starsza sierżant — police station
37 yo — 169 cm
Awatar użytkownika
about
I've got a pain in my neck
Because I keep looking up
I'm searching what's coming next
But it won't come from above
And there's a hole in my chest
Like there's a hole in the sun
So tell me, what's coming next?
I'm searching what's coming next
004

Samotność potrafi pchnąć człowieka w stronę nieoczekiwanych, może nawet nie do końca racjonalnych decyzji i Lara nie była wyjątkiem od tej reguły. Czasem wieczory spędzone samotnie przed telewizorem ze świadomością, że nie ma obok tej osoby, której ciepło mogło dodać otuchy, która mogła wysłuchać i z którą można było dzielić codzienność, były naprawdę przytłaczające. W pędzie codziennego życia zapominała czasem, że oprócz bycia starszą sierżant, stróżem prawa dbającym o bezpieczeństwo mieszkańców oraz bycia matką, opiekunką siedmioletniej Allison, była również kobietą, z niemniejszym prawem do szczęścia niż każda inna kobieta. A mimo to zapominała o tej części swojego życia, tej części siebie, która często chowała się pod obowiązkami. To właśnie jeden z takich wieczorów, kiedy podstępne myśli zaczęły być zbyt przekonujące, postanowiła odpowiedzieć na zaproszenie Tima. Ten ostatecznie – przy jednym ze spotkań podczas zajęć z jeździectwa, na których Ephraima już nie było – przeprosił za dziwne zachowanie i stał się znowu nie najgorszym kompanem podczas tej godziny tygodniowo. Być może wiedziała, że nie do końca nadają na tych samych falach, ale żyjąc w dziwnym przeświadczeniu, że powinna brać to, co dostaje od życia, a nie to, czego by od niego oczekiwała, postanowiła dać temu szanse. Niezobowiązująco, z cichą nadzieją, że pierwsze spotkanie było wypadkową stresu oraz nowością tejże sytuacji dla obojga z nich. A przynajmniej tak jej się wydawało. Dlatego z racji weekendu Allison spędziła dzień u swojego przybranego wuja, młodszego brata Lary, a ona sama wyszykowała się na spotkanie i czekała na pojawienie się Tima pod jej domem. Och, gdyby wiedziała co czeka na nią na miejscu, z pewnością uparłaby się na spotkanie się już na miejscu. Na początku nie było źle – pośmiali się trochę, powspominali dawne czasy. Problemy zaczęły robić się dopiero w momencie, kiedy wypili trochę więcej piw i poszli grać w bilard. Coraz częściej stawał za nią, niby to chcąc pomóc jej w grze. A to znowu dłoń prześlizgnęła się w dół od ramienia do łokcia. Postępujące w swojej śmiałości gesty sprawiły, że Lara zaczynała żałować swojej decyzji i czuła się coraz bardziej niekomfortowo w sytuacji, w której się znalazła. Nie była osobą do końca bezbronną, jednakże inaczej czuła się będąc pod ostrzałem, kiedy ktoś atakował ją – funkcjonariusza policji, ją żołnierza Armii Australijskiej – a inaczej, kiedy ktoś w ten sposób pokazywał w jakim świetle ją widział. Atakując jej prywatną przestrzeń jako kobiety. To inny rodzaj ataku, taki pobudzający pewne niechciane myśli. Dlatego wymawiając się potrzebą skorzystania z toalety, wymknęła się spod jego spojrzenia. Normalnie pewnie zadzwoniłaby do brata, ale ten zajmował się Allie i nie chciała go w to angażować. Nie miała śmiałości zadzwonić do ojca, a gorączkowo przeglądając listę kontaktów, jej palec powędrował w stronę kontaktu do Ephraima. Kiedy ten odebrał, poprosiła o przysługę, w duchu modląc się, aby nie odmówił. Starała się brzmieć naturalnie i na szczęście telefon zamaskował ewentualnie roztrzęsienie. Zresztą, znowu nie była aż tak delikatną kobietą. Po prostu dzisiaj została przeciągnięta pewna struna, która pękła chwilę później, kiedy wyszła po dłużej chwili z toalety, kiedy Ephraim wysłał jej wiadomość, że zaraz będzie. Poinformowała Tima, że będzie się zbierać, wymawiając się marudzącą Allison – nie chciała w końcu stwarzać nieprzyjemnej sytuacji, szczególnie w Lorne, gdzie wszyscy wszystkich znają a plotki w niepochlebnych wersjach prawdziwych zdarzeń obiegały miejscowość szybciej niż Usain Bolt. Ten próbował jeszcze oponować wyraźnie niezadowolony z takie obrotu sytuacji, ale Lara zdecydowanie wyrwała rękę i ruszyła w stronę drzwi. Punktem kulminacyjnym całej tej sytuacji były jednak wydarzenia przed wejściem do pubu. Natarczywość wzmocniona zapewne kolejną dawką alkoholu sprawiła, że Timothy wybiegł za Larą, kiedy ta już rozglądała się za samochodem Burnetta, który dostrzegła chwilę później. Wyciągnęła dłoń ku górze, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę, kiedy usłyszała zamykające się z hukiem drzwi.
- A ty myślisz, że gdzie idziesz? – fuknął, zaciskając dłonie na przedramionach Flemming. I nim zdążyła zareagować jakkolwiek Tim widocznie stwierdził, że dobrym pomysłem będzie wymuszenie na Larze tego, czego się po dzisiejszym spotkaniu spodziewał. Nie wiedział jeszcze, albo raczej nie przemyślał, że próba wpakowania swojego języka do ust Lary skończy się reakcją obronną w postaci prawego sierpowego zadanego tuż po wyrwaniu się z jego uścisku. I to wszystko w sukience!

Ephraim Burnett
sumienny żółwik
lenna
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
thirty three
larabel & ephraim
- Nadchodzi sztorm.
Ephraim podniósł oczy ku niebu i chociaż już dawno panował wieczór, na otwartych wodach słońce zachodziło ostatnie. Widać było na horyzoncie gęste chmury, kumulujące się jakby złowrogo i zmierzające w stronę lądu. Raz po raz wiatr porywał portową chorągiew, a jej trzepot dochodził nawet ponad odgłosami miasteczka. Piątkowy wieczór wydawał się poruszać wszystkimi, ale taka była kolej rzeczy — praca w tygodniu, by pozwolić sobie na chwilę oddechu na sam koniec. Ephraimowi jednak nie było prędko do barów czy kina. Nie miał nawet znajomych, których mógłby odwiedzić. Wolał zdecydowanie spędzenie tego czasu na jachcie, nawet jeżeli nie wypływał nim z granic przystani. Kadłub potrzebował pokrycia odpowiednimi lakierami oraz drewnochronami, a sama czynność przygotowywania łodzi do tego zabiegu trochę trwało. Na szczęście trafił się mu wprawny pomocnik.
- Oby nie naniósł tylu szkód, co ostatnio - odezwał się, wracając w końcu wzrokiem do starszego, brodatego mężczyzny, który tego dnia pomagał mu w zajmowaniu się jachtem. - Masz gdzie się schować? - dodał, patrząc uważnie po Cromerze, wiedząc, że ten stary wilk morski przeżył niejedno na morzu. Kapitańska, wysłużona czapka zawsze tkwiła na posiwiałych włosach, tak samo jak na wpół zapięte na szelkę rybaczki, w których kieszeniach chował tytoń. Fajka w ustach zawsze paliła się, nawet przy solidnym deszczu i Burnett podejrzewał, że nic nie miało go zedrzeć. Na lądzie sprawy wyglądały już jednak inaczej, a Sapphire River wciąż odgrzebywało się po powodzi, która nawiedziła dzielnicę pod koniec lutego.
- Nie martw się o mnie, chłopcze. Nas rybaków ciężko zatopić - odpowiedział, poprawiając kołnierz kurtki. Z zachodu nie tylko nadchodziły chmury, ale także chłód, a ten wdzierał się również przez materiał motocyklowego uniformu, który przylegał do ciała Ephraima. Siedzący okrakiem na motorze mężczyzna wymieniał ostatnie słowa ze starym Cromerem po całym dniu wspólnej pracy, wiedząc, że gdy tylko się rozejdą, wróci prosto do domu. Nie wiedział, czy Melody miała tam być, bo ostatnio znikała częściej, niż faktycznie była, ale nie przeszkadzało mu to. Szczerze to kapitan preferował być samemu. Od powrotu z Iraku minęło zaledwie dziesięć dni, a on wciąż czuł niepokój. Nie był więc idealnym kompanem do wspólnego spędzania czasu. Dlatego przebywał więc albo z Teresą, albo przy jachcie. Co prawda nawet z córką wydawał się jakby bardziej uśpiony niż obecny, czego oczywiście nie chciał, ale mała zdawała się nie zauważać, że rodzic był częściej niż zwykle zamyślony — wszak nigdy nie należał do przesadnie ekspresywnych czy rozmownych. Teraz wszystko przychodziło mu jednak z większą trudnością. Nawet słuchanie malutkiej dziewczynki…
- Do jutra więc - pożegnał się z Cromerem, który jedynie uniósł podbródek w wymownym geście i pyknął fajkę, po czym już obserwował, jak młodszy marynarz wsunął na dłonie rękawice, a później twarz przysłoniła mu czarna szyba kasku. Ephraim nie odpalił jednak nawet silnika, gdy usłyszał w słuchawce wmontowanej wewnątrz nakrycia głowy odgłos swojego dzwonka. Która była godzina? Dobrze po dziesiątej i już dawno było po typowym telefonie na dobranoc od Teresy. Dziś wiedział, że córka nie weźmie telefonu matki i nie zadzwoni z uwagi na nocowanie u koleżanki, ale pożegnali się zawczasu. Kto więc mógł to być? Skłamałby, gdyby powiedział, że spodziewał się właśnie Flemming. Nie kontaktował się z Larabel od swojego wyjazdu, dlatego jej imię na ekranie nieco go zaskoczyło. - Na razie - rzucił jeszcze raz do drugiego mężczyzny, dając znać, że musiał odebrać i kliknął przycisk, odpalając równocześnie motor i witając się z nową rozmówczynią.
W chwilę później kierował się do dobrze znanego lokalnej społeczności baru, bo chociaż nie bywał w nim często — Joel zabrał go parę razy — trudno było przegapić dość sporych rozmiarów napis w drodze do portu. Od Rudd’s Pub dzieliło go naprawdę niewiele i chociaż normalnie nie spieszyłby się, zważając na ograniczenia prędkości obowiązujące w terenie zabudowanym, aktualnie niewiele sobie z nich robił. Był zaniepokojony. Głos Larabel nie wydawał się naturalny czy swobodny, mimo że taką miała intencję i Ephraim z łatwością wyczuł, że coś było na rzeczy. Mimo że Lara starała się brzmieć pewnie, odgłosy tła nie przypominały domowego zacisza, a urywane słowa padające z kobiecych ust oraz szybsze oddechy wzmacniały podejrzenia. Do tego krótka prośba i podanie lokacji wiązały się z oczywistością. Na szczęście był blisko i mógł przyjechać. Nie chciał, aby musiała czekać. Nie, kiedy nie miała luksusu, jakim był po prostu czas.
Było ciemno, gdy przyjechał. Samochód, który widziała, mógł być bardzo podobny lub nawet identyczny do tego należącego do kapitana — w końcu w Cairns wpadł na kobietę, która miała dokładnie ten sam model, co on — ale Burnett był niedaleko w tyle. Dokładnie w momencie gdy pięć Larabel lądowała na twarzy Timothyego, podjeżdżał pod pub, widząc całą sytuację. Oczywiście... Pieprzony kutasiarz, przemknęło przez myśli mężczyzny, gdy zobaczył, kto był powodem całego zamieszania. Dobrze pamiętał ich ostatnie spotkanie i samcze podchody, których Ephraim nawet nie zamierzał się podejmować. Tym razem jednak nie miał już pozwolić, by zachowanie Tima po nim spłynęło. Wykorzystał więc moment, w którym trzymający się za policzek napastnik zrobił krok w tył, a Lara zrobiła dokładnie to samo, zwiększając dystans i podjechał bliżej. Zatrzymał motor dokładnie pomiędzy kobietą a mężczyzną, wprowadzając nie tak łatwą do przejścia barierę, nie tylko z maszyny, lecz własnego ciała. Znajdował się już na stałym gruncie, zdejmując kask, gdy skupił się na przeklinającym Timothym. Nie spojrzał jeszcze na Larabel, stojąc do niej plecami.
- Spotkanie się skończyło - powiedział, widząc, że drugi mężczyzna nie zamierzał łatwo odpuścić. - Wszystko w porządku? - spytał jedynie, nie odwracając się i swoje słowa kierując oczywiście do obecnej kobiety. Zdecydowanie nie martwił się stanem buzującego byka przed sobą.
- Nie wtrącaj się! - warknął tamten, po czym odszukał spojrzeniem Flemming. - Zadzwoniłaś do niego?! - rzucił w wyraźnym szoku, ale także z wyrzutem. - O co tu kurwa chodzi, Lara?! - mówił dalej, zupełnie nie robiąc sobie z jej uderzenia i kierując się w jej stronę. W tym samym momencie ręka Ephraima trafiła na klatkę piersiową Timothyego, a gdy ten się zatrzymał, spojrzał w zaskoczeniu na kapitana.
- Jesteś nietrzeźwy - zauważył spokojnym głosem oczywistość, ale niekiedy takie oczywistości musiały zostać wyciągnięte na pierwszy plan. A właśnie teraz wymagała tego sytuacja, w której przyszło się im znaleźć. Od Tima czuć było na kilometr wlany w niego alkohol. Dopiero wówczas Burnett pchnął lekko, acz stanowczo mężczyznę w tył, by wyraźnie zaznaczyć linię, której nie mógł przekroczyć. I równocześnie dając znać, że marynarz nie zamierzał pozwolić zbliżyć się mu z powrotem do Larabel. Zamierzał odpuścić czy dalej próbować?
larabel flemming
easter bunny
chubby dumpling
starsza sierżant — police station
37 yo — 169 cm
Awatar użytkownika
about
I've got a pain in my neck
Because I keep looking up
I'm searching what's coming next
But it won't come from above
And there's a hole in my chest
Like there's a hole in the sun
So tell me, what's coming next?
I'm searching what's coming next
Już po odłożeniu słuchawki miała wrażenie, że to był zły pomysł, bo jakie miała prawo do ingerowania w jego plany na wieczór? Do tej pory ich znajomość ograniczała się do tych kilku godzin w ciągu tygodnia, gdzie podczas oczekiwania na koniec zajęć mogli wypełnić czas rozmową. Jednakże w tym dziwnym rozedrganiu, nie mogła wpaść na jakąkolwiek inną opcję. Nie chciała, aby którakolwiek z koleżanek (których znowu aż tak wiele nie miała) musiała znaleźć się w zasięgu łap Tima, a z drugiej strony wstyd zżerał ją na samą myśl, że zmusiłaby do oglądania tego tragikomicznego przedstawienia kogoś ze swojej rodziny. Dlatego Ephraim był dla niej jedyną opcją ratunku. Czasem łatwiej rozpaść się na oczach osoby niemalże nieznajomej niż kogoś, z kim spędziło się życie. Dopiero później będzie próbowała jakoś poradzić sobie z konsekwencjami tej, jak i kilku innych decyzji, które dzisiaj podjęła.
Serce podeszło jej do gardła, gdy zorientowała się, że to wcale nie Burnett siedział w samochodzie, który w całym tym chaosie wyglądał jak ten należący do niego. Zwinęła usta w wąską linię, a szczęka zacisnęła się mocniej, wyraźnie zarysowując swój kontur na twarzy Larabel. Kumulowały się w niej różne emocje i naprawdę miała już serdecznie dość. Bezradność, złość i wstyd mieszały się ze sobą, zasnuwając jej oczy szklaną powłoką. Ale tego co stało się później kompletnie się nie spodziewała. Gdy odsunęła się w tył, rozprostowała kilka razy dłoń, chcąc pozbyć się promieniującego bólu. Nieco skołowana nie zorientowała się do końca, kiedy w przestrzeń znajdującą się do niedawna między nią a Timem wcisnął się właśnie Ephraim, tworząc fizyczną barierę między tą dwójką. Cała ta sytuacja zdawała się robić jeszcze bardziej intensywna, chociaż wydawało się, że poziom jej absurdu osiągnął już najwyższy szczebel. Owinęła ramiona wokół swojego brzucha, chcąc w ten sposób zapewnić sobie trochę otuchy, chociaż początkowe napięcie i tak zelżało wraz z pojawieniem się Ephraima, którego głos zdawał jej się teraz opanowany, a tego właśnie potrzebowała. Odzyskania rezonu, pewnego stanięcia na własnych nogach. Nieco z opóźnieniem dotarło do niej pytanie rzucone przez Burnetta.
- Tak, nic mi nie jest – chociaż to stwierdzenie było akurat dalekie od prawdy. Wciśnięte, gdyby dłonie nie byłyby tak szczelnie przyciśnięte do jej ciała, z pewnością trzęsłyby się teraz z nadmiaru emocji. Oczywiście, jak zwykle przy takich sytuacjach, wianuszek obserwatorów ustawił się wokół całej trójki, rzucając już niezbyt dyskretne spojrzenia w ich kierunku. – Daj spokój, Tim. Mówiłam ci, że wracam do domu. Także proszę cię rozejdźmy się każde w swoją stronę i nie rób niepotrzebnego zamieszania – przecież plotki w takich miejscach roznoszą się z prędkością światła. A żadne z nich tego nie potrzebowało. – Ja mam nie robić zamieszania? To ty lecisz do kolejnego! Aż tak ci źle było? Nie udawaj już świętej teraz przecież sama chciałaś, a teraz się zgrywasz przed nim – cały swój wywód skończył splunięciem na ziemię w ich kierunku. Lara wbiła zęby w dolną wargę. W jednym momencie poczuła się brudna. Tak okropnie brudna, że chciała te plamy zdzierać z siebie paznokciami. Bo postawiona w takiej sytuacji, zaczęła kwestionować swoje zachowanie. Może faktycznie dała Timowi do zrozumienia, że to coś więcej niż wyjście do pubu? A raczej, że ta randka może wykroczyć poza mury pubu. – Przestań – żałośnie urwane słowo wydobyło się z jej ust, chociaż nie wiedziała, czy Tim je dosłyszał, Ephraim na pewno. Klatka piersiowa unosiła się w nierównym oddechu, nad którym jakoś, z marnym skutkiem, próbowała zapanować.
Cofnęła się o krok, kiedy ten ruszył w jej kierunku i całe szczęście, że nim podszedł do niej, zderzył się z wcześniej postawionym przez kapitana murem. – Już więcej do mnie nie podchodź – wycedziła, starając się jeszcze maskować emocje, targające niemalże każdą, wypowiedzianą sylabą. Gdzieś w chaosie myśli wybijała się ta najbardziej absurdalna; co pomyśli Ephraim? Była niemalże przekonana o negatywnym świetle jakie wydarzenia dzisiejszego wieczoru mogą rzucić na ich przecież krótką znajomość. Czuła się żałośnie, czuła wstyd z wielu powodów; dlatego, że w akcie desperacji zgodziła się na to spotkanie, dlatego, że ktokolwiek musiał być świadkiem konsekwencji jej durnych wyborów i za to, że nie umiała poradzić sobie sama. Przecież to jej zadanie, chronić innych, ale jak miała to robić w codziennym życiu, kiedy nie potrafiła zadbać o swoje własne bezpieczeństwo? Szkoda, że nie dotarło do niej jeszcze, że nie zawsze musiała radzić sobie sama i czasem konieczne było skorzystanie z pomocnej dłoni drugiego człowieka. – Chodźmy, nie warto – zwróciła się w stronę Ephraima, a raczej jego pleców. Jeżeli odwróciłby się w jej kierunku zapewne zauważyłby bladą twarz i żałośnie wyglądające spojrzenie czekoladowych oczu, nieco schowane za łzami, które jeszcze nie opuściły oczu, na razie tańcząc na ich granicy.


Ephraim Burnett
sumienny żółwik
lenna
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
Nie wiedział, czego miał się spodziewać na miejscu, ale nie sprawiało to, że nie zamierzał się tam pojawiać. Szczególnie że niepokój związany z możliwościami à propos tego, co mogło się dziać, nie dawał mu spokoju, a krótka podróż zdawała się dłużyć w nieskończoność. Zupełnie jakby jechał co najmniej do położonego godzinę dalej Cairns, nie zaś do położonego kilka przecznic dalej baru. Musiał przyznać, że zdziwił go telefon od Flemming i nie wiedział, dlaczego akurat zadzwoniła do niego, ale podobną kwestię mógł rozwiązać, już będąc obok kobiety. Prawda była taka, że tkwiło to w umyśle kapitana tylko krótką chwilę, z tego względu, że tam, gdzie szukano u niego pomocy, zawsze ją znajdowano i nie kwestionował ważności telefonu. Najwidoczniej Larabel ufała mu chociażby w tym aspekcie, że wezwany, nie miał jej zawieść. Uznała, że nadawał się do rozwiązania wszelkiego problemu, bo ciche Przyjedziesz po mnie? raczej nie było niczym błahym. Szczególnie że biorąc pod uwagę wielkość Lorne Bay, w niecałe czterdzieści minut przy sprawnym chodzie, mogła znaleźć się pod drzwiami własnego domu. W krócej wezwać taksówkę lub pojechać autobusem. Nie zdecydowała się na to. Zaryzykowała, nie tylko opierając się na ich kruchej i świeżej znajomości, ale także pokładając w nim ufność, że odpowie. I faktycznie — odpowiedział.
Wszystko było jakby niepasujące do dorosłych ludzi. Podobne zachowanie, podobna scena. Mimo że Ephraim pojawił się na sam koniec, nie musiał wiele wysilać się, aby złożyć w całość całą resztę. W tym momencie to Timothy był tą silniejszą stroną, a Larabel tą słabszą. Tą, która zdecydowanie znajdowała się w gorszej sytuacji. Przypominało to bardziej typowe dla nastolatków zachowanie, ale Ephraim zapominał, że wielu ludzi nigdy nie dorastało. Szczególnie w tak malej społeczności, gdzie sąsiedzi znali się od przedszkola i zachowania socjalne były na zdecydowanie innym poziomie, niż w gronie nieznajomych. Dlatego wyrzucane słowa Timothyego w żaden sposób na niego nie oddziaływały, ale to zachowanie Lary martwiło Burnetta najbardziej. Chciał jakoś ją pocieszyć, ale nie mógł w tym momencie zrobić nic więcej, więc po prostu tkwił tam, pilnując, aby drugi z mężczyzn faktycznie nie przekroczył narzuconego mu dystansu. Zarzucana w stronę Larabel i Ephraima relacja wychodząca poza to, co aktualnie mieli, była pozbawiona nie tylko sensu, ale także dobrego smaku. Kolejna insynuacja jakoby Flemming korzystała z okazji, była już wystarczająca. Ciche przestań, które usłyszał za plecami, sprawiło, że niewidzialna dłoń zacisnęła się na gardle kapitana. Mimo że Tim był odurzony alkoholem, w żadnym wypadku go nie usprawiedliwiało. Do tego przypomniało mu się inne wydarzenie, którego wolał nie pamiętać... Zacisnął instynktownie dłonie w pięści. Zaraz jednak odpuścił na kolejne słowa Lary.
Chodźmy, nie warto.
Zgadzał się, że nie było warto pozostawać dłużej w tym miejscu lub rozwijać sytuacji z pijanym Timothym, ale Ephraim nie ruszył się od razu. Praca, boks czy zwyczajna ostrożność nauczyły go, że nie powinien był bezmyślnie odwracać się plecami do kogoś, kto ewidentnie mu zagrażał, a nabuzowany odtrąceniem, wstydem oraz zazdrością mężczyzna nie był kimś, kogo Burnett zamierzał lekceważyć. I to nie dlatego, że wydawało się, jakoby Timothy miał być trudnym przeciwnikiem, ale ze względu na jego nieprzewidywalność. Do tego faktycznie ludzie wychodzący i wchodzący do baru jakby zatrzymywali się przy nich, by obserwować sytuację. Nie. Nie było warto. Należało dostarczyć Larabel do domu i tylko to się liczyło. Dlatego powoli i z wyczulonymi zmysłami, Ephraim po raz pierwszy zwrócił się do kobiety i skrócił dystans, wymijając motor. - Trzymaj - powiedział jedynie, przekazując jej swój kask, ale na moment znieruchomiał, gdy zobaczył w końcu twarz kobiety. To jak bardzo dotknięta była i jak bardzo poruszona całą sytuacją. Ephraimowi zawrzała krew w żyłach na myśl, że ktoś, komu zaufała, ją zawiódł. I doprowadził do tego stopnia... - Nie daj mu satysfakcji - dodał ciszej, łagodniej, czulej, patrząc na gromadzące się w czarnych oczach łzy i pozwalając sobie, by kąciki ust delikatnie mu zadrgały. Nie chciał, aby całkowicie dała pochłonąć się tą sytuacją. Żałował, że nie był w porcie autem, bo dzięki temu nie musiałaby jechać z nagimi nogami, bez porządnej osłony na ciele, ale na ten moment nie miał dla niej nic do zaoferowania. I tak potencjalna podróż miała być krótka — i niejako go to pocieszało — chociaż wolałby zadbać nie tylko o jej komfort, lecz bezpieczeństwo. W tym momencie jednak musieli obejść się i bez tego. Zanim wsiadł na motor, przykucnął i podniósł leżącą na ziemi małą, czarną torebkę, po czym wyłapał spojrzenie Lary. - To twoja? - spytał, a gdy dostał potwierdzenie, włożył ją bezpieczną do wnętrza swojego kombinezonu. Nie chciał, żeby zostawiała swoje podstawowe rzeczy, z którymi później miał być problem. Wiedział, że w tym momencie marzyła, aby się stąd wynieść, ale teraz musiał myśleć za nią. I absolutnie nie zamierzał jej tego wyrzucać. Gdy ona wsiadała na motor, Timothy znów o sobie przypomniał, ale tym razem w sposób, którego się Ephraim nie spodziewał.
- Słyszałem, że twoja żona się od ciebie wyprowadziła. Może ją odwiedzę. - Słowa i idący za tym obleśny rechot sprawiły, że Burnett momentalnie się spiął. A to, co przyszło potem, wydarzyło się tak szybko, że sam ocknął się dopiero nad leżącym Timothym, trzymając go mocno za koszulę tuż pod gardłem. Nie planował tego, ale zareagował automatycznie, gdy została poruszona wyjątkowo delikatne struna. Cała reszta była jakby zawieszeniem w czasie. Odwrócenie się, precyzyjnie wymierzony prosty, następujące błyskawiczne przyciągnięcie i obalenie na wilgotny od morskiego powietrza grunt. Zakrztuszenie Timothyego, który nie mógł złapać oddechu i jego złamany nos. Po takim komentarzu powinien był się spodziewać reakcji, ale może powątpiewał i sądził, że Ephraim nie pozwoli sobie na utracenie rezonu. W tym przypadku jednak to nie było stracenie równowagi, lecz wyraźne zaznaczenie granicy. Bo poprzednia aluzja, jak widać, nie pomogła.
- Trzymaj się z dala od mojej żony - warknął, patrząc na Tima próbującego wyraźnie zrozumieć, co się właśnie stało. Czuł odrazę do tego mężczyzny w ilości przekraczającej wszelką inną możliwość. I chociaż zdawał się w miarę opanowany, oczy Burnetta płonęły. - I lepiej, żebym nie wyczuł twojego smrodu w pobliżu Larabel. - Zanim wstał, rzucił trzymaną koszulę, a jęk obitego Timothyego został za nim, gdy odwrócił się i wrócił do motoru wyraźnie inny niż wcześniej. Zaciśnięta, wyraźnie zarysowana żuchwa, spięte ciało... - Chodźmy - rzucił jedynie do Larabel, wsiadając z powrotem na motor i czekając, aż ona się odpowiednio usadowi. Kobieta jednak dość sprawnie sobie poradziła i gdy tylko dała znać, ruszył z miejsca, zostawiając bar za nimi. Teraz mieli jechać prosto do domu Flemming. Ephraim podejrzewał, że Allison była pod czyjąś opieką, skoro była tak późna godzina, a matki nie było, ale czy mieli ją zastać na miejscu? Powoli. Wpierw Lara. Jego ręka instynktownie sięgnęła tych zaciśniętych na nim i uścisnął je lekko. Już po.
larabel flemming
easter bunny
chubby dumpling
starsza sierżant — police station
37 yo — 169 cm
Awatar użytkownika
about
I've got a pain in my neck
Because I keep looking up
I'm searching what's coming next
But it won't come from above
And there's a hole in my chest
Like there's a hole in the sun
So tell me, what's coming next?
I'm searching what's coming next
Głupia, głupia, głupia.
To słowo niby neonowy szyld pubu wyświetlało się w jej głowie. Bo obojętnie za jakim epitetem nie schować zachowania i decyzji Lary, była ona po prostu głupia. Głupia, wierząc, że tym razem będzie lepiej, jakby ich pierwsze spotkanie – może nie aż tak wykraczające poza granicę przez nią postawioną – nie było już pełne czerwonych flag, ostrzegających ją przed kolejnym nieszczęściem. Raz jeszcze jednak samotność odbierała jej rozum.
W pierwszym momencie delikatność z jaką zwrócił się w jej stronę Burnett, tak bardzo kontrastująca z brutalnością Timothy’ego, spotkała się ze zdziwieniem i może nawet niepewnością? Trochę – ale łagodniej w intensywności reakcji – przypominało to zachowanie już raz skrzywdzonego zwierzęcia, które niepewnie reagowało na pomoc od drugiej osoby. Był to zaledwie ułamek sekundy, w którym zadziałał instynkt, a umysł zarejestrował kto i po co się do niej zwraca, wkracza w jej przestrzeń osobistą. – Dzięki – odparła, przejmując kask i łapiąc w obie dłonie. Dopiero jednak na kolejne słowa uniosła niepewnie spojrzenie znad kasku, który stał się przez chwilę głównym skupiskiem uwagi brunetki. Jakby na jego powierzchni wypisane zostało coś, co faktycznie mogło pomóc jej jakoś oswoić się z całą sytuacją. Na jej twarzy spowitej negatywnymi emocjami, wciąż tak przejętej i stężałej w napięciu, pojawił się promyk w postaci odwzajemnionego, równie delikatnego uśmiechu. Nie skupiała się jednak na jego spojrzeniu, nie chciała wiedzieć, co właśnie widział. Właściwie to nawet – w jakimś stopniu – ta krótka podróż motorem zamiast autem miała być dla niej trochę jak wybawienie. Bo jeszcze dłużej mogła odkładać w czasie zetknięcie się ze spojrzeniem kapitana. Wolała całą uwagę poświęcić zaskakującej łagodności, czułości wręcz, z jaką się do niej zwrócił. I tkwić jeszcze w tej iluzji, bo przecież głosem łatwiej było grać, ale spojrzenie potrafiło zdradzić naprawdę wiele. – Tak – odparła niemalże bez zawahania, kiedy spytał o torebkę. Sparaliżowane zmysły nawet nie zorientowały się, kiedy ta, tak po prostu wypadła, zsunęła się z jej ramienia i wylądowała na ziemi.
Właściwie nie spodziewała się już eskalacji. Skupiła się na tym, aby w miarę możliwości poradzić sobie z materiałem sukienki, który nie do końca chciał współpracować z pozycją, którą wymuszało na niej wsiadanie okrakiem na siedzisko motoru. Już właściwie miała wsuwać kask na głowę, kiedy okrutna i zupełnie nie na miejscu uwaga powędrowała w stronę Ephraima. Instynktownie zsunęła się ze swojego miejsca, ale nim zdążyła powstrzymać rękę Burnetta, ta już rozkwaszała nos Tima. Owszem, należało mu się to, pewnie na drugi dzień nie będzie czuła nawet cienia współczucia, nie po tym, co dzisiaj zrobił. Nie chciała jednak, aby Ephraim narażał się jednak na jakiekolwiek nieprzyjemności z uwagi na sytuację, w jaką sama go wplątała. Pokrętnie czuła się winna słowom Tima, które nigdy nie powinny paść i, które musiały trafić w czuły punkt w stoickiej postawie kapitana, gdy ten porzucił zwyczajowy rezon i przypomniał rywalowi, o ile w ogóle można go tak było nazwać, gdzie jego miejsce.
Ostatecznie tłum gapiów dostał to, czego chciał, a Tim dostał to, na co zasłużył. Bez słowa ponownie wsiadła na motor, teraz nieco już sprawniej i z ulgą poczuła zacinające odkrytą skórę zimno. Bo to oznaczało, że znajdowała się coraz dalej od pubu. Jednakże jej myśli nadal pozostawały chaotycznie, wzburzone. Wprawiały jej ciało w drżenie, które – przynajmniej do końca trasy – mogła zrzucić na zimno spowodowane brakiem odpowiedniego ubioru. Początkowo złapała go niepewnie, dopiero po chwili dłonie splotły się ze sobą, szczelnie obejmując Ephraima w talii. Teraz, kiedy już - chyba – była całkowicie świadoma jego obecności, świadomość tego, co mogło (ale przecież nie musiało, jednakże pogrążona w najczarniejszych scenariuszach nie mogła przeskoczyć na inny tor) pojawić się wśród myśli Ephraima, niemalże ją paraliżowało. Przez te kilka spotkań zdążyła obdarzyć go nie tylko sympatią, ale także szacunkiem, którego nie chciałaby stracić. Bo czy wszelkie drobne, zdradzające opiekuńczość gesty, mogła traktować jako pozytywny znak? Myśli Larabel skakały od jednego do drugiego wątku, z niesamowitą prędkością, jakby chciały prześcignąć prowadzoną przez Ephraima maszynę. Bo co z niej za matka? Wyobraźnia podsuwała jej obrazy wręcz paraliżujące, w których to Allison, już dorosła, znajdowała się w podobnej scenerii. Jak ona mogła uczyć ją unikania podobnych sytuacji, kiedy sama w chwilach największej samotności pchała się desperacko w ramiona kogoś takiego, jak Tim? Skupiła się na uspokojeniu oddechu, na powstrzymaniu drżenia każdego skrawka swojego ciała.
Przejażdżka faktycznie była krótka, a oni zatrzymali się na podjeździe domu Lary. Niemalże od razu, kiedy motor nie co się przekrzywił, a ona mogła złapać grunt pod palcami stopy, rozluźniła uścisk. Sprawnie przerzuciła nieco zdrętwiałą kończynę przez motor, stając na własnych nogach. Zanim jednak ściągnęła kask, poprawiła jeszcze materiał sukienki. Dopiero wtedy ściągnęła ochronne nakrycie głowy, oddając je Ephraimowi. Twarz, która ukazała się w świetle ulicznej lampy oraz zapalających się na podjeździe świateł była zdecydowanie bardziej zmęczona. I jakby walczyła z samą sobą, jakby chciała powstrzymać wszystkie niechciane przez siebie emocje przynajmniej do momentu, w którym Burnett nie uda się do swojego domu. Bo tego nauczyło ją życie – szufladkowania emocji, które okazane w podobny sposób miały być, a raczej mogły być zinterpretowane jako słabość. Dlatego podczas wojskowych operacji zachowywała stoicki spokój, dopiero w zaciszu bazy rozprawiając się z gniewem, frustracją i strachem. Uśmiechała się w stronę Allison zanim wyszła z jej pokoju po dobranockowym czytaniu książki, dopóki nie zamknęła się we własnej sypialni, gdzie łzy bezradności wsiąkały w poduszkę. Tu walczyła z drżeniem warg, z łzami napędzanymi wstydem i złością, które uparcie chciały nabiegać do czekoladowych oczu. – Dzięki… za wszystko – odparła w końcu, siląc się na naturalność w głosie, jednocześnie świadomie skłaniając się w stronę cichszych tonów, jakby to miało zamaskować pewne niedoskonałości, które chciała ukryć. – I przepraszam… też za wszystko. Nie sądziłam, że jest aż taki, zresztą sama nie wiem co ja myślała. Boże, pewnie myślisz, że jestem żałosna – tym razem emocje nie chciały dać się schować. Zamiast dać mu szansę na ocenienie jej, zrobiła to za niego, nieco w geście obronnym, jakby przygotowując się na najgorszą z możliwych opcji. Bo tak było jej łatwiej. Bo wieloletnie pasmo porażek w relacjach międzyludzkich sprawiło, że podążała utartym schematem, zupełnie nieprzyzwyczajona, że ktoś związany z nią rodzinnymi więzami mógł faktycznie w jakiś sposób się o nią zatroszczyć, okazać bezinteresowność w swojej chęci pomocy. Jedna z ręce owinęły się wokół jej talii, a ona uniosła głowę wraz ze spojrzeniem do góry, jednocześnie zęby wbijając w dolną wargę. Alkohol - który też przecież spożyła - słabiał wzniesione mury. - Po prostu czasem czuję się tak cholernie sama - to stwierdzenie z pełną złością z jaką malowało się w jej myślach wymsknęło się zza zaciśniętych warg, zanim jeszcze zdążyła je powstrzymać. A jednocześnie liczyła może na zrozumienie? Na wybielenie się przed nim, nawet jeżeli - być może - nie miała się z czego wybielać?

Ephraim Burnett
sumienny żółwik
lenna
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
Gdy jechali przez Lorne Bay, Ephraimowi zdawało się, że oboje byli w zupełnie innych miejscach. Pomimo że ich ciała pozostawały w silnym uścisku, ich umysły orbitowały w oddzielnych galaktykach. W końcu widział, jak prezentowała się Larabel, zanim wcisnęła na gęste włosy jego kask i chociaż znali się jedynie z zajęć dodatkowych swoich córek, Flemming nie prezentowała się na osobę, którą łatwo było wyprowadzić z równowagi. Blada twarz, oczy na granicy płaczu nie były czymś, co należało bagatelizować. Ewidentnie wciąż była wstrząśnięta sytuacją, a on został porwany przez wspomnienie przez Timothyego Leonie. Ciągle czuł wrzącą w jego żyłach krew, która mogła jedynie ochłonąć przy szybciej niż zawsze jeździe, chociaż najchętniej wyjechałby poza miasteczko i zwiększył prędkość na nagiej autostradzie. Zapewne miał to zrobić później w nocy, ale aktualnie miał inne priorytety. Nie mógł jednak pozbyć się tego świdrującego umysł uczucia mieszającego się ze słowami Robinsona. Oczywiście, że ludzie zdołali zauważyć, że kiedyś topowe małżeństwo unikało się, a kiedyś rodzinne spacery zmieniły się w samotne wędrówki. Rodzice podłapywali takie rzeczy szybciej, szczególnie gdy ich dzieci chodziły do jednej klasy. Ale nie plotki bolały Ephraima — mając za żonę kogoś takiego jak Leonie oraz samemu będąc znanym w świecie marynarki, nawykł do pogłosek. Chodziło o coś innego. Bo bez względu na to, że sprawa z unieważnieniem ruszyła, nie oznaczało to, że już mu na kobiecie nie zależało. Że bez względu na to, co mu zrobiła, nie chciał, aby ludzie widzieli ją w takim świetle. Chciał, aby to, co prywatne, właśnie takie zostało.
Wyrwał się z tego zamyślenia dopiero wówczas, gdy zgasił silnik motoru, a silnie przylegające ciało Larabel nie odpuściło, pozostawiając jego plecy chłodnym powiewom wiatru. Faktycznie nadchodziła burza. Nie poszedł jednak w ślady kobiety, pozostając na siedzeniu i wpatrując się pusto w nieistniejący punkt na desce rozdzielczej. Nie widział więc gestu poprawiania sukienki, a jedynie przejął od niej ochronne nakrycie głowy, układając je przed sobą i wpadając w dalszą zadumę. Którą przerwała ona sama… Zerknął na nią krótko, ale nie utrzymał spojrzenia, woląc wsłuchać się w jej słowa, bo widok Flemming i tak wyjątkowo go poruszał. Przepraszam… Że jest aż taki… Boże… Żałosna… Cholernie sama. Dopiero gdy skończyła, przeniósł na nią wzrok. - Nie myślę tak i nie przepraszaj - odpowiedział stanowczo, a gdy dostrzegł, że nie patrzyła na niego, sprowadził ją na ziemię, wyciągając rękę obleczoną w motorową rękawiczkę i łapiąc za brodę. Tak by patrzyła. - To on. Nikt inny. - I puścił ją. Nie mogła i nie powinna się obwiniać. To Timothy wykorzystał jej sytuację, jej poczucie osamotnienia oraz chęć poczucia się kobietą. Nie policjantką, nie żołnierzem. Tą słabszą. Wykorzystał i zniszczył. A przecież w tej słabości czaiło się też tak wiele dobra i piękna. Tak wiele kobiecości i uczucia, jakie kobiety kierowały w stronę mężczyzn. Przecież to też właśnie lubił w Gemmie. Gdy pomimo przyjmowania dzielnej twarzy barmanki, przy nim pozwalała mu być tą słabą. Tą ufająca mu na tyle, że zdejmowała maskę, obalała mur. Czasami musiała go wręcz zachęcać, aby zbliżył się, bo wciąż dawał jej dystans, nie chcąc podejść zbyt blisko i odcisnąć na niej niechcianego piętna. Leonie też była tą, która wychodziła przed szereg, podczas gdy on ów szereg formował. Obie jednak łączył fakt, że polegały na nim i na sile, którą wprowadzał w dynamikę relacji oraz późniejszego związku. I nie chodziło o podniesienie jego poczucia męskości, lecz przydatności. Partnerstwa. Bycia jednak kimś, kto nie był zastępowalny. Bycia tylko dla niej. A bycia szczęśliwym, tego należało się nauczyć i kobiety uzewnętrzniały się wobec mężczyzn nie bez powodu, ponosząc przy tym wielkie ryzyko oraz pozostając przy tym tak trwożnie bezbronnymi... Ofiarowywały im swoją bezbronność jako największy z darów. Jeśli ktoś taki, jak Tim nie był w stanie tego docenić, zasługiwał na gorsze traktowanie niż to, które już mu zapewnili.
Milczał. Teraz ze spuszczoną głową, nie wiedząc, co zrobić. Po prostu tam stali — ona z rękoma spleciony wokół brzucha, on siedząc na motorze, a oboje pod uliczną lampą. Przez umysł Ephraima przelatywały jeszcze raz wspomnienia z interakcji sprzed zaledwie kilku chwil. Przestań... Słyszałem, że twoja żona się od ciebie wyprowadziła. Jestem taka sama... Na nowo zacisnął zęby, a rysy twarzy się wyostrzyły. Tak wiele emocji było tego wieczora. Tak wiele skrajności... Tak wiele postaci... - Rozchodzimy się z Leonie - powiedział nagle całkowicie spontanicznie i zupełnie jakby niepotrzebnie. Niezwiązanie z tematem, o którym mówiła Larabel, ale prawda była inna. Czuł, że musiał to powiedzieć. I chciał to powiedzieć. Równocześnie nieco poprawił się na siedzeniu, ale wciąż był na motorze. - Nie jestem już w stanie z nią być. A mimo to tęsknię za nią. - Umilkł na chwilę, by wrócić już spojrzeniem ku swojej towarzyszce. - Samotność jest jak choroba i jeśli pozwolisz się jej rozrosnąć, pochłonie cię. - I sprowadzi na manowce. Rozumiał. Rozumiał ją doskonale — w samotności i poczuciu całkowitego osamotnienia. A przecież potrzebowali bliskości, ciepła, chwil intymności nie tylko tych splątanych w pościeli, ale także zwykłego siedzenia na kanapie ze świadomością, że druga osoba była. Była i dawała komfort. Że można było wspólnie się śmiać, wspólnie iść przez życie ramię w ramię. Polegać na kimś. Być przy drugiej osobie słabym. I sobie na to pozwalać... Nie. Nie miał dla niej odpowiedzi. Pocieszenia, ale bywały elementy życia, w których po prostu nie było rad. Pozostawała jedynie słodko-gorzka prawda, bo w tym przypadku Larabel nie była jedyna, która nie radziła sobie z własnym porzuceniem. Nie wiedział, jak długo czuła się w ten sposób, ale musiała się uzbroić. Uzbroić przeciwko światu, bo pomimo istnienia wielu ludzi, którzy mogliby wypełnić jej pustkę, jeszcze większa część z nich chciała jedynie niszczyć. To nie powinno tak wyglądać. Kobieta nie powinna żebrać o uwagę czy pozwalać na to, aby dobre chęci rozpadały się przy interakcjach z niewłaściwymi mężczyznami. Czy słów podobnych do nie jesteś sama się spodziewała? Czy słowa te miały jej przynieść jakąkolwiek pociechę? To było smutne, że tak wielu z ich społeczeństwa na to cierpiało i nie mogło się wzajemnie odnaleźć. Bo w końcu nawet Leonie w ten swój pokręcony sposób dostała rykoszetem w związku z własnym poczuciem osamotnienia. Znalazła je w ramionach innego, aktualnie łaknąc powrotu dawnych dni, które nigdy już wrócić nie miały.
Patrząc na Larę, chciał móc ją przytulić. Zaoferować to ciche wsparcie, którym normalnie obdarzał innych, ale z oczywistych względów przez długie lata Leonie posiadała go na wyłączność. Bo to ją chciał ogarniać, gdy czuła strach, smutek, niepewność. Gdy przeżywała zarówno lęki, jak i radości. Teraz już nie było to możliwe. Przepuszczane więc przez palce. Wiedział, że mogłoby to pomóc i tutaj. Z Larą. Nie zrobił tego jednak. Bo to by było zbyt wiele. Czyż nie?
Spojrzał na krótko w stronę domu, pod którym stali. Żadne ze świateł się nie paliło, ale nie powinno go to dziwić. Nie o tej godzinie. Chciał zapytać, czy miała do kogo zadzwonić, ale przecież już to zrobiła. On był tą osobą. Dlatego nie odezwał się, pozwalając, by milczenie wypełniło intensywną, pełną dziwnych szczerości, ale także niezręczności przestrzeń między nimi. Bo chociaż zostawili Rudd’s Pub i Timothyego za sobą, emocje wcale nie opadły, a przerodziły się w coś innego. W coś, co odzierało ich z masek i nakłaniało do urwanych zwierzeń. Nastanie nowego dnia i ich dalsze interakcje wydawały się surrealistyczne z tej perspektywy...
larabel flemming
easter bunny
chubby dumpling
starsza sierżant — police station
37 yo — 169 cm
Awatar użytkownika
about
I've got a pain in my neck
Because I keep looking up
I'm searching what's coming next
But it won't come from above
And there's a hole in my chest
Like there's a hole in the sun
So tell me, what's coming next?
I'm searching what's coming next
Patrzyła na zasnuwające się ciemniejszymi chmurami niebo, które odbijało się w przykrytych warstwą łez, wciąż uparcie trzymających się w ryzach. Ciemnie i przytłaczające, zupełnie jak myśli, które ociężale osiadły na ich ramionach tego wieczora. Przeważnie Lara stała wtedy pewnie na równych nogach, gotowa na przyjęcie i odbicie ciosu. Dzisiaj pozwoliła mięśniom się rozluźnić, opuściła gardę, którą zawsze trzymała wysoko i po raz kolejny przekonała się o tego konsekwencjach. Bo problemu – błędnie i destrukcyjnie – doszukiwała się w sobie, w swoim charakterze, wyglądzie, zachowaniu, a nie w postawie drugiej osoby, która odpowiedzialna była za wymierzony cios. Każde z nich, zarówno Ephraim, jak i Larabel sparzyli się w przeszłości, ktoś wykorzystał zaufanie, jakim obdarzyli bądź byli w stanie obdarzyć tę drugą osobę, odrzucili opiekuńcze ramię, jakim byli w stanie otoczyć tę drugą osobę. I trudno powiedzieć – zapewne był to spór nie do rozstrzygnięcia – co bolało bardziej; jeden cios zadany z siłą tysiąca, czy tysiąc ciosów zadanych z każdy z siłą jednego?
Ponownie ją zaskoczył. Na początku sam gest równie stanowczy co nieinwazyjny, zmuszający ją – a może raczej nakierowujący niby portowa latarnia – do spojrzenia we właściwym kierunku. A później to, co zobaczyła w jego spojrzeniu, którego tak bardzo chciała uniknąć. Widziała w jego oczach szczerość – cokolwiek by nie mówił, wiedziała, że wierzył w swoje słowa. To, dlaczego dalej czuła się brudna? Może już nieco mniej, może to uczucie dyskomfortu we własnej skórze nieco zelżało. Bo wraz z jego zapewnieniem przychodziło milion innych wątpliwości; bo może to jednak ona? Tim był jedną z osób, które ostatecznie odsunęły ją z najróżniejszych powodów na dalszy plan. – W takim razie jeszcze raz dziękuję – jej głos nieco jeszcze drżał, można było usłyszeć w nim chrypkę, ale czego w nim na pewno na próżno było szukać? Strachu. Echa innych emocji wciąż jeszcze pobrzmiewały wśród sylab (smutek, żal, złość), ale nie strach. Ktokolwiek w tej przepychance nie miałby racji prawdą pozostawało, że na pewien czasu znowu się sparzyła. Jeszcze nie dzisiejszego wieczora, ale jutro znów przywdzieje zbroję, która miała pomóc jej w walce z samotnością, trawiącą ją niby paskudna infekcja. A szkoda – bo była gotowa podzielić się swoim życiem. Wpuścić kogoś do świata swojego i Allison, zaufać komuś na tyle, aby – może nie teraz, nie za rok, może nawet nie za dwa – ale zacząć budować coś więcej niż kilka spotkać w restauracji. Prawda, chociaż była kobietą pozornie otwartą, której łatwo przychodziło nawiązywanie kontaktów to faktyczne wejście w nową relację, chęć zaryzykowania przychodziła jej coraz trudniej. A mimo to robiła to znowu. Właśnie teraz, w momencie, w którym leczyła jedno poparzenie, wyciągała rękę w stronę czajnika, aby przekonać się czy powierzchnia metalu zdążyła się już nagrzać. Bo gdy zamykała drzwi Timowi, otwierała się przed Ephraimem. Robiła to w sposób zupełnie inny, może bardziej naturalny? Z pewnością intencja stojąca za tymi dwiema relacjami była w tym momencie inna, ale faktem było, że odsłaniała część swojej wrażliwości przed Burnettem, spowiadała się ze swojej samotności.
Stwierdzenie kapitana tak prędko i ostro, niby kula, przecięło ciszę jaka nastała między nimi. Nie mogła powiedzieć, że ta informacja była szokująca, nie mieszkali razem, to musiało coś oznaczać, prawda? Dotąd jednak z półsłówek, podsuwanych przez sytuację obrazów, szyła obraz relacji między rodzicami Teresy. Teraz miała już pewność, deklarację, tak klarowną, że nie pozostawiała żadnych wątpliwości. I to chyba dobitność tego stwierdzenia w zestawieniu z jednoczesnym dysonansem w odczuciach Ephraima sprawiła, że współczucie zarysowało się mocniej w czekoladowych oczach. – Przykro mi – za słowami szczerymi w swojej intencji, poszedł gest. Dłoń spoczęła na jego ramieniu we wspierającym geście. – To chyba normalne? Zapewne wiele razem przeżyliście, a takie rozstania nigdy nie są łatwe – nawet nie starała się udawać, że rozumie. Bo jak mogła rozumieć co przechodził w tej chwili? Może oprócz poczucia samotności, którego – jak się okazuje – smak mogli poznać oboje. Jednocześnie chciała mu dać do zrozumienia – a miała wrażenie, że Ephraim jako uważny słuchacz ją zrozumie – że chociaż nie miała zamiaru ciągnąć go wbrew jego woli za język to nie tylko w ramach wdzięczności za dzisiejszą opiekę, była go w stanie wysłuchać. – Paradoksalnie trudną z nią walczyć w pojedynkę – odparła z gorzkim rozbawieniem pobrzmiewającym w głosie i wykrzywiającym jej usta w ponurym uśmiechu.
Cholernie jej tego brakowało – poczucia, że ma kogoś u swojego boku. Potrzebowała wypełnienia tej luki, której wypełnić nie mogła pomoc rodziców czy rodzeństwa. Potrzebowała kogoś w swojej codzienności, z kim mogłaby dzielić życie w każdym jego aspekcie. A teraz dobijała ją świadomość własnej samotności nawet w najbardziej przyziemnych sprawach; prace ogrodowe, drobne naprawy instalacyjne w domu, stereotypowe wręcz przywieszanie półek w pokoju. Jedynie obecność Allison zdawała się trzymać ją w ryzach, sprawiać, że te chwile słabości – jak właśnie ta dzisiaj – ostatecznie przechodziły w stan spoczynku. Rozpraszała jej uwagę od problemów; widocznie oboje skupiali się teraz na dobru swoich dzieci, chcąc zapewnić im komfort, może po części traktując ich obecność właśnie jako lekarstwo na samotność?
Obejrzała się przez ramię w stronę domu, podążając za jego spojrzeniem, po czym wróciła do niego. – Wejdziesz na chwilę? Zrobię coś ciepłego do picia – miała wrażenie, że obojgu im się przyda kubek ciepłej herbaty. Jej z pewnością. Poza zupełnie praktycznym problemem, jakim był fakt, że dalej miał jej torebkę, w której znajdowały się klucze, Lara nie chciała, żeby już wracał. Bo mimo początkowego wstydu oraz niepewności, gdzieś podskórnie i całkowicie egoistycznie jego obecność sprawiała, że te negatywne emocje, które wciąż były obecne powoli chciały się wycofać. Bo wiedziała, że teraz znajdowała się w towarzystwie kogoś komu mogła zaufać i kto rozumiał. Nie miała jednak śmiałości go zatrzymywać, prosić, aby wszedł do środka. Jeżeli odmówiłby, zrozumie i nie będzie miała pretensji. Może wieczór spędzony wyjątkowo w towarzystwie drugiej osoby dobrze im zrobi?


Ephraim Burnett
sumienny żółwik
lenna
komodor, Dyrektor Generalny Operacji Morskich — w Royal Australian Navy
37 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I cannot look weak. Not in front of my men, not in front of your men, not at all. For some time now I have been holding my entire world together with both hands, keeping my men in line, seeing to their needs, and the only way that endures is if I look the part.
W umyśle Ephraima, który nigdy nie przestawał analizować, a więc także i obwiniać samego siebie, wszystko sprowadzało się do momentu, w którym zdecydował się zostawić Gemmę. Każda inna decyzja powracała do tamtego punktu wyjścia — od patrzenia na Leonie, przez ich związek, po chwilę obecną. Obecność Fernwell gdzieś w uśpionym Lorne Bay jedynie wzmacniała to poczucie i odciskała swoje piętno na kapitanie. Co prawda pierwsza fala szoku związana ze spotkaniem swojej pierwszej kobiety, już dawno przeminęła, chociaż jej echo wciąż pozostawało. Podobnie jak fakt związany z ukrywaną przez Leonie prawdą. Wydawać by się mogło, że była to niejako kolejna próba wody dla mężczyzny — w swoim zawodzie nie raz już musiał mierzyć się ze sztormem i nie spodziewał się, że będzie to musiał robić także na lądzie, w życiu prywatnym — aktualnie jednak czy w jakikolwiek sposób powinno go to dziwić? Po tym, co się wydarzyło na przestrzeni ostatnich kilkunastu miesięcy? Byłby także głupcem, gdyby sądził, że kiedykolwiek się to zakończy, bo przecież już wystarczająco długo pozostawał zaślepiony — opaska opadła, a wraz z nią fałszywe postrzeganie świata.
W takim razie jeszcze raz dziękuję.
- Nie musisz. Po prostu chciałbym, żeby ktoś postąpił tak samo, gdyby moja córka była w takiej sytuacji - przyznał, chociaż można było usłyszeć w jego głosie — podobnie jak w tym należącym do Larabel pełnym emocji — pobrzmiewającą troskę oraz strach. Jako rodzic Ephraim chciał, aby całe życie Teresy przemknęło bez najmniejszego problemu. Bez zawahania. A przecież nie mógł być zawsze przy niej. Nie mógł jej zawsze bronić. Nie mógł spełniać roli, którą zawsze chciał spełniać. Chryste... Nawet teraz jej przecież nie spełniał, bo nie mógł zrobić tego, czego Teresa pragnęła najmocniej, czyli zejść się z jej matką i ponownie być ich małą rodziną. Ale nie mógł… Jedyna osoba, której nie chciał krzywdzić, cierpiała, a on musiał iść swoją wyznaczoną ścieżkę. I nienawidził się za to, chociaż równocześnie zdawał sobie sprawę ze słuszności własnej decyzji. Wszak kim by się stał, gdyby wrócił? Znienawidzoną wersją siebie. Znienawidzonym mężem i znienawidzonym ojcem. Miał nadzieję, że kiedyś, po poznaniu prawdy, Teresa miała zrozumieć. I mu wybaczyć. Wszak nie chciał, aby ich relacje się rozpadły. Szczególnie że dziewczynka była aktualnie całym centrum kapitańskiego życia.
Zaraz jednak z jego rozmyślań wyrwały go słowa, a w chwilę później idące za nimi dotknięcie dłoni na ramieniu. Skierował tam spojrzenie, by później przenieść je na kobietę, do której uśmiechnął się smutno. Odruchowo sięgnął do spoczywającej troskliwie na jego ramieniu ręki, ale zdołał jedynie musnąć damskie palce. Te naturalne gesty mieszały się z tymi niepewnymi, jakby zagubionymi, tworząc dziwną mieszankę, nad którą zapewne miał się zastanawiać później. - To… Nieco bardziej skomplikowane - odpowiedział mocno schematycznie i mało rozjaśniająca, ale nie wiedział, jakich innych słów użyć. Bo tak właśnie było w ich konkretnym przypadku. W końcu to nie było normalne. Ephraim wszak tęsknił za fikcyjną żoną — którą znał od siedmiu lat, która go nie okłamywała, z którą był szczęśliwy. Z którą miał dziecko... A przecież aktualnie wiedział, że taka osoba nie istniała. Że tkwiła jedynie w jego umyśle… Niczym więcej. Nierealna i niezgodna z rzeczywistością. Nie mógł jednak powiedzieć tego Larabel, bo nie mówił o tym nikomu. Nikomu prócz samej Leonie, która zaprzeczała jego słowom oraz zdawała się nie dostrzegać, jak bardzo zakończyło się ich dawne życie. I jak bardzo utrudniała swojemu dawnemu partnerowi ruszyć dalej. Która więc sytuacja była lepsza — Flemming czy kapitana? Nie było na to prostej odpowiedzi i zapewne taka nigdy nie miała się pojawić. A na własną samotność nie mieli dla siebie idealnego rozwiązania. Nie posiadali nic, by poczuć się lepiej. Ale czy nie byliby naiwni, gdyby właśnie na to liczyli? Życie pokazało, że nie było łatwe ani nie miało niczego nikomu ułatwiać. I to nie tak, że Burnett był niezwykle ciężką osobą do związku. Wszak Ephraim nie chciał jedynie brać. Chciał też dawać. Oferować samego siebie i dostrzegać, jak istotny był dla drugiej strony. Bez kłamstw... Bez niepewności.
Wejdziesz na chwilę?
Podniósł wzrok, patrząc na Larę, nie wiedząc, co czaiło się w jego własnym spojrzeniu. Nie powinien wchodzić. Powinien był powiedzieć, że nie mógł, bo w końcu to nie tylko była jej prywatna przestrzeń, ale tak wiele aspektów układało się na tę decyzję. Społecznych, prywatnych, zwyczajnie ludzkich. A jednak nie mógł zmusić się do otwarcia ust i wyartykułowania tego, czego chciał. Bo wciąż obijało się w jego głowie to, jak przed momentem otworzyła się przed nim, przyznając do samotności. Oboje ją odczuwali i oboje mogli się zrozumieć, mimo że dla niego samotność łączyła się z ciężkim rozerwaniem wewnątrzrodzinnym. I równocześnie właśnie to sprawiało, że powinien. I nie powinien. A jednak po chwili zorientował się, że — po przekazaniu jej torebki — szedł kilka kroków za kobietą w stronę wejścia do przycupniętego na osiedlu domu. Gdy ona zajmowała się zamkiem, spojrzenie mężczyzny z damskich pleców przeniosło się w stronę ulicy. Motor wciąż stał na podjeździe, całkowicie nie pasując do okolicy rodzinnych mieszkań oraz tożsamych z nimi vanów. Czy on sam prosił o zbyt wiele? Czy był wobec Leonie zbyt wymagający na początku? Co powinien był zrobić, aby nie poszła z Hunterem tuż przed ślubem, a także niedawno? Kto wie, ile razy. Kto wie tak naprawdę czy tylko z nim... Znów usztywnił szczękę i znów napiął się, z opóźnieniem zdając sobie przez to sprawę, że Larabel czekała na niego i patrzyła wyczekująco. Poruszył się więc, ale nie przekroczył progu od razu, a po prostu zatrzymał się przed nim, zupełnie jakby jeszcze analizował w głowie swoje możliwości. To jednak było takie niepoważne... A im dłużej zwlekał, tym coraz śmieszniej wyglądał, dlatego schował własne obawy do kieszeni i wszedł do wnętrza, pozwalając, by gospodyni zamknęła cicho drzwi za jego plecami. - Allison? - Wymówił imię dziewczynki, jednak nie po to, żeby ją przywołać czy sprawdzić, że nie siedziała w głębi domu, lecz słowo to było skierowane ku jej matce. Krótkie, acz wymowne oznaczające tyle, co pytanie, gdzie była jej córka. Czy spała? Czy powinien był uważać na hałas, czy przygotować się na spotkanie znajomej twarzyczki? W końcu chyba za bardzo by tego nie chciał — później tłumaczyć się, co robił o tej porze w domu, który nie należał do niego i nie był w żaden sposób powiązany rodzinnymi koligacjami. Zresztą... Siedem lat wystarczało, aby mała główka zaczęła dobierać obrazy do znaczeń...
larabel flemming
easter bunny
chubby dumpling
starsza sierżant — police station
37 yo — 169 cm
Awatar użytkownika
about
I've got a pain in my neck
Because I keep looking up
I'm searching what's coming next
But it won't come from above
And there's a hole in my chest
Like there's a hole in the sun
So tell me, what's coming next?
I'm searching what's coming next
Gdybanie chyba było nieodłączną częścią ludzkiej natury, z którą na próżno było walczyć. Jedni poświęcali jej mniej, inni więcej uwagi, ale w ostatecznym rozrachunku każdy zastanawiał się w pewnym momencie swoje życia, jak mogłoby się ono potoczyć, gdyby wybrali inną ścieżkę. Czasem próbowali sobie nawet wmawiać, że nie żałują żadnej z podjętych decyzji, bo ta doprowadziła ich do miejsca, w którym są. Lara czasem zastanawiała się jakie byłoby jej życie bez Allison, a raczej, gdyby występowała w życiu siedmiolatki jako ktoś zupełnie inny. I dochodziła do wniosku, że byłoby po prostu inne. Ni lepsze, ni gorsze – po prostu inne. I to, że szczerze nie żałowała podjęcia się opieki nad Allison nie znaczy, że nie żałowała żadnej z innych decyzji. Żałowała chociażby tych, które doprowadziły ją do granicy płaczu, stojącej na podjeździe do własnego domu.
Nie powiedziała nic, miała wrażenie, że jej spojrzenie odzwierciedlające wcześniejsze emocje ukrywające się w głosie mówiło jednoznacznie w jaki sposób odbierała słowa Ephraima. Ten – zapewne nieświadomie – oprócz troski o Allison, o jej przyszłość w świecie okrucieństw, przed którymi nie zdoła jej ochronić, poczucie winy. Jakim ona była przykładem dla Allie? Nie wpadła bowiem na to, że hasła propagujące uczenie synów, a nie obwinianie córek dotyczyło także jej. Dzisiejszego dnia wydarzyło się zdecydowanie zbyt dużo, a negatywnie odczucia lubiły podjudzać się wzajemnie.
Chyba każdy rodzic musiał pogodzić się z tym, że nie będzie w stanie ochronić swej pociechy przed całym złem tego świata i nie będzie mógł dać dziecku wszystkiego, co sobie zażyczy. Należało wyłapać ten trudny balans, stworzyć pewnego rodzaju kompromis pomiędzy tym, czego dziecko chciało a co faktycznie było dla niego najlepsze. Zapewne w takiej sytuacji właśnie się znajdował, gdzie pozornie nie było jednoznacznej, dobrej ścieżki.
Pozwoliła sobie przez chwilę zatrzymać się w tym momencie, kiedy jej spojrzenie przepełnione w tym momencie śladami smutku oraz współczuciem skrzyżowało się z wzburzonymi bólem i smutkiem spojrzeniem Ephraima. Nie chciała wypowiadać tych dwóch wyświechtanych słów; współczuję ci. Czy to nie oczywiste? Zamiast tego chciała mu dać do zrozumienia, że była tu, gdyby jej potrzebował. Chociażby za pomocą spojrzenia, które już nie uciekało przed jego wzrokiem, dłonią, która w delikatnym geście zaciskała się na jego ramieniu. – Mogę się jedynie domyślić – nie próbowała udawać, że rozumie. To nie przyniosłoby mu ulgi. – Gdybyś chciał… - zaczęła niepewnie, znowu manewrując w jeszcze nieodkrytym obszarze ich relacji, który dzisiaj odkrywali wspólnie. – Gdybyś chciał to z siebie zrzucić, wiesz, gdzie mnie znaleźć – uznała, że niektóre deklaracje nie pomogą pozostać w sferze niedopowiedzeń. Chociaż tyle mogła zrobić, aby odwdzięczyć mu się za wsparcie jakie okazał jej dzisiaj. Sprawił, że dzisiejszego wieczoru nie utonęła w niespodziewanych konsekwencjach nietrafnych decyzji podjętych przez zżerającą ją samotność. Samotność, z którą nie chciała się dzisiaj spotkać, także była wdzięczna, że ostatecznie – po oddaniu jej torebki – ruszył za nią w stronę drzwi wejściowych. Dopiero, kiedy z małej torebki próbowała wyciągnąć pęk kluczy i jeden z nich wsunąć do zamka zorientowała się jak bardzo zesztywniałe i poza jej kontrolą stały się jej dłonie. I w trakcie tego jakże pochłaniającego jej uwagę procesu zastanawiała się jedynie czy zaproszenie go do środka nie było kolejną, złą decyzją podjętą tego wieczora. Czy w tym momencie znowu nie kierowała nią złośliwa samotność?
Już teraz było za późno, zamek zwolnił blokadę i Lara pchnęła drzwi wejściowe, wchodząc do środka jako pierwsza. Odłożyła torebkę na średniej wielkości komodę stojącą w wejściu i rzuciła w jego stronę spojrzenie, czekając na decyzję z jego strony, nie wiedząc skąd to napięcie wkradające się w jej mięśnie, które puściło dopiero, gdy przestąpił próg. Dopiero wyartykułowane przez niego imię jego córki naprowadziło ją na powód – jeden z powodów? – przez które wahał się wejść do środka. – Nocuje dzisiaj u mojego brata, odbieram ją dopiero jutro – na szczęście. Uwielbiała spędzać z nią czas, to oczywiste, ale nie chciała, aby Allie musiała oglądać ją w takim stanie. Była dziewczynką niezwykle bystrą i z pewnością umiałaby połączyć ze sobą dwie kropki, szczególnie tak wyraźnie narysowane na białym tle.
W domu, już w samym przedpokoju, dało się wyczuć pewną atmosferę rodzinnego chaosu. Nie wszystko było ustawione jak od linijki, gdzieś na komodzie wciąż leżała maskotka, którą Allie brała przeważnie do samochodu. Z kolei obok miejsca na buty stały przewrócone, różowe kalosze. I zdjęcia, chociażby wiszące na ścianie w korytarzu, którym poprowadziła do salonu. Większość z nich przedstawiała Allison na różnych etapach życia. Jedno wybijało się jednak formalnością wśród tych kadrów ujętych jakby w locie. Było to pozowane zdjęcie młodej Flemming z galowym mundurze, stojącej z dziadkiem, starszym już nieco przygarbionym mężczyzną z siwizną wystającą mu spod czapki. Mężczyzna odziany również był w mundur, który w detalach różnił się od tych współczesnych.
- Czego się napijesz, kawy, herbaty? – zaproponowała. Przeszła do swojego standardowego zachowania – działania – które miało ją przeprowadzić przez roztrzęsienie, które nadal wprowadzało jej dłonie w drżenie.
Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że obdarza Ephraima kolejnym skrawkiem swojego zaufania, obnaża przed nim kolejną część siebie, wpuszczając ją do swojego domu, w którym powinna i czuła się swobodnie, w którym wychowywała swoją córkę. – Jak ręka? – oprzytomniała nagle, przypominając sobie wymagający zapewne siły prosty wymierzony Timowi. Normalnie byli uczeni jak to robić, aby nie zrobić sobie krzywdy, ale jednocześnie starcie – o ile tak można było to nazwać – z Timothym w niczym nie przypominało sytuacji, do których byli szkoleni. Widziała jak wiele emocji wywołała w Ephraimie nawiązanie Robinsona do Leonie – a gniew był złym doradcą. Dopiero kiedy zadając to pytanie mógł zauważyć jej twarz w pełnym świetle, niespowitą półcieniami rzucanymi przez uliczną lampę. Szczegóły takie, jak rozmazana szminka, czy ślady po mocnych uściskach dłoni Tima wokół jej nadgarstków. Coś, na co ona uparcie nie chciała zwrócić uwagi, jakby chciała wyprzeć ten wieczór z pamięci.


Ephraim Burnett
sumienny żółwik
lenna
ODPOWIEDZ