, bo przecież wiedział jak niewiele brakuje, aby ponownie się załamał... Nie chciał tego, nie chciał, aby Marysia znów widziała go takim zagubionym. Wiedział, że potrzebowała jego wsparcia i siły, a więc nie mógł pozwolić sobie na to, aby po raz kolejny ją zawieść.
Wracając tamtego dnia do domu chciał zaproponować Marysi krótkie wyjście na spacer z Gacusiem. Może przejechaliby się wieczorem na plażę i posiedzieli na piasku oglądając zachód słońca. Byłby nawet skłonny zabrać swoją deskę, chociaż wcale nie miał ochoty surfować, ale uznał, że może jakby zachowywał się nardziej naturalnie to i Marienne mogłaby się chociaż odrobinę rozluźnić. Nistety, chwilę po tym jak wszedł do apartamentu kompletnie zapomniał o swoich planach.
- Wróciłem, Marysiu - rzucił jak zwykle, gdy tylko przestąpił próg domu. Odpowiedziała mu jednak cisza i w pierwszej chwili Jona pomyślał, że Chambers ucieła sobie drzemkę. Gacuś podbiegł do niego machając ogonem, po czym podreptał prosto do sypialni jakby chciał wskazać miejsce, gdzie ukrywała się jego pani. - Marysiu? - Jona zapytał cicho wchodząc do środka i od razu kierując wzrok na łóżko. To jednak było puste. Wainwright wszedł więc wgłąb pomieszczenia i wtedy jego oczom ukazał się przerażający widok. Przez otwarte drzwi łazienki dostrzegł drobną sylwetkę Marysi, utopiąnią w olbrzymiej koszulce. Wokół niej na podłodze leżały pukle jej pieknych, rudych włosów, a w dłoni dziewczyny znajdowały się kuchenne nożyczki. - Marysiu... - Wyszeptał, czując jak każde uderzenie serca sprawia mu autentyczny ból.
Nie potrzebował wyjasnień, aby zrozumieć dlaczego Chambers postanowiła ściąć swoje włosy. Już wcześniej obawiała się skutków potencajlnego leczenia. Wtedy Jona kazał jej o tym nie myśleć, bo wcale nie jest powiedziane, że na takie będzie musiała w ogóle się udawać. Jednak Mari oczywiście go nie słuchała, nie słuchała i w swojej mani zapadła się coraz bardziej, aż zrobiła o jednek krok za daleko.
Po pierwszych kilku sekundach totalnego paraliżu, Jona wreszcie ruszył z miejsca. Naturalnie, że towarzyszyło mu przy tym mnóstwo emocji, w tym takie jakich chciał się pozbyć. Te, ktorych eskalacja doprowadziłaby do czegoś złego, a których obecnie im aboslutnie nie było trzeba. Musiał skupić się na tym, aby wyrwać Marienne z tej udręki, która wbrew logice ujawniała się w tym jak kompletnie beztrosko spoglądała na niego pytając o spotkanie. Zupełnie jakby nic złego nie zaszło, jakby chwilę temu pod wpływem cierpienia wcale się nie oszpeciła.
W pierwszym odruchu przyciągnął do siebie Marienne, zamykając ją w ramionach i nie pozwalając na to, aby wykonała jakikolwiek ruch. Jona także potrzebował tych kilku sekund, aby pojąć, że już jest dobrze, że jest przy niej i nie pozwoli jej dalej tonąć.
- Oddaj - szepnął namierzając dłonią nożyczki, na których Chambers nadal zaciskała palce. Jej piękne włosy leżały kaskadami na podłodze, ale nie było aż tak źle i prawdopodobnie kilka dobrych cięć, a potem wizyta u fryzjera naprawiłaby to czego dokonał rudzielec. - Czemu nie zadzwoniłaś? - Zapytał, bo przecież coś musiało ją pchnąć do tak głupiej decyzji i może gdyby z kimś się spokała, z kimś pomówiła to byłoby lepiej. - Do mnie, do Bena... Słońce - westchnął na koniec, po czym odsunął się, aby objać dłońmi twarz Marysi i spojrzeć w jej oczy. Kilka źle uciętych pasm okalało jej zaróżowione policzki. - Co się stało? - Zapytał, poprawiając jeden z kosmyków, ale ten uparcie opadał na oczy Marienne.
Po incydencie z kamerą, Jona sądził, że nic równie durnego, a zarazem strasznego w swojej dosadności go nie spotka za strony Marienne, ale mylił się. Widok jaki zastał tamtego dnia powracając z pracy będzie stał przed jego oczami przez wiele tygodni.

Mari Chambers
asystentka i pacjentka — w kancelarii i w szpitalu
28 yo — 163 cm
Awatar użytkownika
about
Panna z wygwizdowa z centralnej części kraju. Asystentka w kancelarii prawnej, a przy tym pełnoetatowa pacjentka szpitala z uwagi na poważną wadę serca, chociaż z tego akurat wolałaby zrezygnować.
Niewiele myślała nad tym wszystkim, tkwiąc gdzieś pomiędzy czynami, a obawami, jakie ją do nich pchały. Póki co pewnie nawet nie wiedziała, że faktycznie oszpeciła siebie z tak głupiego, a może raczej tak strasznego powodu, jak problemy zdrowotne. Kosmyki włosów łaskotały ją w stopy, ale zdawała się tego nie dostrzegać, dłonie trzęsły się, a mimo to nie wypuszczały z objęć nożyczek. Dopiero gdy w apartamencie pojawiła się kolejna osoba, czas ponownie ruszył z miejsca, należało więc porzucić tę rozpacz na którą nie pozwalała sobie nigdy przy nikim, być tą Marienne, której uśmiech zarażał, a beztroska zadziwiała. Umiała nią być, nawet w tej chwili, w której w głowie szumiało jej od emocji i wycieńczenia, wywołanego mdłościami. Mogłaby stać tak teraz i udawać, że nie wydarzyło się nic złego, nic odbiegającego od normy i może nawet wierzyła, że to się uda, ale przecież Jonathan nie był ślepy, a ona, mimo przekonującego spokoju pobrzmiewającego w głosie, nadal stała pośrodku własnych włosów, z koszulką, a może nawet twarzą brudną od krwi. W pierwszych chwilach nawet nie rozumiała, czemu Wainwright zachowuje się tak dziwnie, osobliwie wręcz... czemu na jego twarzy maluje się przejęcie, ból, wszystkie te negatywne emocje. Bała się - chociaż to takie głupie w tych okolicznościach - że jego spotkanie nie przebiegało zgodnie z oczekiwaniami. Przecież nie potrafiła wpaść na to, że powodem tych wszystkich okropnych odczuć jest ona sama, a raczej to, co zrobiła, co sobą w tamtej chwili reprezentowała. Podchodziła do tej sceny trochę tak, jakby była jedynie niezależnym widzem, ale ta wygodna perspektywa została wydarta jej z rąk wraz z nożyczkami, w chwili, w której Jonathan znalazł się tak blisko, by jego zapach zmącił powietrze.
Przymknęła oczy, pozwalając sobie na zatracenie się w jego objęciach, w tym, że był tutaj, a ona nie była już sama. Kiedy ktoś trwał obok o wiele łatwiej było jej odsuwać od siebie mroczne wizje. nawet nie dlatego, że czuła cudzą siłę, a przez to, że nie chciała nikogo dołować własnym stanem. W tamtym momencie, kiedy tak stali, wierzyła jeszcze, że to wszystko, co właśnie rozgrywało się na ich oczach uda się jakoś wyprowadzić na prostą. Może rzuci żartem, może obróci kota ogonem, uda, że w jej czynach nie było żadnych przykrych pobudek. Mogłaby to zrobić, umiała przecież doskonale, nie była słabeuszem.
- Ja... - zaczęła, zaskoczona tym, jaka chrypa wdarła się do jej krtani. Musiała przeczyścić gardło, a może po prostu kupić sobie więcej czasu? Szczerość dobijała się do głosu, błagała o to, by w końcu pozwoliła jej przejąć górę nad wypowiedziami, jakimi od dłuższego czasu wszystkich karmiła. Bóg jej świadkiem, że przez moment faktycznie chciała sobie na to pozwolić, ale ten dziwny upór, ta obawa przez przekroczeniem pewnej granicy, za którą nie pamiętała kiedy się wychylała. Rozpacz... rozpacz nie była dla niej, podobnie jak choroba i szpitale, unikała tych kilku aspektów, jak ognia, nie chciała poddawać się bez walki. - Nie rozumiem, dlaczego miałabym dzwonić? - uśmiechnęła się do niego, krzyżując z nim spojrzenia i nie pamiętała kiedy ostatnio uśmiech sprawiał jej taki ból, zarówno fizyczny, jak i psychiczny. Bała się wręcz, że w jej oczach odbije się cierpienie, więc te musiało mieszać się z błaganiem, by udawał, że nie widzi, by pozwolił jej na tę grę, bo bez niej nie wiedziała co dalej. - Nic się nie stało - dodała nadal z tym samym luzem, ale oczy zapiekły ją niebezpiecznie, więc natychmiast spojrzała w dół, jakby dopiero teraz dotarło do niej, co leży na podłodze, jak ona sama wygląda. Jak w jakimś transie wzrokiem powiodła po kafelkach, a potem do boku, coraz wyżej, aż na swoje odbicie w lustrze. - Och - wymsknęło jej się, gdy jedną dłonią, mimo podtrzymywania ze strony Jonathana wparła się o blat przy umywalce. - To... to nie tak - zagubiła się w tym wszystkim i sama nie była pewna o co jej chodzi. Jakby w jednej chwili oberwała obuchem w głowę, aż musiała przymknąć oczy, bo te i tak za wiele zdradzały, a przy tym nie chciała widzieć. Zapadła chwila ciszy, którą przerwało jej parsknięcie, miało być zabawne, ale czy jej to wyszło? - Wymiotowałam... i dostałam krwotoku z nosa... znów - próbowała brzmieć tak, jakby w ogóle jej to nie obchodziło, ale i to nie wychodziło jej najlepiej. - Mówię znów, bo to trwa od tygodnia... nie mogę nic zjeść, nie mogę spać, stale kręci mi się w głowie, nie mogę nawet wyjść z Gacusiem, bo boję się, że zasłabnę! Niech to się kurwa skończy! - miało być luźno, ale w połowie coś w niej pękło i aż zacisnęła pięść, bezmyślnie uderzając nią o blat, ale ból nawet nie zrobił na niej wrażenia. Starała się ukrywać prawdę przed Jonthanem, ale dochodziła do wniosku, że powoli nie ma to większego znaczenia.

jonathan wainwright
Dyrektor || Kardiochirurg — Cairns Hospital
41 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
Gburowaty były wojskowy, który zamienił szpital polowy na posadę kardiochirurga w Cairns. Jakimś cudem został pokochany przez chore serduszko Marysi i obecnie walczy o to, aby nie przestawało ono dla niego bić.
Nie umiał odwrócić wzroku od Marienne, a jednocześnie jej widok sprawiał mu niewyobrażalny ból. Jonathan widział swoją, rudowłosą, kupkę nieszczęść w wielu, naprawdę trudnych sytuacjach, ale po raz pierwszy zwątpił w to, czy poradzi sobie z wagą problemów z jakimi przystało im się zmierzyć. Gdy ostatni raz jego los był z kimś związany, gdy nosił obrączkę, czuł podobny strach. Tylko, że wtedy to jego własne demony, traumy i nieprzemyślane decyzje skłoniły go do podpisania papierów raz na zawsze uwalniających jego żonę od niego samego. Tym razem było inaczej, bo Jona teoretycznie uporał się z przeszłością, ale to przyszłość przynosiła mu - im cierpienie. Wygodnie było uciec i zabrać ze sobą swoje troski, by nie krzywdzić innych, ale trudniej było zmierzyć się z trudnościami, które kompletnie nie były zależne od niego samego. Oddałby wszystko, aby móc zabrać z barków Marysi ciężar, który niosła. Jedyne co mógł dla niej zrobić to po prostu być przy niej, wspierać, ale czuł jak zawodził samego siebie, nie potrafiąc znaleźć sposobu by jakoś jej ulżyć. Ledwo co uporali się z tym paskudnym filmem, a Marienne ponownie pozwoliła myślom, aby ją przerosły, aby przygniotły jej kruche ciało. I chociaż Wainwright wiedział jak silne była, to po raz pierwszy dostrzegał w jej przerażonych, pięknych oczach, jak stoi na krawędzi, jak niewiele brakuje, aby wreszcie pozwolić sobie na prawdziwą rozpacz. Nigdy jeszcze przy nim nie zapłakała. Nie uroniła nawet jednej łzy i w zasadzie ten fakt był dla Jony także przerażający, bo bał się chwili, w której wreszcie do tego dojdzie... Jakby ten moment mógł oznaczać, że naprawdę przegrywają.
Nie umiał znaleźć słów, by skomentować odpowiedź Marysi. Patrzył więc na jej krzywo pościnane włosy i próbował opanować kotłujące się w nim emocje. To jak reagowała na tą rozmowę Chambers, wcale nie pomagało. Była dziwnie nieobecna, jakby znajdowała się w jakimś transie, kompletnie oderwana od rzeczywistości. W chwili, w której dotknęła swoich, obciętych kosmyków, Jona odniósł wrażenie jakby coś w postawie Mari nagle uległo zmianie. Jakby ocknęła się, ale nadal starała nie nadawać swoim czynom zbyt wielkiej wagi, jakby przyznanie się do tego co zrobiła, mogło ją kompletnie złamać.
- Spokojnie, naprawimy to - oznajmił, delikatnie gładząc Marysię po policzku. Był przerażony, ale pojął, że jeśli pozwoli sobie na chociażby odrobinę złości, odrobinę niestabilności to Marysia rozpadnie się na milion kawałeczków. Zresztą wystarczył moment, aby Chambers nagle wybuchła. - Rozumiem, to nic... - Starał się ją zapewnić, po tym jak wspomniała o krwotoku, ale rudowłosa mówiła dalej. Gdy uderzyła dłonią w blat, Jona na moment odwrócił wzrok, samemu zaciskając boleśnie dłonie. Nie mógł znieść widoku jej smutnej, pełnej niezrozumienia i gniewu twarzy. Odetchnął cicho, nim ponownie na nią spojrzał i ostrożnie pogładził po ramieniu, aż do dłoni, po czym przyciągnął do siebie, przytulając od tyłu. - Skończy się... Skończy się niebawem - wyszeptał cicho. Doskonale wiedział, że nie tylko stan zdrowia Marysi przyczyniał się do tego jak kiepsko się czuła, ale także jej strach. Była przerażona diagnozą jaką przypuszczali, a której potwierdzenia nie mieli. Jona doskonale wiedział, że załamała się jeszcze bardziej po tym, gdy padło to jedno słowo, gdy nowotwór zatruł jej umysł swoim widmem. - Jeszcze nic nie jest pewne, słońce. Nie wydawaj na siebie sama wyroku, bo przez to czujesz się jeszcze gorzej - dodał i nadal trzymał ją mocno przy sobie, nie pozwalając właściwie na żaden ruch, póki nie był pewnym, że nieco się uspokoiła. - Będzie dobrze, będzie - powtarzał, całując co jakiś czas jej szyję, skroń, ucho, które nie przysłaniały już długie kaskady loków.
Trwali tak, aż do chwili, w której Jona ponownie musnął wargami jej skórę, po czym mimo tej tragicznej atmosfery, uśmiechnął się, delikatnie drażniąc Marysię zarostem.
- Łatwiej się teraz do ciebie dobrać - mruknął i ponowił pieszczotę, nieco mocniej i nieco niżej, w miejscu, które gdy zwykle całował, wywoływało w Marysi ciarki i łaskotki. - W zasadzie, całkiem ci do twarzy w takim cięciu, tylko... Trzeba to nieco poprawić - ocenił, spoglądając w lustro na ich odbicie. Wcale nie było dobrze, ale Jona udawał, wewnętrznie czując, że to najlepsze co mógł zrobić. - Gdzie masz te nożyczki? - Zapytał, ale sam dostrzegł je leżące na ziemi. - Trochę nad tym popracuję, ale przydałaby się pomoc profesjonalisty, bo jednak... Znam się na cięciu ludzi, ale wiesz... Nie ta dziedzina - Pozwolił sobie nawet na okropny, w jego własnym mniemaniu i kompletnie nie zabawny żart, ale jakimś cudem wydało mu się, że jeśli Marysia skupi uwagę na jego fatalnym poczuciu humoru, szybciej uda im się zapomnieć o tym jak kilka minut temu obydwoje czuli tą przeraźliwą bezsilność.

Mari Chambers
asystentka i pacjentka — w kancelarii i w szpitalu
28 yo — 163 cm
Awatar użytkownika
about
Panna z wygwizdowa z centralnej części kraju. Asystentka w kancelarii prawnej, a przy tym pełnoetatowa pacjentka szpitala z uwagi na poważną wadę serca, chociaż z tego akurat wolałaby zrezygnować.
Powoli coraz więcej do niej docierało, ale jednocześnie wzbraniała się przed tym, aby zrozumieć tę sytuację całkowicie. Nigdy nie chciała, aby Jonathan widział ją w takim stanie, sama też nie chciała siebie w nim oglądać, ale zdała sobie przede wszystkim sprawę z tego, że to przed nim nie chciała się taka pokazywać. Zabawne, bo przecież nie zwykła wmawiać sobie, że jest kimś wyjątkowym, w zasadzie była boleśnie świadoma swojej przeciętności, jak i tego, że rzucona została w sam środek ludzi o wiele lepszych od niej. Może dlatego tak bardzo cieszyło ją to, że chociaż nie dorasta im do pięt umiejętnościami czy wiedzą, to chociaż zalicza się do ludzi silnych, bo to jedno w sobie lubiła naprawdę i z tego też była dumna. Nigdy się nie załamywała, nie pozwalała sobie na bezsensowną rozpacz, preferując poszukiwanie rozwiązań do każdej sytuacji. Gdy coś ją zaskakiwało, oswajała się z tym, brała do wiadomości i wplatała w swoją codzienność, ale teraz... teraz tak nie potrafiła. Nie dało się wpleść w codzienność czegoś, co codzienność tą mogło przedwcześnie zakończyć. Rak był właśnie takim wątkiem, nie kolejnym pobocznym, a tym, który chciał wkraść się na piedestał, spychając z niego wszystko co, do czego Mari jakimś cudem udało się dojść. Poza tym nawet ona, kobieta nie posiadająca podstawowej wiedzy medycznej, wiedziała, że nowotwór to nie przelewki, a wyrok w zasadzie, bo pomimo leczenia, szanse nie były takie duże. Żadna inna choroba nie budziła tyle grozy.
Nie był na nią zły, nie przejął się nawet tym, gdy wspomniała o kolejnych krwotokach, o tym, że je i problemy z równowagą miewała ostatnio na okrągło. Z jednej strony ją to w jakimś stopniu pokrzepiało, ale w drugim... jak bardzo źle musiało być, skoro teraz zdecydował się na taki spokój? Skoro te objawy już go nie martwiły? Sama coraz bardziej popychała siebie w ramiona obłędu. Kiedy więc wspomniał, że niebawem to się skończy... ona odebrała te słowa całkiem inaczej, czując, jak cała się trzęsie, jak walczy jeszcze o to by nie dać się obawom, ale te były silniejsze od niej. Nie umiała znaleźć tego swojego przełącznika, który pozwalał jej we wszystkim doszukiwać się pozytywów, uśmiechać niezależnie od okoliczności. Gdzieś musiało to być, zawsze niezawodne, a mimo to tym razem leżące gdzieś poza jej zasięgiem.
- Ja... - chciała powiedzieć, że nie wydaje na siebie wyroku, ale przecież to robiła. Poza tym głos jej się załamał, nie umiała znaleźć kolejnych słów. Po prostu stała więc, patrząc na ich odbicia, a jednocześnie wcale ich nie widząc. To wszystko było takie trudne i mimo jej zwyczajowego gadulstwa, tym razem w głowie miała istną pustkę, jakby nie było już słów, które mogły tutaj paść. Mimo to szukała ich uparcie, myślała intensywnie i doprowadzała tym siebie do nasilającej się migreny. To co robił, pomagało... jego obecność pomagała i teraz zrozumiała, że faktycznie mogła do niego zadzwonić, że potrzebowała go cały ten czas, jak nikogo innego. Jego dotyku, ciepła skóry, zapachu, głosu kojącego nerwy... kochała to wszystko, a nawet więcej. Uwielbiała każdą zaletę i wadę, nawet te chwile, gdy denerwował się na nią bez powodu, tylko dlatego, że żył według swoich nieobiektywnych zasad. Te jego głupie dziwactwa też kochała, poprawienie wszystkiego by stało równo, pisanie wiadomości, jak na dyktandzie, układania nawet głupiej kanapki tak, jakby serwowana była w restauracji... naprawdę to kochała. Jego, kiedy tak się starał i próbował żartować, mimo, że podobne zachowanie wychodziło dalece poza jego strefę komfortu. Robił to dla niej. Robił dla niej tak wiele.
Uniosła dłoń do szyi, kładąc ją w miejscu, które dopiero co drażnił zarostem, a które zwykle ją łaskotało. Tym razem nie było inaczej, ale nie potrafiła zareagować, nawet uśmiechnąć się na żart w jego wykonaniu. Bo to wszystko co zrobił uświadamiało jej tylko jedno...
- Nie chcę umierać - te słowa padły tak nagle, tak niespodziewanie, że sama nie była pewna, czy to jej usta upuściły. Zaskoczona spojrzała na Jonę, a potem odwróciła wzrok od lustra, bo widziała w odbiciu jak drżała jej broda. Nie potrafiła nad tym zapanować, obracając się do mężczyzny, tym samym nie pozwalając mu na to by zajął się jej włosami. Nie powinna mówić już nic więcej, ale te trzy słowa otworzyły całą skrzynię emocji i obaw, które zbierała w ostatnim czasie. Nawet nie zrozumiała, że oczy zaszły jej łzami, to uczucie było tak niespotykane dla niej, że pewnie Jonathan pierwszy dostrzegł, że oto Marienne Chambers miała się rozkleić, pozwolić sobie na tą słynną rozpacz, o której tyle słyszała. Przekroczyć jakąś mistyczną granicę. - To niesprawiedliwe - dodała i wtedy... wtedy spokój został wzburzony, a pierwsza słona łza połaskotała ją po poliku, ginąc gdzieś na szyi. - Nie chcę, Jona - skrzywiła się cała, w dłonie łapiąc materiał jego koszuli, bo potrzebowała nagle jakiegoś oparcia. - Przecież mogłoby być tak dobrze... byłam taka szczęśliwa, nie chcę, żeby to się kończyło. Nie chcę znikać. Nie chcę, żebyś mnie zapomniał i pogodził się z moją stratą - wiedziała, że potem przyjdzie jej tych słów żałować, że nie to powinna mówić silna kobieta, za którą przecież siebie uważała, ale w tamtej chwili nie było w niej nawet szczątkowych ilości siły... był tylko strach i to poczucie bezsilności. To już nie był płacz, z trudem łapała powietrze podczas kolejnymi uderzeniami emocji. - I żebyś ułożył sobie życie z kimś innym. Żeby Walter miał inną bratową, niż mnie, a Ben zatrudnił kogoś na moje miejsce... nie chcę, nie zapominajcie o mnie, błagam - nie miała już siły stać, więc, po prostu runęła w dół, a kilka kosmyków włosów pośrodku których teraz wylądowała, wzbiło się w powietrze. Schowała twarz w dłoniach, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Nigdy nie czuła się tak zagubiona i zrozpaczona, jak w tamtej chwili. - Chciałam z tobą spędzić całe życie! Wiem, że dostałam tak wiele, ale chcę jeszcze więcej, dlaczego to nie może być tylko strasznym snem?! Chcę się obudzić, Jona... tak bardzo chcę się obudzić! - jęknęła, kuląc się na podłodze, jak małe dziecko, nie myśląc o tym, jak żałośnie musiała w tej chwili wypadać. Nigdy przed nikim, nawet przed samą sobą nie pokazała się w podobnej odsłonie, ale to się już nie liczyło, nic się nie liczyło, bo w końcu dotarło do niej, że to wszystko przed czym próbowała uciekać i tak ją złapie, a widma śmierci, jak bardzo by nie próbowała, nie dało się po prostu zignorować. Ona już nie potrafiła.

jonathan wainwright
Dyrektor || Kardiochirurg — Cairns Hospital
41 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
Gburowaty były wojskowy, który zamienił szpital polowy na posadę kardiochirurga w Cairns. Jakimś cudem został pokochany przez chore serduszko Marysi i obecnie walczy o to, aby nie przestawało ono dla niego bić.
Surowość, realizm i powściągliwość cechowały Wainwrighta nie bez przyczyny. Były wojskowy przejawiał je praktycznie w każdej sferze życia, nie pomijając przy tym bliskich relacji. Nawet tych naprawdę bliskich i intymnych jak związek z Marysią. I owszem bywał romantyczny, ale częściej zachowywał się tak jak uważał, że powinien, a nie tak jak czuł, bo w przeciwnym wypadku Mari nie doczekałaby się zbyt wielu chwil wartych zapamiętania. Chociaż zdecydowanie daleko mu było do bohaterów komedii romantycznych, które z taką namiętnością oglądała Chambers. Gdy prawie te dwa lata temu poznali się bliżej, a Jona zdał sobie sprawę o jakim związku marzy rudowłosa. przekonany był o tym, że on sam nigdy nie spełni jej oczekiwań. A jednak jakimś cudem byli ze sobą już półtorej roku i póki co obydwoje mieli się świetnie. Może też dlatego, że Marienne jako jedna z nielicznych umiała dostrzec w Jonathanie to, co innym umykało. Co dla innych było niedostępne, zasłonięte bezpieczną warstwą zdystansowania, gburowości i racjonalności. Może ona jedna wiedziała, że nie bez przyczyny Jona nazywał ją "słońcem". I chociaż wprost nikomu by o tym nie powiedział, nie umiejąc się tak obnażyć z własnych uczuć, on sam faktycznie uważał Chambers za swoje, prywatne źródło szczęścia, radości i sensu. Bez niej każdy dzień Wainwrighta wydawał się taki sam, ponury, pochmurny pozbawiony barw. Jednak odkąd rudowłosa wkroczyła w jego świat, wszystko się zmieniło. Dlatego też, gdy jego słońce zaczęło przygasać, tracić swój blask i słabnąć, on sam czuł jak spada w przepaść, za wszelką cenę próbując uratować sytuację. Miał nadzieję, że jego kiepskie żarty i obecność pomogą, że Marienne się nie załamie, przecież nigdy nie pozwalała sobie na płacz. Zawsze była silna, aż za silna, może to także był błąd, bo Jona podświadomie zaczynał sądzić, że Chambers jest naprawdę twarda, że zniesie naprawdę wiele. Więc ta pierwsza łza, która powoli spłynęła po jej bladym policzku była dla Jonathana widokiem niesamowicie bolesnym i niespodziewanym. I chociaż widział ją zaledwie przez ułamek sekundy, odniósł wrażenie jakby czas stanął w miejscu.
- Słońce... - Wyszeptał, kompletnie nieprzygotowany na sytuację w jakiej się znalazł. Przez moment myślał, że najgorsze ma za sobą, że udało mu się wybrnąć z tak tragicznej historii, gdy znalazł rudowłosą w łazience z nożyczkami w dłoni. Łudził się, że gorzej nie będzie, ale z każdą kolejną sekundą, każdym kolejnym słowem które wypowiadałą Mari, serce Jonathana zaciskało się boleśnie. - Cicho, kochanie, spokojnie... Nie umrzesz, nie umrzesz, będzie dobrze, Marysiu... - Powtarzał, nie potrafiąc znaleźć żadnych innych słów, nie umiejąc pozbierać myśli, gdy ona, jego Marienne wreszcie pękła, płacząc z bólu w jego ramionach.
Bezsilność, wściekłość i złość, którą odczuwał Jonathan względem popierdolonego losu jaki ich spotkał była nie od opisania. Zgadzał się z Marysią z tym, że to nie sprawiedliwe, że byli tacy szczęśliwi, że to nie ludzkie, aby zapisana była dla nich tak tragiczna przyszłość. Nie zgadzał się jednak z wieloma innymi rzeczami, które mówiła, a które wyrzucała z siebie w tak bolesny sposób, że Wainwirght sam potrzebował chwili, aby opanować emocje.
- Co ty mówisz? Słońce... - Znalazł się z nią na tej podłodze i zaraz przyciągnął do siebie, otaczając ramionami tak, jakby chciał ją schować przed całym światem i już nigdy nie pozwolić na to, aby cokolwiek złego mogło ją dosięgnąć. - Nigdzie nie odejdziesz, nikt ciebie nie zapomni, nikt ciebie nie zastąpi, bo będziesz tutaj, rozumiesz? Będziesz tutaj ze mną, musisz... - Zacisnął mocniej powieki i wtulił twarz w jej rude, rozczochrane włosy, gdy pod koniec swojej wypowiedzi pozwolił sobie na zbytnią impulsywność. Dopiero po chwili, gdy odetchnął i pozbierał myśli, ponownie spróbował uspokoić Marysię. Absolutnie nie chciał pozwolić na to, aby samemu poddać się tej przytłaczającej bezsilności i poczuciu beznadziei, które miał wrażenie, zaczęło osaczać ich z każdej strony. - Marienne.. Hej Marysiu, spójrz na mnie - Zebrał się na odwagę i spojrzał na swoje zapłakane słońce, wręcz zmuszając Mari do tego, aby uniosła na niego wzrok. - Nic nie jest przesądzone, rozumiesz? Słyszysz? Pokiwaj głową - rzucił, poważniej, ale przy tym bezustannie, ostrożnie ścierał łzy spływające po twarzy rudowłosej. - Poradzimy sobie z tym problemem. Nie bez przyczyny akurat to mnie dopuściłaś do tego tutaj kłopotu - mówił, a wypowiadając te słowa jedną z dłoni ułożył na klatce piersiowej Marysi, w miejscu gdzie znajdowało się jej serce. Czuł jak biło, zdecydowanie zbyt szybko przez to w jakim stanie była Chambers. - Naprawię go, obiecuję... Potrafię takie rzeczy, ale musisz mi zaufać, dobrze? Mi zaufać, a nie bzdurom z Internetu i zabobonom z Adavale - burknął, udając niby obrażonego, ale coś w spojrzeniu Jonathana mogło zdradzić, że jakaś nutka ostrzeżenia faktycznie znajdowała się w jego słowach. - Powiedz to... Powiedz, że mu ufasz - dodał, trochę chcąc też odbiec od myślami Marysi od tych okropnych scenariuszy, które na pewno napisała w swojej główce, a których realizacji Jonathan nigdy nie chciałby przeżyć. - Chodź tu... - Znów ją objął układając brodę na czubku jej głowy. Był na skraju, a bał się, że jeszcze chwila, a sam pęknie. Nie mógł na to pozwolić, nie mógł okazać słabości w takiej chwili. Musiał być silny dla Marysi, dla nich obojga, nawet jak w ostatnim czasie życie kpiło sobie z niego w niesamowicie chujowy i popieprzony sposób. - Chyba wiem jak przetestować twoje zaufanie, Marysiu - mruknął po chwili ciszy, gdy akurat przesunął dłonią po włosach Marienne, które skończyły się w nienaturalnym miejscu. Miliony razy gładził ją po nich, po czym jej rude pukle zawijał na palcach, ale tym razem wykonał tylko jakiś mało zgrabny ruch. - Dokończę to twoje, niefortunne dzieło, dobrze? A potem... - Uniósł lekko brodę Marysi ku górze, aby dziewczyna mogła na niego spojrzeć. - A potem zamówimy pizzę. I nie, nie dlatego, że kiepsko się czujesz i chcę ci to wynagrodzić, a dlatego, że narobiłaś tyle bałaganu, że muszę to posprzątać i nie mam czasu na gotowanie - dodał, co oczywiście było jawnym, ale niewinnym kłamstewkiem. Tak naprawdę Jonathan był przerażony tym co widział, co działo się z Marysią, tym co ich mogła spotkać, bo przecież wcale nie musiało być dobrze, ale w tamtej chwili nie mógł, ani nie chciał pozwolić sobie na takie myślenie. Musiał okłamywać samego siebie, okłamywać ją, bo ten jego pieprzony realizm w tym wypadku obydwoje z nich pociągnąłby na dno, a przecież wcale nie musieli jeszcze tonąć.

Mari Chambers
asystentka i pacjentka — w kancelarii i w szpitalu
28 yo — 163 cm
Awatar użytkownika
about
Panna z wygwizdowa z centralnej części kraju. Asystentka w kancelarii prawnej, a przy tym pełnoetatowa pacjentka szpitala z uwagi na poważną wadę serca, chociaż z tego akurat wolałaby zrezygnować.
Miała wrażenie, że cały świat wymyka jej się z palców, że cała pewność siebie gdzieś czmychnęła i nie było już takich rzeczy, które mogłyby dać jej jedynie radość. Co najgorsze, nawet Jonathan przestał pełnić taką rolę, a może nawet to on był głównym źródłem jej cierpienia, jak okrutnie to nie brzmiało? Bo kochała go w sposób, w jaki nikt jej nigdy nie nauczył, gdy miłość małomiejską miarą traktowała - wbrew informacją z filmów, w których realizm mimo wszystko wcale nie wierzyła - jak pewnego rodzaju etap, który w życiu trzeba osiągnąć, a który ma prowadzić do założenia rodziny. Był to schemat, mógł być piękniejszy, mógł być przykrzejszy, ale jednak schemat. Wiedza ta jednak przy Wainwright'cie straciła na znaczeniu, bo pojawił się w jej życiu i chociaż sama nie wiedziała kiedy to się stało, zawładną nim całkowicie. Z tym swoim surowym wyrazem twarzy był w stanie dać jej o wiele więcej ciepła, niż większość uśmiechów, jakich doświadczyła. Tylko, że będąc w położeniu, w jakim była, zaczynał do niej docierać tragizm kochania kogoś tak bardzo, w który wcześniej nigdy by nie uwierzyła. Gdy nie mogła spać i patrzyła na niego, gdy czekała, aż wróci z pracy, otaczając się swoimi lekami - cały ten czas bała się, co z nim będzie, jeśli ona umrze. Te myśli były jak zaraza, trawiły ją od środka, zabierały ostatnie oznaki radości czy spokoju. Nie potrafiła już z tym dłużej walczyć, nie była na tyle silna. Umiała być zawsze silna dla siebie, ale nagle, gdy miała być jeszcze dla kogoś, po prostu musiała pęknąć. Bo chciała dla niego jak najlepiej i jednocześnie gnębiło ją to, że koniec końców może okazać się największym nieszczęściem, jakiego Jonathan doświadczył. Że może łatwiej by mu było, gdyby Chambers nigdy na jego drodze nie stanęła i nie wprowadziła do jego poukładanego życia całego swojego chaosu, który tylko pozornie był mieszaniną zabawnych i błahych historii.
- Nie możesz tego wiedzieć - zawyła żałośniej w odpowiedzi na jego słowa. Wiedziała, że chciał dobrze, ale jednocześnie w tym jej załamaniu rozsądne myślenie odchodziło w kąt. Była tylko potrzeba bycia zrozumianą, może nawet przeforsowania na kimś swoich najmroczniejszych scenariuszy, z jednoczesną obawą, że faktycznie uda jej się to zrobić i Jona przestanie wierzyć w to, że Marienne ma jeszcze jakieś szanse na wyzdrowienie.
Wtuliła się w niego mocniej, a może raczej uczepiła z mocą, chociaż ta na pewno nie była spektakularna, bo jej mięśnie nie miały skąd czerpać energii. Była wrakiem, a już w szczególności tego dnia. Nic nie jadła, nie spała, pozwalała jedynie by jej ciało opadało w jakieś otępienie, poddając się chorobie bez walki. Naprawdę chciałaby uwierzyć w jego słowa, w końcu wyników biopsji jeszcze nie było, ale też coraz częściej łapała się na tym, że nawet gdyby wyszły pozytywne, to jakie ma szanse ze swoją wadą? Ludzie posiadający choroby serca cały czas umierali, o tym też czytała, nie wiedząc, że tym samym spycha siebie jeszcze niżej w rankingu osób, dla których jest jeszcze nadzieja. Nie rozumiała powiązania między stanem psychicznym, a fizycznym, nie widziała, że takimi myślami bardziej sobie szkodzi. Za mało rozumiała i za bardzo była tym wszystkim przytłoczona. Z trudem więc spojrzała na niego, wcale nie chcąc tego robić, ale nie pozostawił jej zbyt wiele wyboru.
- Nie chcę kiwać - rzuciła żałośnie, może dziecinnie, kręcąc przy tym głową na boki. Nie wiedziała dlaczego tak zapalczywie odmawia wiary w dobre scenariusze, ale nie potrafiła inaczej. Chyba nie chciała się zawieść, albo karmić nieprawdą. Chociaż powiedzenie to zdawało się być niezwykle źle dobrane - serce jej się krajało, gdy prosił o jej zaufanie, bo naprawdę mu ufała, ale nie umiała zawierzyć w pozytywne scenariusze. - Wiesz, że ci ufam... nie ty wszystko popsujesz, tylko ja - zapłakała głośniej, z trudem wypowiadając te słowa. Było jej naprawdę ciężko, ale przynajmniej zmęczenie było na tyle silne, że powoli brakowało jej sił na sam płacz. Pozwoliła przyciągnąć się po raz kolejny, co chwila krztusząc się płaczem i drżąc w konwulsjach, które nie miały na szczęście do niczego doprowadzić, bo żołądek i tak miała pusty. - Przepraszam, że ścięłam włosy... lubiłeś je - sądziła, że już jest dobrze, a mimo to wypowiadając te słowa, znów skrzywiła się okrutnie i uświadomiła sobie, że ma jeszcze w sobie zapas łez na tę okazję, bo te teraz spłynęły po polikach. Powoli chyba zaczęło do niej docierać, co zrobiła. - I nie chcę pizzy, nie chcę nic, nie wstawajmy, chcę być przy tobie - złapała nawet mocniej za jego koszulę, nie dbając o to, że pogniecie materiał. Prawda była też taka, że naprawdę okropnie się czuła i wiedziała, że to stanowczo za wcześnie, aby podnieść się z podłogi. - Boję się, że nie zostało nam już za dużo czasu - dodała jeszcze złowróżbnie, ale już nie takim roztrzęsionym głosem, chociaż w tym nadal pobrzmiewał smutek. Powinna była odciąć się od tego tematu, ale jeszcze nie potrafiła, bo to nie tak, że te obawy miały zniknąć po jednej rozmowie. Nie było takich słów, które mogłaby usłyszeć, a które miałyby uspokoić cały ten strach, który wzbierał w niej od dawna.

jonathan wainwright
Dyrektor || Kardiochirurg — Cairns Hospital
41 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
Gburowaty były wojskowy, który zamienił szpital polowy na posadę kardiochirurga w Cairns. Jakimś cudem został pokochany przez chore serduszko Marysi i obecnie walczy o to, aby nie przestawało ono dla niego bić.
Nie mógł wiedzieć, że będzie dobrze, że Marysia będzie z nim na zawsze, że wszystkie ich problemy się skończą. Był tego w stu procentach świadomym, ale cholernie bał się spojrzeć na przyszłość Chambers, tak jak patrzył na wszystko inne; przez realizm i fakty, a te jednoznacznie mówiły mu, że jest ciężko. Jonathan bał się jednak nie tylko o Mari i o to, co ona sama poczuje, ale przede wszystkim o siebie samego. Cały jego świat chwiał się w posadach, a on pewnym był tego, że lada moment przestanie nad wszystkim panować. To oznaczałoby kompletną katastrofę, więc trochę wbrew sobie, Jona nie słuchał głosu rozsądku.
Role się wręcz odwróciły i gdy on starał się jakoś wybrnąć z tej sytuacji, zakończyć ją i zmienić temat, Marysia nie pozwalała mu na to. Wainwright pierwszy raz widział ją w takim stanie. Wcześniej miał do czynienia z przerażoną, złą, czy nawet wściekłą Marienna, ale nigdy z pozbawioną nadziei i przepełnioną smutkiem.
- Nic nie psujesz, słońce. To życie jest niesprawiedliwe - odpowiedział z trudem zachowując spokojny ton głosu. Przerażało go to, że mu odmówiła, że nie potrafił w żaden sposób do niej dotrzeć, że nawet jego nieudolne żarty niczego nie zmieniały, gdy wcześniej Marysia zapamiętywała każdy z nich. - Nadal je lubię, a jak je dopracujemy, będziesz prześliczna - oznajmił, chociaż to co zrobiła Marysia było dla Jonathana namacalnym dowodem na to jak kiepsko radziła sobie z chorobą. Tyle czasu udawało jej się podchodzić do swoich dolegliwości z wręcz drażniącą Jonę pobłażliwością. Zapewne dlatego to co zrobiła i jak się zachowywała, było dla Wainwrighta tak trudnym do pojęcia. Nie przygotowała go na to, a przecież wiedział, że każdy, nawet on, ma swoje granice. - Dobrze, nie musimy wstawać, nic nie musimy - wyszeptał, wtulając ją mocniej w swoje ciało, obejmując ramionami i osłaniając przed światem.
Siedząc z nią na tej pieprzonej podłodze, uświadamiał sobie, że chociaż zrobiłby dla Mari wszystko to nie miał mocy, która mogłaby jej teraz pomóc. Był wściekły na własną bezsilności, na samego siebie, chociaż był to irracjonalny gniew. Wolał jednak, aby przepełniało go to uczucie, aniżeli beznadzieja.
- Cicho... Nie myśl o tym, nie myśl o niczym... Jesteś teraz tutaj ze mną, z Gacusiem i nic innego nie ma znaczenia w tej chwili, nic. - Po tych słowach sam zamknął oczy, chowając twarz we włosach Marysi.
Nie miał pojęcia jak długo tak siedzieli. Nie rozmawiając, tylko co jakiś czas łapiąc się za ręce, albo wtulając mocniej w siebie. Jona bal się cokolwiek powiedzieć w obawie o to, że każda kolejna odpowiedź Marysi, tylko pogrąży ją w rozpaczy. Czekał więc aż ona się uspokoi, gdy oddychała miarowo, a łzy przestały spływać po jej policzkach, poprawił jej pozycję w swoich ramionach i ostrożnie wstał z ziemi, asekurując się szafką stojącą za ich plecami.
- Położymy się, dobrze? - Oznajmił, wchodząc do sypialni. Na zewnątrz panował już pół mrok, a więc musieli spędzić sporo czasu w tej łazience. Gacuś nieśmiało podreptał w stronę łóżka, chociaż doskonale wiedział, że nie powinien wchodzić do sypialni; tym jednak razem Jona odpuścił egzekwowanie swoich zasad. - Przypilnuj jej - rzucił do psa, którego zaraz potem podniósł i położył na materacu obok Chambers. - Zaraz wrócę, a ty odpoczywaj - dodał, po czym wyszedł do salonu, a potem swojego biura, by przygotować dla Marysi coś na uspokojenie, po czym mogłoby szybciej zasnąć. Potrzebował też chwili samotności i chociaż chciał zapalić ostatecznie tego nie zrobił. Poszedł zamiast tego do drugiej łazienki i przemył kilkukrotnie twarz zimną wodą, aż poczuł jak zaczynają drętwieć mu palce u rąk. Starał się już o niczym nie myśleć z obawy, że zaraz sam wpadnie w jakiś szał, że strach go sparaliżuje. Odczekał jeszcze chwilę i po tym jak zrzucił z siebie część ubrań i zabrał leki, wrócił do Marysi.
- Weź to. Poczujesz się lepiej - oznajmił, wchodząc na materac i podając jej szklankę z wodą i leki. Sam nie miał zamiaru już nigdzie się ruszać. Położył się po prostu za Marienne i objął ją mocno, co jakiś czas drapiąc za uchem leżącego przy nich Gacusia.

Mari Chambers
asystentka i pacjentka — w kancelarii i w szpitalu
28 yo — 163 cm
Awatar użytkownika
about
Panna z wygwizdowa z centralnej części kraju. Asystentka w kancelarii prawnej, a przy tym pełnoetatowa pacjentka szpitala z uwagi na poważną wadę serca, chociaż z tego akurat wolałaby zrezygnować.
Póki co nieszczególnie była przekonana do tego, że jej fryzurę będzie można jeszcze uratować, a przy tym zwyczajnie nie dbała o to, jak ta będzie wyglądać. W zasadzie wszystko powoli traciło dla naj na znaczeniu, kiedy jedyną myślą w jej głowie była obawa o jej życie. O to, że straci wszystko to, co miała, że nie zdążyła się nacieszyć Jonathanem, przyjaciółmi, pracą, nowym otoczeniem. W jednym Wainwright miał racje, życie było niesprawiedliwe. Nie skomentowała tego w żaden sposób, bo chociaż zawsze była wygadana, zaczynało brakować jej słów, czy chociażby siły na zabranie głosu. Siedzenie w ciszy wydawało się więc całkiem dobrą opcją, gdy raz za razem uspokajała się i na nowo zaczynała płakać, wtulona w jego tors. Sama też straciła poczucie czasu, otępiała i wykończona po swoim wybuchu. Tak długo patrzyła w jeden punkt bez celu, że w chwili w której Jonathan się z nią podniósł, nie rozumiała co dokładnie się działo.
- Już pora spania? - zapytała nieco głupio, ale nie spierała się z nim, bo chociaż tego dnia nie zrobiła dosłownie nic, to była wyczerpana. Dosłownie zmarnowała te wszystkie godziny, nie będąc w stanie pojąć tego, ile czasu musiało minąć. Spojrzała na Gacusia, którego Jonathan położył przy niej na materacu i jednocześnie podnosiło ją to na duchu i utwierdzało w przekonaniu, że musi być fatalnie, skoro się na to godzi. Mimo to przyciągnęła do siebie psa, gdy z nim została. Jeszcze kilka łez spłynęło po jej polikach, kiedy Wainwright ją zostawił. Zrzuciła też z siebie tą pobrudzoną krwią koszulkę i nieładnie porzuciła ją gdzieś na ziemi, okrywając się kołdrą. Wzrok podniosła dopiero, gdy Jonathan wrócił, podając jej jakieś tabletki. Wręcz machinalnie zabrała je z jego dłoni, nie pytając nawet co to, z resztą i tak by nie wiedziała. Po prostu połknęła leki i pozwoliła Jonie, aby ją do siebie przyciągnął.
- Boję się - wyszeptała cicho, zaciskając po tych słowach mocno usta, by znów się nie popłakać. Nie musiała nic więcej dodawać, te słowa wydawały jej się takie dosadne same w sobie. Naprawdę się bała, jak nigdy przedtem. Przynajmniej leki faktycznie zaczynały działać, gdy jeszcze ostatkiem sił obróciła się tak, by leżeć do niego przodem, schować twarz w jego torsie, docisnąć przesuszone usta do jego ciepłej skóry. Tyle razy wcześniej tak zasypiała, a teraz nagle chciała zapamiętać każdy, nawet najmniejszy szczegół, jakby się bala, że to naprawdę mogło zostać jej odebrane. Przerażenie to było na tyle silne, by uniosła nieco głowę, docierając ustami do jego własnych, dłonią do jego włosów, karku, byleby jej się nie wymknął, byleby go tu mieć przy sobie. Nogi zaplotła o jego własne i ponownie zainicjowała pocałunek, ale zmęczenie było zbyt silne. Nagle pożałowała połkniętych tabletek, mogła to odłożyć na nieco później, pozwolić sobie na więcej intymności, posmakować jej, wydrzeć dla nich jakieś zbliżenie, może jedno z ostatnich, ale niestety nie była w stanie planów tych wcielić w życie i nawet nie wiedziała w którym momencie osunęła się w ciemność, zasypiając silnym snem, wspomaganym farmaceutykami.

<koniec> </3
jonathan wainwright
ODPOWIEDZ