Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Pierś panienki Clark uniosła się mocno gdy ta brała głęboki wdech, by chwilę później opaść podczas długiego wydechu. Znała to dziwne uczucie, jakie zakradało się pod jej skórę sprawiając, że dziwny prąd wędrował gdzieś po jej ciele - stres. Zwykły, prosty stres opanowywał jej ciało sprawiając, że poczęła odrobinę nerwowo przesuwać swoimi palcami po jego palcach, nie zauważając nawet, że jej dłoń co rusz sama odnajduje ich dotyk. Chciała, owszem, przekazać mu to, co siedziało w jej głowie; ujawnić te sekrety, które pomogłyby mu ją zrozumieć lecz jednocześnie bała się okrutnie jego reakcji na podobne słowa. Czaiła się więc, niczym mały kociak uczący się polowania, próbując znaleźć odpowiednią drogę do rozpoczęcia tematu… I dopiero jego słowa sprawiły, że myśli poczęły układać się w głowie, aby w końcu ujrzeć światło dzienne, choć powinny zrobić to już dawno temu.
- No więc… - Zaczęła, poprawiając się na tej podłodze. - Kiedyś był sobie chłopiec. Niepozorny, lecz posiadający wielkie marzenia oraz nadzieje na przyszłość, choć wiatr zawsze zdawał się wiać mu prosto w oczy. Ten chłopiec pochodził z bardzo biednej rodziny, jego ojciec był rybakiem i tylko dlatego nie przymarli głodem… Chciał coś zmienić, przyciągnąć do siebie odrobinę szczęścia, bardzo szybko więc zaczął imać się najróżniejszych zajęć. Sprzątał kutry, wypływał z ojcem w morze, pomagał przy budowach… Wszystko, aby trochę zarobić. - I choć opowieść zdawała się nie być z nią powiązana, Audrey uśmiechnęła się delikatnie. - Ten chłopiec miał wielkie marzenia o własnym biznesie. Czymś, co odbierze od niego zmartwienia dotyczące opłat oraz pustej lodówki, spróbował więc swoich sił… Ale spotkał się z odmową. Nie jedną, odmawiali mu przez piętnaście lat, podczas których nie raz niemal lądował na ulicy. Nie poddał się jednak i… - Zawahała się, nie będąc pewną, czy Jebbediah zrozumie przekaz jej słów czy może uzna jej opowiastkę za nazbyt idealistyczną. Chciała jednak, aby wiedział, co stoi za jej zachowaniem, nawet jeśli mógłby tego nie zrozumieć. - Tym chłopcem był mój dziadek, wiesz? Przez większość życia klepał biedę i sporo minęło, nim dostał szansę na stworzenie tego, co posiada teraz. Wiem, że to brzmi głupio, ale to właśnie to nie raz stoi za moim zachowaniem, bo dziadek wychował mnie w myśl, że jeśli coś się kocha to należy nie poddawać się i zawzięcie o to walczyć. I to dlatego… To przez to wychowanie… Odczuwam ból, wiesz? Ból, że mi nie powiedziałeś co się dzieje, bo byłam gotowa spalić dla Ciebie cały świat. - I cieszyła się bardzo, że siedzieli w mroku windy, a pan Ashworth nie miał jak dostrzec gorącego rumieńca, jaki pojawił się na jej buzi. - To wszystko… To dla mnie trochę tak, jak gdybym ja zostawiła cię po tym, jak postrzelił mnie ojciec, wiesz? - Użyła porównania z nadzieją, że wywoła w nim odrobinę refleksji, dzięki której Jebbediah zastanowi się, jak sam poczułby się w takim momencie… I dzięki której, może, zrozumie ją odrobinę bardziej. - Mówiłeś, że miałeś dobre intencje, ale… - Pokręciła głową, nagle nie wiedząc, jakich słów użyć do sformułowania swoich myśli. I tak otworzyła się mocno, nie do końca będąc pewną czy aby przypadkiem nie obróci się to zaraz przeciwko niej, a rozmowa w windzie obróci kolejną kłótnię. - Nie wiem jak nazwać to, co czuję. Ale wiem, że jestem silniejsza niż sądzisz i byłam gotowa przyjąć na siebie ciężar tego, przez co byś przechodził...Bo dla mnie to jest definicją miłości - że nie opuszcza się drugiej osoby, w tych gorszych chwilach tylko jest się obok, aby dźwignąć ją, jeśli ta ugina się pod ciężarem wydarzeń. - Zakończyła z cichym westchnieniem czując, jak jej mięśnie spinają się nieprzyjemnie w oczekiwaniu na werdykt bądź jakąkolwiek reakcję. Audrey zrobiła bowiem coś, czego zapewne robić nie powinna - otworzyła się. Wyjęła te połamane resztki serca ze swojej piersi, aby wyciągnąć je w stronę Jebbediaha, który w każdej chwili mógł zwyczajnie roztrzaskać je na jeszcze mniejsze kawałeczki - wystarczyło okazać brak zrozumienia. Panienka Clark czuła jednak, że musiała wypowiedzieć podobne słowa, nawet jeśli za chwilę mogła zbierać resztki serca z podłogi tej windy, bo chciała, tak bardzo, aby Jeb był w stanie zrozumieć skąd brał się w niej ten okrutny upór i problem z zaakceptowaniem jego decyzji.
- Jestem, ale jeśli coś jest ważne dla kogoś, kogo kocham chcę to znać, nawet jeśli potrzebuję czasu aby to zrozumieć… Kilka razy chciałam spytać, ale nigdy nie czułam, abyś chciał mnie w tej części swojego świata. - Przyznała więc wpierw, chcąc, aby ta kwestia była jasna. Ona przecież nie raz zabierała pana Ashworth do swojego Sanktuarium chcąc zapoznać go z tym światem, który był tylko jej… Teraz jednak, podobne rozważania traciły odrobinę na znaczeniu podług tego, co miał jej powiedzieć. I choć wiedziała, że za chwilę sama złamie resztki swojego serca, zadawała kolejne pytania zwyczajnie chcąc zrozumieć, przez co musi przejść on. Teraz, gdy potrafiła odsunąć od siebie bezradność choć wiedziała, że każdy kolejny gest złamie jej serce jeszcze mocniej. Nie byli przecież już razem, Jebbediah jasno wyraził się, że jej nie chce i w każdej chwili mógł znaleźć kogoś innego na jej miejsce (a ta myśl nadal sprawiała, że nieprzyjemny dreszcz przetaczał się gdzieś przez jej ciało)… A jednak pamięć mięśni oraz miłość serca zdawały się być w tym momencie silniejszymi od lęku.
Ostrożnie drżące dłonie odnalazły drogę wpierw do męskich ramion, później do szyi wokół której owinęły się niezwykle delikatnie. Powolutku, centymetr po centymetrze próbowała delikatnie przysunąć go do siebie, chcąc ułożyć głowę pana Ashworth na swojej piersi.
- Jak duże konkretnie są te kłopoty? - Spytała więc przyciszonym tonem. Wiedziała, owszem, że utracił farmę a jego obecne mieszkanie pozostawało wiele do życzenia to jednak zdawało się być dopiero wstępem do tego całego, finansowego galimatiasu, a panienka Clark chciała dokładnie wiedzieć o jakim kalibrze mowa. Nieśmiało wplotła palce w znajomą czuprynę, mając wrażenie, że serce wyskoczy zaraz z jej piersi oddając się w dłonie swojego właściciela. -I… Co sprawia, że jesteś w rozsypce? - Delikatny, przyciszony głos drżał gdy wypowiadała te słowa. Tym razem nie miała zamiaru wyskakiwać z żadną terapią bądź innymi, złotymi radami. Tym razem chciała zrozumieć to, co czuł. Dowiedzieć się, jakie emocje czaiły się w jego środku i o których do tej pory nie odważył się jej powiedzieć…

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Znał aż za wiele idealistycznych opowiastek. Miał wrażenie, że cała Biblia to zbiór takich, bo przecież w przypowieściach wszystko było możliwe. Owszem, ci ludzie na swojej drodze znajdowali Zbawiciela i przez to cuda były namacalne, ale i tak brzmiało to dość optymistyczne. Z zachwytem powtarzał dowcip o tym, że Jezus miał po trzydziestce aż dwunastu przyjaciół i tylko jeden okazał się zdrajcą, ale chodziło raczej o fakt, że owa idylliczność miała charakter bardzo symboliczny. Ashworth nie wierzył w bajki, bo zewsząd otaczała go całkiem paskudna rzeczywistość. To po części była wina również jego obecnego stanu psychicznego. Trudno było powziąć stosowne kroki i podążyć w stronę słońca, gdy nadal przeżywał żałobę.
Może i zbyt długo pastwił się nad śmiercią matki i ją rozpamiętywał, ale jednocześnie była jedynym, żyjącym członkiem jego rodziny. Poza nią nie miał już ojca, który odszedł przed laty ani też rodzeństwa (wiadomego, bo o bracie dowiedział się niedawno). Ba, nawet nie miał przyjaciół z którymi mógł dzielić swoją (nie)dolę. To wszystko sprawiło, że nie umiał dostrzec tej iskierki nadziei, która niegdyś go rozpalała i sprawiała, że był czynnym świadkiem Dobrej Nowiny. Racja, miał zostać pastorem i nakreślać ludziom Pana, ale sam na razie nie czuł się wesołym i radosnym chrześcijaninem. Miał wrażenie, że razem z trumną swojej matki zakopał jakiekolwiek pozytywne uczucia i teraz próba ich przywołania przypominała wywoływanie duchów.
Może i wierzył w nie, ale nie była to zbyt wielka wiara. Nie sprzeciwił się jednak słowom Audrey, nie przerywał jej. Był jej winien wyjaśnienia i choć trochę burzyło się w nim (bo znowu rozmawiali o jej emocjach i uczuciach, nie zaś o nim), pozwolił jej dokończyć tę historię. Od pucybuta do milionera, prawdziwy american dream w wykonaniu jej dziadka.
Tak, ironizował, ale zdawał sobie sprawę, że to po nim dziewczyna jest mocno uparta i tak łatwo nie odpuści. Po części Jebbediah liczył właśnie na to i to go najbardziej przerażało. Gdyby był człowiekiem honorowym to już dawno by odszedł, a on nie potrafił. Zainwestował w panienkę Clark swoją duszę i choć wszystko inne zdawało się być martwe od czasów śmierci Euphemii to jego uczucia do niej nie zmieniły się. Tyle, że można było kochać kogoś najbardziej na świecie i jednocześnie pozwolić mu odejść.
Nie z powodu braku siły, ale z powodu czystego i obiektywnego pragnienia, by ta osoba była szczęśliwa.
- Nie rozumiesz. To nie chodzi o twoją siłę bądź wytrzymałość. Naprawdę byłabyś szczęśliwa przy pijaku, którego nie stać na zabieranie cię do opery? Takiego przed którym będziesz się wstydzić? – dopytał zniecierpliwiony, bo dziewczyna pomijała bardzo dla niego ważny aspekt finansowy. Mogła uważać, że bieda to tylko stan przejściowy, ale nie rozumiała, że dla niego to będzie nowa filozofia życiowa. Będąc pastorem nie będzie zarabiać fortuny i nie będzie czekać go zakończenie godne jej dziadka. – Audrey, ja nie chcę takiego życia dla ciebie, a nie mogę zagwarantować ci tego, że się zmienię. Straciłem farmę, dom, ukochane zwierzęta… Nie umiem wierzyć w to, że będzie dobrze i że miłość wystarczy – był brutalnie szczery i choć każde słowo bolało go tak jak i ją to wiedział, że te słowa musiały w końcu paść. Nadal nie znali na tyle swoich motywacji by skupiać się na swobodnym small talku, zwłaszcza gdy poruszali tak istotne kwestie, a on raz po raz był zmuszony łamać jej serce.
Oczywiście jego już dawno zostało roztrzaskane, ale miał wrażenie, że nikt o to nie dba. Był tylko żałosnym pijakiem, który stracił matkę i na dodatek utknął z byłą w windzie.
Nie czas i miejsce na rozmowy o wierze.
Westchnął.
- To chodziło raczej o to, że to nie jest kwestia zainteresowań. Traktuję to znacznie poważniej i nie chcę tego sprowadzać do niedzielnego kółeczka o którym mogę opowiadać mojej dziewczynie. Moja żona musi być ochrzczona – wyjaśnił i sam nie wiedział dlaczego dodał to zdanie teraz. Do tej pory jej o tym nie mówił, ale dopóki nie zamierzał być pastorem, jej brak wiary w niczym nie przeszkadzał. Obecnie zaś stał się jedną z wielu przeszkód, które stawiał przed nimi Bóg. Jebbediah dalej mimo wszystko wierzył, że on ma dla nich plan i stąd znaleźli się w tej windzie.
Zepsutej na tyle długo, by mogli wreszcie szczerze porozmawiać, choć nadal pamiętał jej raniące go mocno słowa. Chciał jednak wierzyć, że kiedyś zostaną przynajmniej przyjaciółmi, choć nie, przyjaciółki nie obejmowałby w ten sposób i nie garnąłby się do jej ciepłego ciała. Na chwilę zapomniał, że są osobno i przypominał sobie te czasy beztroski, gdy na hamaku wtulał się w nią i zasypiał. Wówczas nie doceniał szczęścia, które miał. Teraz zaś nieznośny czas skracał ich kontakt, a jej pytanie wisiało w powietrzu i choć chciał, nie miał zupełnie prawa do milczenia.
Było wszak źle i powinien o tym pamiętać, a nie szukać raju utraconego w jej ramionach.
- Moja matka zapisała wszystko mojemu bratu, więc żeby wynająć tę norę i opłacić studia, pracuję na budowie. Praktycznie cały dzień. Właśnie tracę dniówkę – poinformował ją, choć nie wyglądał na człowieka, który tego żałuje. – I naprawdę musisz pytać co sprawia, że jestem w rozsypce? – przecież umarła mu matka, stracił ją i alpaki.
Powodów była cała masa i wolałby uniknąć tak prozaicznych zagadnień.
Albo tego, że nagle winda się otworzyła i wyjrzał konserwator budynku. Najwyraźniej ich rozmowa została zakończona zbyt wcześnie.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Ciężkie westchnienie wyrwało się z piersi panienki Clark która, mimo iż zapewne powinna po ostatnich doświadczeniach, zwyczajnie nie potrafiła patrzeć na Jebbediaha jako na zwykłego, nic nie znaczącego pijaczynę. W końcu do nie dawna był dla niej tą najważniejszą osobą, jej serce nadal pozostawało w jego własności, a ona znała go na tyle dobrze by wiedzieć, co kryje się pod tą szorstką maską, jaką wszystkim pokazywał. Wiedziała, że posiadał problem z alkoholem, w tym wszystkim jednak czuła, że był na tyle wartościowym człowiekiem, że warto było o niego zawalczyć… Nawet jeśli nie do końca była pewna, jak tego wszystkiego dokonać bo wbrew wszelkim pozorom jej stan również pozostawiał ostatnio wiele do życzenia. Z przyjemnością więc odsuwała swoje troski na bok, chcąc zaczerpnąć z tej rozmowy najwięcej ile tylko się da, jednocześnie chcąc przekazać mu swoje zdanie, by znał jej spojrzenie na całą sytuację, nawet jeśli nie do końca była pewna czy byłby w stanie je zrozumieć.
- Jeb, ja… - Zaczęła, próbując zebrać odpowiednie słowa w swojej głowie tak, aby zabrzmiały dokładnie tak, jak chciała. Pierwszy, drugi, trzeci raz… Za każdym razem nie odnajdywała jednak odpowiedniego ciągu słów, doszła więc do wniosku, że zwyczajnie powinna posłuchać tego, co krzyczało jej serce, a to nie dawało się przekonać, nawet jeśli topniało na myśl, że skazał się na cierpienie aby jej było lepiej… Nawet jeśli rzeczywistość była inna. - Nigdy nie chciałam bogatego biznesmena, wiesz? Jestem dziewczyną z farmy, nie dla mnie wielki świat dwulicowych grubych ryb, nawet jeśli niektóre jego cząstki mnie urzekały… - Chyba nigdy nie miała okazji przyznać się panu Ashworth do cichego zamiłowania do baletu bądź teatru które zwiedzała niegdyś w towarzystwie dziadka. I mimo iż przedstawienia czarowały oczy, widziała się bardziej w zwyczajnym otoczeniu normalnego życia. - Nigdy nie chciałam, żeby ktokolwiek mnie utrzymywał, zwłaszcza, że umiem na siebie zarobić. I wiem, że patrzysz na to inaczej, ale ja nie potrafię nie widzieć innych rozwiązań, bo dla mnie najbardziej liczyło się to, co jest tutaj… - Z tymi słowami przycisnęła ponownie dłoń do jego piersi w miejscu, w którym biło jego serce, delikatnie przesuwając opuszkami palców po materii jego koszuli. Może i była naiwną idealistką, może i nie raz pchała się prosto w objęcia płomiennych języków, może nie powinna tego mówić… W głębi serca jednak czuła, że to nie powinno się tak potoczyć, a to uczucie wzmagał jedynie smak jego ust które jeszcze nie tak dawno zachłanne scałowywała.
I to właśnie te dwa czynniki, tak zachęcające ją do przedstawienia swojego stanowiska oraz poglądu na pewne kwestie, teraz, gdy wypowiadał kolejne słowa jeszcze mocniej raniły poharatane, dziewczęce serce. W jednej chwili panienka Clark poczuła się… Niewystarczająca. Zupełnie jakby to, jak ją wychowano (z daleka od wiary, blisko pracy i nauki) miało sprawiać, że była gorsza w oczach tego, którego przecież nadal kochała całym sercem. Jej mięśnie spięły się nieznacznie, a dziwne ukłucie bólu przetoczyło się przez jej pierś, choć wiedziała doskonale, że przecież już nie byli ze sobą i każde z nich miało prawo, by ułożyć sobie życie z kimś innym… Nawet jeśli nie sądziła, aby kiedykolwiek sama podjęła podobne kroki.
- Uważam, że zainteresowanie jest pierwszym krokiem do poznania. Nie da się należycie poważne traktować spraw, których się nie zna, jednocześnie nie da się ich odpowiednio poznać, jeśli się nimi nie zainteresuje… Nie sądzę więc, aby zainteresowanie w tej kwestii było czymś złym. - Wyjaśniła więc, choć w jej głosie wybrzmiewała jakaś dziwna nuta, która do tej pory się w nim nie pojawiła. Audrey jednak, za wszelką cenę nie chciała dać po sobie poznać, że słowa jakie padły z jego ust przyniosły jej poczucie odrzucenia oraz bycia niewystarczającym… Nie teraz, gdy udało jej się sprawić aby zaczął mówić. I nie teraz, gdy garnął się do jej ciała pozwalając zamknąć go w jej ramionach i chłonąć tak doskonale znany jej zapach oraz obecność. Smukłe palce wplotły się w jego włosy, by delikatnie gładzić je gdy wypowiadał kolejne słowa.
- Nie muszę. Po prostu chciałam to usłyszeć z twoich ust… - Odpowiedziała delikatnie, ciepło. Bo choć jej obecność stracił na własne życzenie raniąc jej serce, tak nie potrafiła przejść obojętnie do podobnych wyznań. Nie chciała go od siebie odsuwać, jej ramiona mocniej zacisnęły się wokół jego ciała, zupełnie jakby chciała zapewnić go, że może liczyć na jego wsparcie. I już, już chciała wypowiedzieć kolejne słowa, gdy nagle mrok rozproszyło światło, a w drzwiach windy pojawił się konserwator. A wraz z nim rumienieć pojawił się na buzi panienki Clark, która niechętnie zabrała swoje ramiona, zbierając z podłogi swoją torbę, przez chwilę unikając jego spojrzenia póki to jej własne było delikatnie zaszklone.
- To… chyba na nas czas… - Zaczęła odrobinę niezręcznie, zakładając za ucho niesforny kosmyk krótkich teraz włosów, choć wszystko w jej środku burzyło się na myśl, że oto miała odwrócić się na pięcie i wrócić do codzienności pozbawionej obecności właśnie tego mężczyzny. - Do zobaczenia, panie Ashworth. - Pożegnała się w końcu, wspinając się na palce aby przycisnąć usta do męskiego policzka, gdzieś niedaleko kącika jego ust. Jeszcze przez chwilę wiodła za nim wzrokiem, nim ruszyła w swoją stronę.
Z dziwnym poczuciem, że ta chwila niosła za sobą więcej, niż mogła teraz sądzić.

KONIEC!
Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
ODPOWIEDZ