detektyw — lorne bay police station
36 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
Got so much to lose, Got so much to prove, God don't let me lose my mind. Trouble on my left, Trouble on my right, I've been facing trouble almost all my life. My sweet love won't you pull me through. Everywhere I look I catch a glimpse of you.
[4]

Uciekał od ciszy.
Samozwańczy psycholodzy zwani przyjaciółmi zalecali, by celebrował siebie. Spokój. Samotność. Czas na samorozwój zamknięty w pustce opustoszałego domu. Wolność podarowaną mu wraz z podpisem kończącym okres umowy jaką nawiązał ze swoją byłą już żoną.
Cisza była tak bardzo wskazana dla mężczyzny jakim był Reggie. Potrzebował wyciszenia. Ukojenia zszarganych nerwów. Unikania rozniecających pobudzenie bodźców.
Reggie uważał, że gówno z tego było prawdą.
Cisza była przytłaczająca. Jej kontrast z niegdyś pełnym chaosu światem. Dwiema rozkrzyczanymi kilkulatkami wypełniającymi każdą przestrzeń. Bałaganem rodzinnego życia. W ciszy brakło nawet zamętu pogrzebanego już małżeństwa.
Uciekał od ciszy, bo odczuwał ją jak tętniącą pustką otchłań. Ciągnącą go w głąb bardziej i bardziej, a on sam pozostawał poza jej kontrolą. Dryfował w próżni.
Szum codzienności pozwalał na rozproszenie uwagi. Oferował substytut życia. Jeszcze nie rozgryzł przyszłości. Nie znał kierunku, w którym zmierzał. Miał jedynie mgliste pojęcie o tym co czekało na niego jutro.
Zamęt Moonlight miał przyjemnie otępić. Zagłuszyć spokój, wypełniając go obecnością nieznajomych, przelotną obecność znanych twarzy. Muzyką. Głuchym odgłosem kufli uderzających o barową ladę. I przez jakiś czas faktycznie czuł, że przed sobą ma tylko tu i teraz.
Barmanka zagadywała go raz po raz, rzucając w niego swoim najpiękniejszym uśmiechem. Zainteresowanie tańczące w jasnych oczach łechtało poniżone ego, przynajmniej do momentu, gdy niewinna gra wypełniła się jej niecierpliwością.
Schował jej numer do kieszeni, miał trafić jednak do kosza jeszcze przed następnym praniem. Nie był na tyle zdesperowany, by szukać pocieszenia w jej ramionach. Nie mogła dać mu z siebie nic więcej poza mdłymi problemami i radosnym pitoleniem, które wystarczało jedynie na teraz.
Czas przyśpieszył, gdy doszło do niego, że butelka była pusta i całkowicie obdarta, a poskręcana etykieta rozproszyła się po barowym stole. Jakieś dzieciaki podjudzone alkoholem wykrzykiwały słowa piosenki we don’t start the fire.
Kącik ust drgnął w pojedynczym półuśmiechu przywołanym przez wspomnienie sprzed kilkunastu lat. Głupio rozczulającym.
Jak na jego wezwanie spojrzenie sięgnęło w głąb zebranego przy barze tłumu, wyodrębniając zeń znajomą twarz. Dojrzalszą o kilkanaście lat, jedną z tych nie do końca zapomnianych.
Te same rysy zmienione upływem czasu, wciąż jednak tak bardzo podobne.
Błękitne oczy wodzące po pomieszczeniu, jasne włosy okalające owalną twarz i zdradzieckie blade policzki dziewczyny, która nie lubiła się rumienić.
Nie wiele myśląc zamówił dwa piwa i zajął miejsce obok niego, podsuwając jej jedno z nich - Josephine Collins - jej imię rozbrzmiało w jego ustach, dobitnie akcentując każdą sylabę. Spojrzenie omiotło sylwetkę kobiety - wszakże dziewczyną nie była już już od bardzo dawna. W katalogu wspomnień zanotował właśnie tę wersję jej. Właśnie tamto wcielenie sprawiło, że bez większego namysłu krok skierował się w jej stronę. Bez zastanowienia, bo nawet nie wiedział co ma jej do powiedzenia. Minęło zbyt wiele lat, aby nadrabiać zaległości. Zbyt niewiele, aby potraktować ją jak kogoś całkowicie obcego. Wiązała się z szeregiem niezaprzeczalnie dobrych wspomnień, a dziś uciekał od tych złych. Od ciszy zebranej w zakręconych ochłapach etykiety zrywanej z pustej już butelki. Szukał czegoś dominującego, głośnego. Czegoś co wyrwałoby z ponurej codzienności fałszywego spokoju wciąż mijających dni.
Josephine Collins
powitalny kokos
izka
komandor porucznik, prawnik — Australian Defence Force
34 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
The woman who follows the crowd will usually go no further than the crowd. The woman who walks alone is likely to find herself in places no one has ever been before.
Josephine & Reggie
#5

   Tik-tak, tik-tak.
   Wskazówki zegarka wybijają kolejne minuty, kwadranse, w końcu godziny, odkąd kobieta samotnie sączy Guinnesa w kącie baru. Wraz z upływem czasu, po każdym pół godziny, której wybicie odbija się na tarczy zegarka, nabija się też licznik pochłoniętych piw. Refleks ich spożycia odzwierciedla się już tylko na jej twarzy, w potarganych włosach, wielokrotnie zaczesywanych dłonią w tył i delikatnie zamroczonym spojrzeniu. Wydaje się spokojna. Leniwie obraca szkło w dłoni, obserwuje jak gęsta pianka obija się o ścianki. Blada, trochę ze zmęczenia, a trochę z natury twarz, niewystawiana często na słońce, nie nosi na sobie cienia żadnego zaróżowienia. Niczym nie zdradza swoja pozą poziomu promili we krwi, ale też nie czuje jeszcze, że wisi nad nią ryzyko spożycia zbyt dużej ilości alkoholu. Na swoje nieszczęście ma za mocną głowę na ciężkie myśli, jakie ją zajmują i za zdroworozsądkowe myślenie, żeby tak łatwo się upić. Zna swoje limity za dobrze i nosi w sobie żołnierską musztrę, przez którą nie pozwala sobie wejść w stan alkoholowego upojenia —wyzwolenia, miałaby nadzieję, bo umysł ma już przeciążony natrętnie przewijającymi się w nim obrazkami.
   Każdy z nich pieczołowicie odpycha od siebie, obejmując spojrzeniem bar, pijackie gęby. Każda z nich tak samo paskudna, nieciekawa. Kilka razy natyka się na wzrok kogoś tak odważnie głupiego, kto utrzymuje jej spojrzenie. Jej jest chłodne, wyraźne i zdecydowane w swoim przekazie: “nie podchodź”, ale jak to ze spojrzeniem posyłanym obcym ludziom bywa, dla nich ten komunikat nie wydaje się tak samo oczywisty, jak dla niej. Każdorazowo, kiedy chwyta czyjąś uwagę i wysyła komuś ostrzeżenie, żeby nie zawracał jej głowy, właśnie… paradoksalnie utrzymuje na sobie to skupienie, dlatego wielokrotnie odwraca wzrok i zanurza go z powrotem w dnie swojego kufla, co jakiś czas pustego.
   Tik-tak, tik-tak.
   Za kolejnego postawionego jej drinka z palemką jest gotowa wyrwać nogi temu, komu wygląda na fankę Sex on the beach. Doszukuje się w tym dobrym geście, nieprzypadkowo, niemego zaproszenia.
   Odrzuca je, wraz ze smakiem słodkiego alkoholu, który odprowadza wcale nietęsknym spojrzeniem do baru. Z większą uwagą obserwuje dół pleców kelnera oddalającego się do barku. Karmi się tym fałszywym zainteresowaniem i okłamuje sama siebie, że odnajduje w nieznajomym atrakcję. Prawda jest taka, że zmusza się do szukania rozrywki, której obsługa lokalu nie jest w stanie jej zapewnić.
   Nic, co obce nie przynosi jej teraz ukojenia, bo ponad wszystkimi emocjami, z jakimi potrafi się zmierzyć, z jedną sobie teraz nie radzi. Poczuciem osamotnienia, wyobcowania, świadomością, że zostaje sama. Nie ma wielu przyjaciół w Lorne, a przynajmniej nie takich, z którymi naprawdę może się podzielić poczuciem straty i bólu.
   Dlatego alkohol wydaje się teraz jej jedynym przyjacielem, wiernym i stabilnym, choć cóż, mało skutecznym w pocieszeniu.
   Tik-tak. Tik-tak.
   Zaraz wybuchnie. Za długo tłumi w sobie emocje, za długo nie pozwala sobie przeżyć straty i dać upust bólowi, jaki coraz głębiej zakopuje w sobie, zamiast znaleźć dla niego ujście. Ten, wzbiera się w niej, niebezpiecznie, coraz bliższy wyjściu na światło dzienne, ale już bez kontroli, w pominięciu jej silnej woli, żeby został tam, gdzie siedzi. Zagrzebany w sercu, w najczarniejszych jego zakamarkach, do których od kilkunastu miesięcy zna dojścia tylko ona sama.
   Zalewa gardło alkoholem, topiąc bezsilność w jego smaku, kończy kufel i wtedy, jak na zawołanie pojawia się nowy. Szkło uderza o stolik. I zanim Josephine zdążyłaby zjechać delikwenta za śmiałość i odwagę w mierzeniu się z nią twarzą w twarz, zamiast wysyłania łapówek zza baru, jasne oczy napotykają Jego spojrzenie. Znajome, bystre oczy, o zawsze głęboko przenikającej nucie. Kącik ust drga jej zdradziecko w czymś na kształt szczerego uśmiechu.
   W końcu ktoś znajomy, jakaś przyjazna dusza. Lód topnieje w jej tęczówkach z wolna, wraz ze spojrzeniem, które błądzi od tych oczu, do ust, które układają się w kilka przyjaźnie zaakcentowanych sylab. Jej imię. I nazwisko. Pamięta ją. Nie powinno jej to dziwić. Ona też pamięta go lepiej, niż by tego chciała, niż zakładałaby, że będzie. Przypomina sobie kilka wspólnie spędzonych wieczorów, zwykle w tłumnym gronie, ale też kilka intymnych chwil, jakie dzielą. Zapisują się w nich niewinne chwile ciszy, zrozumienia i niegroźnego flirtu, zawsze w granicach przyzwoitości i samokontroli.
   Czy dzisiaj Josephine ma ochotę na samodyscyplinowanie?
   Pochyla się w jego stronę, spojrzeniem podążając za swoją dłonią, którą układa na jego ramieniu i wystukuje trzy razy opuszkami palców, trzy poruszenia wskazówką na tarczy zegarka.
   Tik-tak. Tik-tak. Tik-tak.
   To czas, w którym bierze otrzeźwiający oddech. Jednak wypiła więcej niż zakładała.
   — Tak oficjalnie, Reg?
   Normowanie oddechu nic nie pomaga. Z następnym uderzeniem serca, pochyla się nad jego twarzą i chwytając przelotnie jego spojrzenie, w ostatnim podrygu trzeźwości, składa łagodny pocałunek zamiast na jego wargach, obok nich, bliżej policzka i wtedy się odsuwa.
   — Dzięki za piwo.
   Cofa się głębiej na kanapie, zanurzając jedną dłoń we włosach na swoich skroniach, gotowa byłaby tę dłoń wpleść w jego kosmyki, jeśli nie w swoje, stąd ten ruch. W chwili niepodważalnej słabości i smutku, szuka ulgi w jedynym znajomym mianowniku w tym pomieszczeniu – w nim, ale wie, że to tylko ludzka niemoc, bezsilność, z jaką się mierzy, zmieszana z sentymentem na jego widok. Nawet kobieta jej pokroju czasem szuka wsparcia, ciepłego ramienia czy słowa.
   Echo rozwodu i zbyt długiego czasu pozostawania samej daje się jej we znaki, tak samo, jak wspomnienie Nathaniela i poczucie ogromnej pustki, jakiej nie umie po nim niczym uzupełnić. Szuka zrozumienia w Jego oczach, dla niewypowiedzianych myśli i niemego wołania o pomoc – o ukojenie. Usta układa jednak w zupełnie inne słowa:
   — Przystojny jak zawsze.
   Coś CIę trapi? Pyta tylko jej spojrzenie, bo usta milczą. Swój jednak pozna swego.

reggie pritchard
ambitny krab
Joe
detektyw — lorne bay police station
36 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
Got so much to lose, Got so much to prove, God don't let me lose my mind. Trouble on my left, Trouble on my right, I've been facing trouble almost all my life. My sweet love won't you pull me through. Everywhere I look I catch a glimpse of you.
Był zmęczony. Kompletnie wyczerpany. Niemal opustoszały. Nie zagubiony. Rozumiał aż zanadto. Z perspektywy dnia dzisiejszego miał zanadto wnikliwy obraz w wydarzenia przeszłości — ciąg nielogicznych decyzji, impulsywnych zachowań i postanowień, które jak kiedyś zdawało mu się, przyjął w imię rozsądku. Utkwił w pętli analizowania każdego poprzedniego kroku, rozmyślań nad tym co wydarzyłoby się gdyby w danej chwili postąpił inaczej. Nie rządziły nim sentymenty, jego serce nie było obciążone tęsknotą za byłą żoną. Teraz widział doskonale, że byli jedynie dwójką brzydkich ludzi, uwięzionych we własnej małostkowości. W małżeństwie, które nie dawało im szczęścia. Nie pamiętał nawet tego. Kiedy ostatni raz byli szczęśliwi. Kiedy byli czyści. Kiedy byli wolni od ciężaru ich związku. Umysł wypełniała jedynie gorycz tamtych wspomnień. Nic do czego chciałby wracać. Powinien czuć się szczęśliwy tym, że się od siebie uwolnili. W końcu wolni. W końcu na drodze tego, aby mógł osiągnąć satysfakcję, by wrócił mu apetyt na życie. By zupełnie tak jak lata temu  pragnął podbijać, brać życie za rogi, wyciskać z niego każdą kroplę. 
Był zbyt zmęczony. 
Zmęczony porażką dziesięcioletniego maratonu. Walką, która zakończyła się sromotną klęską. Poświęceniem, które nie przyniosło mu nic dobrego. Wszystkim tym o co walczył i tym jak wiele stracił. Tym jak bardzo zawiódł. Nawet samego siebie. Romansem, który okrył go hańbą. Brzydził się sobą. Tym co zrobił i własnym tchórzostwem — bo zamiast zakończyć małżeństwo, zmusił ją do tego, aby zrobiła to ona. Brzydził się desperacją zaklętą w gabinecie terapeuty od spraw beznadziejnych, bo wtedy też nie był gotowy pozwolić im odejść. Nie potrafił rozstać się naiwnie romantyczną wizją rodziny, jaką chciał posiadać. Rodziny, jakiej nie był w stanie stworzyć. Rodziny, której dziś nie miał. Tą teraz tworzyło kilka godzin, które mógł spędzić z własnymi córkami. Telefonami, które wypełniały go bólem. Świadomością, że wcale nie skończył walczyć. Że czekała go kolejna wolna, a Reggie nie był w stanie ocenić czy był na to gotowy. Czy w ogóle powinien walczyć? Mógł zrobić krzywdę nie sobie, a swoim dzieciom. Wystarczająco mocno je skrzywdzili, nie dając im komfortu stabilizacji, wypełniając przestrzeń wciąż narastającym między ich rodzicami konfliktem. Czy powinien to zrobić, aby je odzyskać? 
Pozostawione na pastwę samotności myśli boleśnie wypełniały czaszkę. Czasami miał wrażenie, że jest ich zbyt wiele. Zbyt wiele emocji. Pytań. Sprzeczności. Tak wiele, że napierały na kruche kości czaszki. 
Był wciąż zmęczony, bo nie pozwalał sobie na odpoczynek. Rany zaledwie zakrzepły, by chciał otwierać je na nowo. Nie było równowagi. Nie było czasu na to, aby mógł poukładać chaos, jakim stało się jego życie. Wciąż balansował między ciszą samotności, która go przytłaczała, a mnogością bodźców, dzięki którym uciekał od tlącej się weń pustki. 
Pragnął jednak żyć. Desperacko potrzebował drugiego oddechu. Poczuć coś, co nie wiązało się z żalem, bólem czy gniewem. Odzyskać nadzieję. Odzyskać apetyt. 
W jakiś sposób nie był jeszcze na to gotowy. I nie chciał już oszukiwać siebie czy kogokolwiek innego, że było inaczej.
Wystarczyło mu jedynie  sekund, by dostrzec niemrawy błysk błękitnych oczu i przekrwienie spojówek. Ulotny pocałunek pozostawił ślad na szorstkim policzku, wywołując krótki uśmiech. Zachęcony tym gestem wślizgnął się na miejscu obok, a ramię opadło na oparcie jej krzesła. - Ty też trzymasz się niczego sobie — odrzekł, nie będąc zanadto elokwentny. Jedynie wargi wygięły się w szelmowskim wyrazie. Był całkiem pewien, że gdyby tylko zaczął bawić się słodkimi słówkami, od razu przejrzałaby go na wskroś. Jasne spojrzenie, chociaż otulone mgłą, wciąż wydawało się być bystre. Przenikać przez wesołkowaty uśmiech. On nie był dobrym kłamcą. Ją zapamiętał jako kogoś, kto nie łatwo dał się oszukać.
- Co tutaj robisz? - zapytał, przełamując pierwsze lody. Chociaż w jego umyśle tliło się znacznie więcej pytań, te jako pierwsze opuściło wargi, skupiając pełną uwagę na jej odpowiedzi. Na spojrzeniu, które zdawało się przybrać posępną barwę, doprawioną cieniem desperacji. Nie taką ją zapamiętał, ale i on nie był tym samym mężczyzną. Nie mógł oczekiwać, że dla niej czas magicznie się zatrzymał. Niedługo po tym jak się poznali, jak wkroczyli w pełnię dorosłości, mogli dostrzec, że życie nie miało być ani trochę łatwe, nie zawsze te przyjemne. Pogoń za szczęściem — myśl, że ciężko pracując, mogą po nie sięgnąć, było jednym z największych kłamstw, jakim żywiło się ich pokolenie.  - Poznajesz uroki Queensland? - uzupełnił, zakładając, że podobnie jak resztę nieznajomych ściągnął ją tu wakacyjnych wyjazd. Piękna strona Lorne Bay, której już dawno nie dostrzegał, a która niezmiennie od wielu lat przyciągała tu rzesze turystów, którzy zakłócali spokojny bieg życia mieszkańców nadmorskiej miejscowości.

Josephine Collins
powitalny kokos
izka
komandor porucznik, prawnik — Australian Defence Force
34 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
The woman who follows the crowd will usually go no further than the crowd. The woman who walks alone is likely to find herself in places no one has ever been before.
  “Ty też trzymasz się niczego sobie” – parsknęła w duchu na te słowa, otwarcie jedynie kręcąc z pobłażaniem głową. Usta rozciągnęły się niby w rozbawieniu, ale nawet w nim była zachowawcza. Ilekroć pozwalała sobie na chwilę rozluźnienia, przelotną nawet myśl bycia zabawianą, czuła się winna, jakby od śmierci Nathaniela nie mogła przeżywać nawet cienia szczęścia – jakby nawet te miękkie tony przelotnego rozbawienia stanowiły o braku szacunku wobec jego śmierci. Nawet pomimo tego, że wiedziała, że jej brat był dość rozsądny, żeby nie pochwalać celebrowania smutku. Gdyby tu teraz był, zapewne doradziłby jej chwytać dokładnie odwrotnie proporcjonalne emocje do tych, jakie teraz brały nad nią górę.
  Dała więc szansę chwilowej rozpuście, przynajmniej spróbowała, kątem oka łapiąc ruch męskiego ramienia za swoimi plecami, nie wyrażając wobec niego dezaprobaty. Więcej, sięgając po kufel piwa, specjalnie otarła się ramieniem o jego bark, badając teren z podobną wnikliwością, z jaką podchodziła do dochodzeń w rozprawach sądowych. Pewnych zachowań i przyzwyczajeń nie dało się oduczyć, nieważne czy na sali sądowej czy poza nią.
  — Niczego sobie… — powtórzyła za nim, dalej nie dowierzając. Niczego sobie mogły wyglądać szmaty krzywo narzucone na manekin w sklepie, ale do kobiety zwykle można byłoby skierować barwniejsze epitety. Powinna docenić jego szczerość? Przechylając głowę w jego kierunku, podążyła jasnymi tęczówkami przez jego twarz, szyję i tors po sylwetce, dopóki ta nie zginęła jej za kantem blatu i dopiero wtedy wróciła do jego oczu.
  — Ty też się postarzałeś, jeśli do tego pijesz, ale do twarzy ci ze starością.
  Nie dało się ukryć, że na większość mężczyzn starość działała korzystniej niż na kobiety. Wyostrzały się ich rysy, pogłębiał się głos, mężniał zarost i nierzadko sylwetka, przynajmniej u tych, którzy o nią dbali. Mimo bacznej obserwacji nie zdążyła się przyjrzeć, czy Reggie był jedną z tych osób. Jednak zdroworozsądkowo nie od razu pochłaniała go spojrzeniem, żeby jego stan zweryfikować. Zresztą, utrzymanie jego spojrzenia zdawało się teraz swojego rodzaju grą, którą podjęła, ciekawa, kto pierwszy odwróci spojrzenie.
  Jej, owszem, miało trochę ciemniejszą barwę, bardziej pochmurną, ale jego też nie emanowało największą czystością. Ledwie subtelna nonszalancja, przechodziła krótkim przebłyskiem przez te oczy, ale i tak dostrzegała w nich większą dojrzałość, niż w czasach, kiedy ostatni raz się widzieli.
  — Zapijam śmierć brata — zrzuciła na niego bombę, całkiem rozmyślnie, może dlatego, że powiedzenie tego komuś, kogo nie widziało się tak wiele lat, było prostsze niż skonfrontowanie tej prawdy z kimś bliskim jej, a przede wszystkim, środowisku, jakie dzieliła z Nathanielem.
  — Jak na razie jedyne uroki jakie znalazłam to te na dnie swojego kufla i przed sobą — dodała szczerze rozbawiona i kolejny raz kąciki ust uniosły się ku górze tylko przelotnie i zaraz ustąpiły miejsce powadze, z jaką przechyliła szkło, upijając kilka łyków zbawiennego alkoholu. Pomimo słów, jakie wypowiedziała, nie chciała, żeby ten temat zdominował ich rozmową, dlatego oparła twarz na jednej ręce, wpatrując się w jego profil z pełnym zainteresowaniem, jakby już zapomniała o rzuconej przez siebie kwestii.
  — Jesteś stąd, prawda? Pamiętam, jak opowiadałeś o jakimś małym, rodzinnym mieście. Powiedz mi, Reg… jak najlepiej zabijasz czas w Lorne Bay? Zawsze ograniczasz się do rozbijania się po barach i podrywania byle “niczego sobie” kobiet?
  Było w jej słowach trochę kąśliwości, ale zdrowo dawkowanej, nie chciała go do siebie zniechęcić. Wręcz przeciwnie, próbowała poruszyć droczeniem męskie ego, podjąć się trochę gry słów, aby zapewnić sobie i jemu więcej wrażeń. Jednakże trochę wyszła w tym z wprawy, więc może była zbyt oczywista. Bezpośrednia. Nie budowała odpowiedniej aury tajemnicy, ale przecież sama w sobie zwykle pozostawała zagadką, przez chłodne wychowanie.
  — A Ty?
  Po chwilowej grze pozorów przyszedł też moment na poważniejsze pytanie. Nie wierzyła, że tak po prostu planował swoje podrywy w barze. Przynajmniej nie bez przyczyny. Nie tak go zapamiętała.

reggie pritchard
ambitny krab
Joe
ODPOWIEDZ