Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Odliczanie rozpoczęło się w głowie panienki Clark, zupełnie tak jakby brak reakcji w odpowiednim czasie miał przyczynić się do wybuchu bomby atomowej która miała zmieść wszystko z powierzchni ziemi. Musiała wytłumaczyć mu co stało za jej reakcją, przyznać się do strachu i tego wszystkiego co działo się w jej głowie tylko… Nie miała najmniejszego pojęcia gdzie teraz mieszka. I tak też rozpoczęły się desperackie poszukiwania Jebbediaha Ashwortha przez jego byłą dziewczynę trwające niemal cały dzień. Odwiedziła farmę by porozmawiać z pracownikami których znała. Pojechała w miejsca w których bywał… Aż w końcu odnalazła dokładny adres Kongregacji gdzie, przy pomocy odrobinę sfałszowanego ataku paniki oraz łez wybłagać namiar na byłego partnera. Zapewne przy okazji zrobiła z siebie wariatkę, jednocześnie zapisując się na listę oczekujących na egzorcyzmy (czymkolwiek dokładnie były) teraz jednak było jej to zupełnie jedno. Liczył się dla niej cel, malejące cyferki na istniejącym w wyobraźni zegarze i to, że musiała do niego dotrzeć, choć nie była w stanie powiedzieć czemu. Odstawiła na bok dumę, rozgoryczenie oraz ból skupiając się na desperackim działaniu, zupełne jakby od tego jednego, impulsywnego działania zależeć miało istnienie całego wszechświata.
Sapphire River.
Znała tę dzielnicę całkiem dobrze mimo jej kiepskiej sławy - to tutaj w jej ręce trafił Mały Charlie i to tutaj co roku wypuszczała gady gotowe do powrotu na wolność.
Zmrok otulił już Lorne Bay miękkim woalem ciemności gdy nerwowo przyciskała pedał gazu, układając sobie w głowie kolejne słowa, jakie chciała wypowiedzieć nim odliczanie dobiegnie końca. Zawahała się dopiero przed niewielką chatką, której przyjrzała się uważnie. Bo może popełniała błąd? Może powinna odpuścić i zawrócić? A może… Może nie był już sam i jedynie rozbije się do końca niczym fale rozbijające się o klif? Przestąpiła z nogi na nogę wpatrując się w ciemne okna, a kolejny, spontaniczny impuls losu przesunął się gdzieś wzdłuż kręgosłupa sprawiając, że ledwie kilka uderzeń serca później już szperała śrubokrętem przy drzwiach dopóki zamek nie ustąpił z uczuciem, że właśnie postąpiła ten jeden krok ponad krawędź klifu i sunęła w dół, do skał oraz zimnych fal.
Wślizgnęła się więc za drzwi, delikatnie przymykając je za sobą i wyciągając z kieszeni przysmak dla Boo, którą w kilku szybkich ruchach pogłaskała po miękkiej sierści, słodkim szeptem uspokajając. Serce przyspieszyło jej w piersi, a w uszach zaszumiało gdy rozejrzała się po pomieszczeniu pogrążonym w pół mroku. Jak mogła być taka głupia? Jak mogła, niczym ostatnia egoistka, skupiać się na własnej rozpaczy gdy ten, który trzymał w posiadaniu jej serce utracił wszystko? Wyrzuty sumienia wzdrygnęły nią, oczy zapiekły pojawiającą się w nich wilgocią, a Audrey po cichu podeszła do łóżka w którym nieświadom spał Jebbediah. Ostrożnie ułożyła się na wolnym miejscu, tak by widzieć twarz mężczyzny, a ciche westchnienie wyrwało się z jej ust.
Oszalała.
Straciła wszelkie zmysły i resztki rozumu sądząc, że to był dobry pomysł. Kto normalny w końcu pakował się do czyjegoś domu bez zapowiedzi, w dodatku przy pomocy śrubokręta? Nie wiedziała, miłość jednak ponoć potrafiła tworzyć szaleńców i w tej chwili właśnie takim szaleńcem czuła się Audrey. Pozbawionym reszty umysłu, przesiąkniętym tęsknotą i poczuciem, że skoro nie ma już nic do stracenia, równie dobrze może rzucić się w otchłań.
- Jeb… - Wypowiedziała cichutko, niepewnym głosem w zasadzie nie wiedząc czy ten przypadkiem za chwilę nie wpadnie w szał za sprawą jej obecności i nie wyrzuci jej za drzwi. Nie byłby to pierwszy raz, wiedziała, że jakoś uda jej się po tym zebrać - ryzykowała czując, że musi spróbować; że nie wybaczy sobie wycofania się w tym momencie już do końca życia. Serce waliło w je piersi na tyle mocno, ze byłoby w stanie zbudzić nawet zmarłego, smukłe palce drżąc przesunęły po jego policzku w geście, którym zwykła go budzić, a gdy w blaski księżyca ujrzała niebieskie tęczówki fala dziwnego gorąca uderzyła w nią różowiejąc policzki. - Cześć. - Tylko tyle uleciało z jej ust, nim gula narosła jej w gardle wiążąc głos i choć powtarzała to co chciała powiedzieć kilka razy, tak teraz zwyczajnie nie wiedziała od czego zacząć, szukając odpowiedzi w niebieskich oczach, gdy jej własne spojrzenie po raz pierwszy od dawna kryło coś po za smutkiem, a było to ciepło - to samo, z którym zwykła na niego patrzeć w innym świecie, gdzie mieli siebie.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Pożegnania nigdy nie były łatwe i choć przez ostatnie wydarzenia zaczął uważać się za specjalistę w ich dziedzinie, nadal nie nauczył się reagować na nie naturalnie. To jest zgodnie ze swoją religią i silnymi przekonaniami – w które przecież wierzył równie mocno jak w Ewangelię – które zakładały, że ze wszystkimi rzeczami zsyłanymi przez Pana należy się pogodzić. Najpierw przerabiał to z własną matką i w zasadzie to przyszło mu najłatwiej. Euphemia do najmłodszych już nie należała i często napomykała, że z chęcią już przywitałaby po drugiej stronie swojego męża. Jebbediah nie był przekonany, że będzie już normalny, ale miał nadzieję, że i Bóg na to coś zaradzi i zostaną ze sobą na wieczność. Wprawdzie jej utrata złamała mu serce, ale nie mógł tak chciwy i zachłanny, by myśleć, że matka zostanie z nim na dobre. Odejście więc może i było traumatyczne, ale spodziewane i łatwe do wyjaśnienia dla ludzi wierzących, a Ashworth od zawsze do takich należał.
Tego nauczyła go mama, że rozstania dla tych, którzy są już zbawieni, nie są ostatecznością. Powtarzał to sobie podczas jej pogrzebu i był przekonany, że upora się z bólem i żałobą. Nie od razu, bo przecież nie był człowiekiem bez serca, ale po pewnym czasie.
Dopiero sprawa z majątkiem i testamentem sprawiła, że się zagotował i zrozumiał, że na takie pożegnanie nie jest gotowy. Wbrew pozorom nie chodziło wcale o korzyści materialne, które wypływały z posiadania farmy. Każdy kto miał trochę do czynienia ze zwierzętami to zdawał sobie sprawę ile wysiłku zazwyczaj trzeba w to włożyć. Nie dało się zarobić łatwo pieniędzy. Wręcz przeciwnie, kiepskie zarządzanie zwykle kończyło się zazwyczaj kończyło się spektakularnym upadkiem, na który był gotowy. Nie mógł jednak przewidzieć tego, że to nie on popełni kardynalne błędy, które skończą się odebraniem mu najdroższej ziemi. To chyba bolało najbardziej – świadomość, że to nie on zawinił, a jednak to właśnie on ponosił tego konsekwencje.
Wszystko jednak tak naprawdę było niczym i bledło w cieniu przy stracie Audrey. Tym razem nie było już żadnego pocieszenia, żadnej bajki, że ich dusze spotkają się w wieczności, bo wiedział, że dziewczyna nie jest nawet wierząca. Zresztą nawet ckliwe banały o ludziach odnajdujących się po latach, bo prawdziwa miłość zawsze wygra, obecnie wydawały mu się niewarte uwagi. Nie do końca rozumiał dlaczego, ale tamta rozmowa telefoniczna uświadomiła sobie, że sam sobie kopie grób, usiłując wskrzesić coś, czego już być nie mogło. Za bardzo ją skrzywdził, za wiele wody upłynęło i obecnie nie czuł w sobie siły, by to wszystko udźwignąć.
Właściwie nie dźwigał już niczego, kolejne noce spędzając z butelką, która mogła być zarówno jego przyjacielem, jak i nieprzyjaciółką, bo im bardziej był pijany, tym mocniej wracały do niego wspomnienia na które nie był gotów. I jak niegdyś kładł się do łóżka z ciężkimi myślami i niemal ołowianą głową, którą ostrożnie umieszczał na poduszce. W tej okolicy nie było przecież sielsko i anielsko i groziło mu wszystko – atak dzikiego zwierzęcia, kradzież czy też pospolita napaść jakiegoś ćpuna z bronią w ręku. Nie sypiał więc dobrze, budził się często i właśnie dlatego w nocy zerwał się z dość płytkiego snu.
Albo nie, musiało mu się to wszystko śnić, bo słyszał jej głos, a to przecież nie mogła być prawda. Nie było jej tutaj i nawet jej słodki zapach musiał być jednym z tych najbardziej bolesnych złudzeń, bo przecież dziewczyna spała gdzieś bezpiecznie. I choć jej buntowniczo wykrzyczane słowa o braku domu sprawiły, że zaczął się zastanawiać, gdzie jest jej azyl to wierzył, że jej przyjaciele (ta porąbana Eve) z pewnością zadbają o to, by nie stała się jej krzywda. Na pewno pomyśleli też o tym, by nie włóczyła się po nocach.
Cholera jasna!
Nie pamiętał ile czasu minęło, ale wreszcie otworzył oczy, uszczypnął się i stwierdził, że to wcale nie był sen. Panienka Clark siedziała w jego łóżku i spoglądała na niego, a on nie rozumiał co się dzieje.
- Ostatnio nie chciałaś rozmawiać – wymamrotał, zakrywając się kołdrą i włączając lampkę nad łóżkiem, choć takiego wnętrza zapewne Audrey nie chciałaby oglądać. Musiał jednak zrozumieć dobrze motywy jej postępowania, bo były one niejasne dla człowieka zerwanego z łóżka o drugiej trzydzieści pięć (zerknął na zegarek), który ledwo pamiętał o tym jak się nazywa, a wszelkie emocje, odczucia bądź pytania pozostawiał sobie na potem.
Gdy dojdzie do siebie na tyle, by zrozumieć co ona tu robi.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Nie istniała na tym świecie siła która byłaby w stanie odciągnąć panienkę Clark od tego spontanicznego impulsu losu, jaki nawiedził jej głowę gdy tak rozpaczliwie próbowała skontaktować się z nim jednocześnie będąc zżeraną przez atak paniki. Nie zatrzymały jej resztki rozsądku krzyczące o uwagę, nie zatrzymała niewiedza ani fakt, że prawdopodobnie wyszła na wariatkę desperacko szukając go po tym pozornie niewielkim miasteczku. Czuła, że musi go odnaleźć za wszelką cenę, co rusz układając kolejne, kwieciste przemowy jakie miała wygłosić gdy już uda jej się znaleźć w jego nowym domu.
Wszystkie te przemowy jednak zdawały się być niewystarczające, nieodpowiednie bądź zwyczajnie nie takie gdy tak leżała tutaj obok, a głos więzł jej w gardle. Od czego powinna zacząć? Nie wiedziała, nagle mając zwyczajnie pustkę w głowie, a jego spojrzenie nie przyniosło żadnej, choćby najmniejszej podpowiedzi. Czy w ogóle powinna cokolwiek wyjaśniać? A może powinna przeprosić, wstać i opuścić ten domek, żegnając się z nim definitywnie? Takz pewnością byłoby o wiele lepiej, coś jednak, a raczej to głupie, uparte serce nadal wyrywające się w jego stronę nie pozwalało na takie rozwiązanie, zwłaszcza teraz, gdy był tak cholernie blisko, a ona mogła przyglądać mu się gdy w zdezorientowaniu wybudzał się ze snu.
Czekała.
Aż otworzy oczy i wypowie choćby jedno słowo z nadzieją, że nie każe jej się wynosić. Zwłaszcza teraz, gdy odliczanie w jej głowie przyspieszało, zupełnie jakby pozostawało jej coraz mniej czasu do tej dziwnej, niepisanej tragedii której natury nie potrafiła określić.
Wystarczyło jednak by dźwięk radiowego głosu poniósł w jej stronę pierwsze słowa, a odliczający w jej głowie zegar spowolnił, zupełnie jakby czas na chwilę zatrzymał się w miejscu. Ostrożnie, niepewnie ułożyła swoją głowę na poduszce obok Jebbediaha, a brązowe oczy zmrużyły się, gdy blask niewielkiej lampki rozświetlił ciemność, nieprzyjemnie rażąc przyzwyczajone już do mroku spojrzenie. I przez jedną, krótką chwilę wahała się czy nie zgasić ów lampki, chyba pewniej czując się w objęciach mroku szybko jednak porzuciła podobne chęci.
- Bałam się. - Przyznała, wyciągając swoją dłoń ponownie w jego stronę, aby powoli odsunąć odrobinę rąbek kołdry, który przysłaniał jego oblicze. - Tego co mogłeś mi powiedzieć. Tego, do czego mogło to doprowadzić i tego, co mogłyby nieść ze sobą te słowa… Jak ranne zwierzę reagowałam nerwami, mimo iż nie powinnam. - Tak samo jak nie powinna wypowiadać tych słów, nie odnajdując w sobie choćby odrobiny zaufania które tak brutalnie w niej zmiażdżył… To jednak nie obchodziło serca, które panowało obecnie nad panienką Clark i sprawiało, że opuszki jej palców bardzo delikatnie przesunęły się po męskim policzku. - Chyba zwariowałam, wiesz? - Cień smutnego uśmiechu zamajaczył na pełnych wargach. - Wtedy, gdy nie odebrałeś… Poczułam, że muszę zrobić wszystko, żeby cię znaleźć nawet jeśli miałabym lecieć na kraniec świata… - Przyznała powoli, wiedząc że przed chwilą wyrwała go ze snu i nie powinna od razu zarzucać go natłokiem słów niesionych przed delikatnie drżący głos. Nie powinna, bo przecież już jej nie chciał, a utraconego zaufania nie raz nie dało się odbudować, a jednak gnała na złamanie karku sprawdzając kolejne miejsca w których mógłby się znajdować. Rumieniec zawstydzenia pojawił się na jej policzku, nawet to jednak nie sprawiło, że brązowe spojrzenie oderwałoby się od jego twarzy, zupełnie jakby po za tą niewielką przestrzenią świat zwyczajnie rozpłynął się - bo liczył się on. Jego spojrzenie, zapach i fakt, że był na jedno wyciągnięcie dłoni… Choć nie wiedziała, w jakie słowa ubrać to wszystko, co pojawiało się w jej myślach oraz sercu.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Takie sny mogły być dla niego najpiękniejsze. Dobrze pamiętał ten lata temu, gdy jeszcze młodziutka panna Clark włamała się do jego domu i choć najpierw wrzeszczała ze strachu to potem odbyła z nim jedną z tych niezapomnianych rozmów. To właśnie wtedy poczuł, że z tą dziewczyną mógłby kiedyś związać swoją przyszłość i choć wówczas z oczywistych powodów (była taka młodziutka) nie wykonał żadnego ruchu to nie poprzestał marzyć o ich spotkaniu po latach. Od czasu, gdy zeszli się, z sentymentem wspominał tamto pierwsze zderzenie ich światów, które zaowocowało pragnieniem nawiązania głębszej relacji. Nic więc dziwnego, że gdy ponownie znalazł ją w swoim łóżku poczuł coś na wzór sentymentu bądź nostalgii, która jednak obecnie była wymieszana również z ostrożnością.
Może i dla Audrey to spotkanie było całkiem niewinne, ale on przeżywał katusze, gdy jego na wpół rozbudzone ciało powoli uświadamiało sobie kogo ma u swojego boku. A on mógł tylko stwierdzić, że osobę za którą nadal tęsknił najbardziej na świecie i przy której był niegdyś szczęśliwy jak diabli.
Tamto życie również wydawało mu się snem, bo było tak odległe od rzeczywistości i tego zapyziałego domku w którym brakowało tamtej swojskości i poczucia bezpieczeństwa. Tutaj miał wrażenie, że grozi im nie dość, że katastrofa budowlana to jeszcze atak jakiegoś dzikiego zwierzęcia i choć pewnie Audrey byłaby tym faktem zachwycona (co go również momentami martwiło) to on sam spinał się jeszcze bardziej. Mogła porozmawiać z nim wszędzie, ale tutaj?
Usiadł jednak na łóżku i przetarł zaspane oczy, zupełnie jakby poprawiając wizję, ale przecież nadal czuł się jak w malignie. Naprawdę zaczynał podejrzewać, że jest chory i dlatego ją widzi, bo niedorzecznym i wymykającym się logice był fakt, że go tutaj znalazła. Nikomu raczej się nie chwalił i również nikogo nie zapraszał, więc był skłonny uwierzyć, że to wszystko to efekt jakiejś tropikalnej gorączki. Hiob również przechodził przez chorobę, więc nie zdziwiłby się wcale.
Mimo to jednak bardzo chciał uwierzyć, że jest realna i był skłonny to przyznać, gdy jej dłoń dotknęła jego policzka, a on nie powstrzymał się i ujął ją w swoje palce, nie odsuwając jednak od skóry.
- Nie odbierałem, bo powiedziałaś, że się pożegnaliśmy, pamiętasz? – wiedział, że zareagowała nerwowo, ale cóż, miała do tego święte prawo, a on jak ostatni idiota próbował usprawiedliwić coś co tak naprawdę nie było do wytłumaczenia.
Mimo, że zdawał sobie z tego sprawę to nie mógł powstrzymać się przed tą rozmową. Miał wrażenie, że wreszcie mają szansę sobie cokolwiek wyjaśnić i choć nie wybrali najlepszego miejsca, a środek nocy wydawał się być porą poświęconą raczej duchom… Jebbediah chciał wierzyć, że tym razem rozstaną się w innej atmosferze niż ostatnio.
Nie mógł jednak przyznać, nawet przed samym sobą, że bardzo nie chciał rozstawać się z nią w ogóle, bo przecież takie kwestie w ogóle nie wchodziły w grę. Nadal był biednym pastorem in spe, a ona właścicielką sanktuarium.
- I ja… Nie wiem co jeszcze powinien powiedzieć. Wszystko już wiesz – przyznał cicho, ale jednak chciał, by została. Skoro go odnalazła to bardzo chciał, by ich spotkanie nie poszło na marne, choć jeszcze nie wiedział co może to oznaczać.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Zapewne gdyby panienka Clark zastanowiła się nad tym wszystkim choćby przez ułamek sekundy doszłaby do wniosku, że włamywanie się do jego mieszkania w środku nocy nie było najlepszym rozwiązaniem. W zasadzie było jednym z gorszych rozwiązań, bo przecież podobne rozmowy powinny odbywać sjęna neutralnym gruncie... Przez jej działania przemawiała jednak czysta desperacja, jaka zalała jej ciało po konfrontacji z faktem, że oto nadszedł dzień definitywnego końca, a Jebbediah Ashworth na zawsze miał zniknąć z jej życia. I choć byłoby to wyjściem najlepszym, biorąc pod uwagę to, jak wiele krzywdy zaznała z jego rąk… Zwyczajnie nie potrafiła przyjąć tej wiadomości czując, że musi spotkać się z nim jeszcze jeden raz, by wypowiedzieć słowa czające się gdzieś z tyłu jej umysłu, nawet jeśli doskonale wiedziała, że te słowa nie będą w stanie nic zmienić.
Bo Audrey nadal go kochała. Mocno, a miłość mieszała się w niej z bólem przeszłych wydarzeń doprowadzając dziewczynę na skraj tego całego, uczuciowego szaleństwa dzięki któremu udało jej się odnaleźć go tutaj. W jego nowym domu, nieznanym, pozbawionym jakichkolwiek cieni jej obecności… I zupełnie dla niej teraz nie istotnym, gdyż brązowe oczy z uporem nie odrywały od niego spojrzenia.
Drgnęła delikatnie gdy jego dłoń znalazła się na jej dłoni, a dziwny dreszcz przesunął się gdzieś wzdłuż jej kręgosłupa zupełnie jakby jej ciało reagowało na jego bliskość wbrew umysłowi.
Nie powinna[/i], lecz brakowało jej dotyku tych dłoni, za którym przecież nie powinna tęsknić. A mimo to tęskniła dopiero teraz odczuwając jak wielka była to tęsknota, zakłócana ciągłymi przypomnieniami rozsądku, że przecież on jej już nie chciał - musiała to sobie powtarzać codziennie, by nie przerwać zasłony milczenia po ich pierwszym spotkaniu. Audrey niczym w transie nie zabrała dłoni, nadal nieśmiało wodząc opuszkami palców po tak dobrze znanej niegdyś skórze.
- Nie, po prostu… Chyba chciałam uniknąć pożegnania, wiesz? - Przyznała nieśmiało, z rumieńcem zawstydzenia zdradzającym, że wcale nie łatwo przychodziło jej przyznać podobną rzecz tutaj, gdy znajdował się tak cholernie blisko.
Czuła, że dzisiejsze spotkanie może być dla niej tragiczne w skutkach; że może roztrzaskać ją skuteczniej niż skały opłukiwane przez morskie fale... Ta świadomość jednak nie powstrzymywała jej, gdy zegar w głowie dalej odliczał a dziwna nostalgia przewijała się przez umysł podsycając palącą się w niej tęsknotę. Wiedziała, że wspomnienie dzisiejszego wieczoru będzie później nie do zniesienia, porzucała jednak rozsądek czując, że w końcu postępuje tak jak powinna już dawno, zgodnie ze swoim sumieniem oraz cichymi podszeptami serca.
- Nie myśl o tym, co powinieneś… - Poprosiła więc cicho, zniżając głos do eterycznego pół szeptu, a jej ramiona same delikatnie, nieśmiało owinęły się wokół znajomego ciała. - Po prostu powiedz mi to co faktycznie, szczerze chcesz mi powiedzieć, później ja zrobię to samo. - Ni to prośba, ni to propozycja uleciała z jej ust z tych charakterystycznym, proszącym spojrzeniem godnym małego szczeniaka, połączonym z dotykiem wybrzmiewającym gdzieś na jego szyi oraz ramionach. Wiedziała, doskonale, że na takie czyny między nimi nie powinno być już miejsca, a mimo to zachęcała, aby jak dawniej przylgnął do niej ciałem, ułożył głowę na jej piersi i podzielił się tym, czego do tej pory powiedzieć jej nie chciał bądź nie miał odwagi wyznać. Wspominał bowiem coś o wyjaśnieniach i Audrey podskórnie czuła, że zwyczajnie potrzebują złudnie bezpiecznej przestrzeni aby podzielić się tym, co zalegało w ich duszach… Bo przecież była tutaj dla niego, po desperackich próbach odnalezienia go gdzieś w cieniach Lorne Bay. I mimo iż rozsądek burzył się, zwyczajnie nie chciała jeszcze wychodzić.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Z jego stażem i doświadczeniem powinien być wręcz specjalistą od pożegnań. Wprawdzie z narzeczonymi obchodził się mniej delikatnie i doszedł do wprawy z porzucaniem ich na podstawie pretekstowego zawału (który w końcu dostał i nie było mu do śmiechu), ale mimo to nie czuł się ekspertem. Może dlatego, że poza sprawą z Jordan nie było w jego życiu kobiety, na której mu tak zależało, żeby przy rozstaniu pękało mu serce. Nawet wówczas, gdy z Pollard postanawiali nie krzyżować swoich ścieżek… to i tak było to kłamstwo i tak naprawdę nikt nikogo nie rzucał. Zaś przy Audrey po raz pierwszy uczył się świadomie rezygnować z dziewczyny, którą kochał najbardziej na świecie i która była równie uparta jak on. Inaczej nie mógł wytłumaczyć przecież faktu, że zjawiła się tutaj i na dodatek doprowadzała go do szału swoim dotykiem.
Nie mogła wiedzieć, była wszak kobietą i na wskroś niewinną, że rozbudzała w nim żądze tak olbrzymie, że jako przyszły pastor wstydził się nawet o nich myśleć. Nadal jednak był mężczyzną, a nie kastratem i dotyk tak ukochanego ciała sprawiał, że trudno było mu skupić się na ich słowach i fakcie, że rozstali się. Przez co mimo ogromnych chęci musiał trzymać ręce blisko siebie, choćby ze względu na szacunek do niej. Ten jednak był przytłumiony przez jej gesty, które sugerowały mu, że wcale by jej nie przeszkadzał jego dotyk… Westchnął ciężko, w tej chwili nie wiedział zupełnie co powinien powiedzieć i jak się zachować, a leżenie z nią w łóżku brzmiało jak najgorsza katorga, choć tak bardzo się starał podchodzić do tego na spokojnie.
Wiedział przecież, że Audrey zasłużyła na prawdę i na wyjaśnienie całej tej sytuacji i na tym powinien się skupić, nie zaś na cieple jej dłoni i przeświadczeniu, że za chwilę utonie wpatrując się w półmroku w te znajome oczy.
- Musisz mi pozwolić odejść. Dla swojego świętego spokoju – zaprotestował więc cicho i bardzo nieprzekonująco, ale jak miał brzmieć kategorycznie, gdy wreszcie otuliła go swoimi ramionami i jakby w letargu położył głowę na jej piersiach, by wsłuchiwać się w przyśpieszony rytm jej serca. Powracał wspomnieniami do lata na farmie, gdzie na hamaku po prostu tak leżeli ze sobą i nie istniał dla nich żaden świat poza sobą. Gdy nie musieli wcale rozmawiać, a godziny płynęły jak zaczarowane i czuł, że mógłby z tą kobietą spędzić całe swoje życie. Zamiast tego jednak przyszła śmierć i zabrała im absolutnie wszystko, a on czuł, że wzbiera w nim ogromny gniew z tego powodu. Nie w stosunku do Audrey, ale na Boga, który w taki sposób ich doświadczył i sprawił, że teraz znajdowali się obok siebie, nawet jeśli leżeli przy sobie i dzielili się ze sobą przyśpieszonymi oddechami.
- Nie wiem co chcę ci powiedzieć – przyznał więc cicho. – Audrey, wiesz, że jestem uzależniony i gdy mama… - nie mówił o niej wcale od momentu śmierci – odeszła i zabrała mi majątek na rzecz jakiegoś nieznanego brata poczułem się jak w matni. Chciałem ci o tym powiedzieć, ale nie byłem w stanie – aż się skrzywił. – Do tej pory nie wiem jak o tym rozmawiać – westchnął. – Ale odkąd straciłem wszystko czuję się zupełnie jakbym się poruszał w czarno- białym świecie – i musiała wiedzieć, że on nigdy nie mówił o sobie, więc to było dla niego spore wyzwanie, które podejmował jedynie przez wzgląd na ich uczucie.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Wzięła głęboszy oddech w płuca, czując dziwne, paskudne wręcz ukłucie w piersi gdy słowa niesione radiowym głosem dotarły do jej świadomości. I była niemal pewna, że oto od resztki jej serca odpada kolejny kawałek za sprawą ponownego odrzucenia jakie czaiło się w jego słowach. Nie powinna się mu dziwić; nie powinno ono boleć bo przecież już wcześniej wyrzucił ją ze swojego życia jasno dając do zrozumienia, że już jej nie chce… A jednak za każdym razem gdy ponownie przejawiał oznaki podobnego myślenia bądź umysł przypominał jej, że już nie jest jej bolało w dokładnie taki sam sposób, równie mocno.
Serce Audrey przyspieszyło wyrywając się z piersi, gdy tylko poczuła na niej znajomy ciężar, niczym obuchem uderzającym w nią tęsknotą. Bo brakowało jej bardzo jego bliskości zarówno w formie zwykłego bycia obok, jak i smaku ust czy spełnienia które osiągali w swoich ramionach.
- Chciałabym, tylko po to, aby uwolnić się od tego bólu, ataków paniki i innego arsenału… - Przyznała cichutko, a mimo to jej ramiona mocniej owinęły się wokół jego ciała, a palce same wplotły w ciemną czuprynę by delikatnie ją przeczesać. - Ale nie potrafię, wiesz? Próbuję, ale za każdym razem rozbijam się niczym fale o skały, bo mimo iż wiem, że nie powinnam i to nie ma najmniejszego sensu nadal bardzo mocno cię kocham. - Głos panienki Clark drżał gdy wypowiadała kolejne słowa, zadrżała również i ona choć nigdy nie przyznałaby, że zadziało się to za sprawą znajomego ciała. Jego zapachu, dotyku, faktu, że na swojej skórze znów czuła jego przyspieszony oddech oraz wspomnień tych wszystkich chwil w których po za tymi bodźcami świat zdawał się nie istnieć… Pełne wargi przycisnęły się na chwilę do czubka jego głowy, a wyimaginowany zegar w końcu zakończył odliczanie. Powiedziała mu to, co tak bardzo chciała ostatnio mu powiedzieć i choć nie sądziła aby jej słowa były w stanie cokolwiek zmienić tak teraz mogła już spaść z metaforycznego klifu, by niczym fala rozbić się skryte w morzu skały.
Wodziła więc opuszkami palców po jego włosach gładząc je w kojącym geście, czując się niczym narkoman sięgający po kolejną dawkę mimo świadomości, że ta dawka może pociągnąć go do grobu. Bo Jebbediah Ashworth zdawał się być dla niej właśnie takim narkotykiem, upajającym swoją bliskością, odbierającym resztki rozsądku i mącącym umysł. I nie potrafiła go sobie odmówić, nawet jeśli dziś przyszło jej zadowalać się ochłapami desperacko zlizywanymi z noża, mimo iż ten kaleczył język balansując przy tym na samym skraju dziwnej przepaści.
Wiele cisnęło jej się na usta - od pytań, przez zapewnienia, wyrzuty oraz żale, że przecież to nie tak miało się skończyć było coś jednak, w tej specyficznej atmosferze intymności, co sprawiało, że nie chciała krzyczeć i ponownie zalewać go swoimi wyrzutami. Dziś chciała wyjaśnić swoje zachowanie oraz, przede wszystkim, zrozumieć co nim kierowało. Milczała więc przez chwilę, dalej gładząc jego włosy oraz zbierając swoje myśli.
- Dlaczego nie byłeś w stanie mi powiedzieć? Ja... Chcę zrozumieć. - Spytała, jednocześnie chcąc go uspokoić, aby nie sądził, że szykuje mu się tutaj kolejne awantura - wręcz przeciwnie, błysk w brązowych oczach informował, że na prawdę stara się zrozumieć choć czuła się odrobinę jakby błądziła w tym temacie na oślep, samej nie posiadając podobnych doświadczeń. A jeśli już, z pewnością nie były tak intensywne. - Co masz przez to na myśli? - Kolejne pytanie uleciało z jej ust, a ramiona kobiety wzmocniły swój uścisk, jakby chciały go zapewnić, że może powiedzieć jej o wszystkim, co działo się w jego głowie. Pytała, chcąc skorzystać z tej rzadkiej sytuacji w której Jebbediah mówił o sobie, jednocześnie mając nadzieję… W zasadzie nie była pewna, na co dokładnie gubiąc się w tej chwili, gdy nieśmiało oparła policzek o jego głowę. - Opowiedz mi o wszystkim, proszę - Błagalny ton eterycznego półszeptu wybrzmiał niedaleko jego ucha, bo naprawdę, bardzo chciała zdjąć woal tajemnicy by, być może, w końcu odzyskać odpowiedź na to jedno pytanie, ciągle pojawiające się w jej głowie, jednocześnie zwyczajnie zaniepokojona słowami jakie wypowiedział. Bo choć zranił ją okrutnie i połamał jej serce na małe kawałeczki nadal był miłością jej życia.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Już dawno zrozumiał, że w Audrey tkwiło silne i całkiem niesprawiedliwe poczucie braku miłości z jego strony. Mimo, że początkowo burzył się na ten stan rzeczy i pragnął bez końca mu zaprzeczać to obecnie poddał się tej narracji. Może miała rację i nie potrafił kochać ją wystarczająco, bo czuł absolutne wyrzuty sumienia po tym co jej zrobił. A może prościej było dla niej wierzyć, że tak, nie odwzajemniał jej uczuć i dlatego się tak gniewnie rozstali? Nie wiedział, ale jej zerojedynkowe myślenie po części doprowadzało go do szału. Może i sprawdzało się przy jej opiece nad zwierzętami, ale gdy wchodziły w to ludzkie emocje i uczucia to trudno było brać wszystko w sposób tak czarno- biały.
Kochał ją i nie sądził, że kiedykolwiek przestanie. Mimo tego faktu zdawał sobie sprawę, że jej nie uszczęśliwi. Nie, gdy był czynnie pijącym alkoholikiem i gdy jego majątek nagle ograniczał się do tej podłej chatki i przeświadczenia, że kiedyś zostanie pastorem. To nie były wymarzone perspektywy dla dziewczyny z bogatym dziadkiem i nowiutkim samochodem. Poza tym bardzo chciał wierzyć, że miłość uleczy go z depresji, która powoli stała się jego własną zmorą – chorobą i klątwą, dziedziczoną przez klan Ashworthów. Wiedział, że ona nadal patrzy na to wszystko naiwnie, zupełnie jakby jedno uczucie miało wszystko zmienić i sądził, że on kilkanaście lat temu również tak ufnie patrzył na świat, ale obecnie nie potrafił. Nie, gdy czuł za nią odpowiedzialność i gdy zdradzała mu, że ich rozstanie sprawiło, że miała ataki paniki.
Jakim potworem musiałby być, żeby robić jej nadzieje w tym wypadku?
- Nie powinnaś kochać kogoś, kto cię krzywdzi, a ja cię skrzywdziłem, Audrey – odpowiedział więc cicho i zgodnie z prawdą. Może gdyby był większym skurwysynem to umiałby się wyprzeć swojej winy i zrobić wszystko, by dziewczyna o niej zapomniała, ale nadal był sobą, człowiekiem, który był grzeszny jak jasna cholera, ale nigdy nie próbującym wymazać swoich przewinień. Nie potrafił udawać, że nie zdarzyło się między nimi tak wiele, a jednocześnie też jak ta pieprzona ćma dał się jej objąć i przytulić. Dawno, chyba nigdy nie tęsknił za czyimś dotykiem tak jak jej. Była dla niego odkupieniem, tyle, że tym niechcianym – mógł przecież przepaść w tych ramionach i płakać do rana, mógł, ale nie pragnął dla niej takiego obciążenia, takiego losu. Tak naprawdę dałby jej wszystko, a miał do zaoferowania tylko siebie, na dodatek w kiepskiej kondycji fizycznej i przekonanego, że nie, rozmowa niczego nie zmieni.
To nie było lekarstwo, które miało ich uzdrowić i sprawić, że znowu zaczną się widywać, a Audrey przestanie cierpieć. Kilka słów nie przywróci mu farmy ani nie sprawi, że zapomni o krzywdzie, jaka dokonała się za sprawą jego matki. Dlatego gdy zdobył się na jakiekolwiek wyznanie, a ona znowu jak dziecko we mgle domagała się więcej, zerwał się z łóżka i usiadł na krześle, szukając papierosa.
- Naprawdę sądzisz, że cokolwiek powiem… Zmieni wszystko? Że tak się da? Rozejrzyj się, dziewczyno jak mieszkam i żyję – odparował gorzko. Nie chciał na nią krzyczeć, ale jej egoistyczne podejście na nowo łamało mu serce i sprawiało, że kompletnie tracił chęć na jakiekolwiek zwierzenia.
Wiedział, że jest młoda, a mimo to ciągle o tym zapomniał i zderzenie ich światów przypomniało tragiczny w skutkach wypadek komunikacyjny w którym ciągle pojawiały się ofiary.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Ciężkie westchnienie wyrwało się z piersi panienki Clark, niknąć gdzieś w jego włosach. Zerojedynkowe myślenie przejawiał również i on sądząc, że Audrey z łatwością zapomni o nim, wyzbywając się uczucia jakim go darzyła. I choć zaznała z jego strony sporo cierpienia oraz odrzucenia, przekucie tej mocnej, beznadziejnej miłości jaką do niego pałała nie należało do prostych, choć sama brunetka zapewne stwierdziłaby, że jest ono nie możliwe. Jej serce bowiem nie chciało słuchać się rozumu, który z resztą nigdy nie był jej silną stroną i zwyczajnie nie potrafiła nic na to poradzić - bo nie umiała z dnia na dzień zmienić tego kim była.
- Nie zapomniałam o tym, że mnie skrzywdziłeś. I wiem, że nie powinnam… ale to chyba nie takie proste, wiesz? - Odpowiedziała więc cicho, na jedną chwilę mocniej owijając wokół niego swoje ramiona. I choć była optymistką oraz romantyczką, w dodatku przejawiającą upór oraz nieustępliwość godną największego osła wiedziała, że nie da się tak po prostu wymazać tego, co się między nimi wydarzyło. I nawet ta cała miłość jaką nadal go darzyła oraz tęsknota którą pałało jej ciało nie były w stanie ot tak, jak za dotknięciem magicznej różdżki odbudować utraconego zaufania, wymazać wspomnienia oraz wyciszyć echo słów, które do tej pory nawiedzały jej umysł niczym najgorszy z upiorów.
Zaskoczenie pojawiło się w jej spojrzeniu gdy nagle zerwał się z łóżka. Czyżby zrobiła coś nie tak? W zasadzie cała jej dzisiejsza wizyta była czymś, czego nie powinna robić, nie tylko przez wzgląd na to, że tak jakby włamała się do tego domku. Nie powinna była tu w ogóle przychodzić, wyciągać swoich ramion w jego stronę… A jednak to zrobiła, gdy serce wyrywało się z jej piersi w jego stronę stale i niezmiennie, nawet jeśli to właśnie on sprawił, że było w malutkich kawałeczkach. Mówił, a ona usiadła na łóżku, mimowolnie rozglądając się po podłej chatce w której mieszkał… Lecz ten widok jedynie wzmocnił dziwne wyrzuty sumienia jakie w niej osiadły gdy nie odbierał od niej telefonu.
- No cóż, skoro tu jestem to chyba przydałoby się wymienić zamek… - Zaczęła więc niepewnym półżartem, delikatnie unosząc kąciki ust ku górze jakby chciała odrobinę rozluźnić ciężką atmosferę, jednocześnie wstając z łóżka. - Wiem, że słowa nic nie zmienią; że możemy na siebie krzyczeć, brnąć w kolejne wyrzuty, analizować wszystko na każdy możliwy sposób ale to i tak nie cofnie czasu. - Wiedziała, choć ta świadomość przyszła z opóźnieniem, ciężko jednak jest patrzeć z dystansem na sprawę własnego, złamanego serca. Ponownie skróciła między nimi dystans, by przykucnąć tuż przed nim, niezwykle delikatnie opierając dłonie o jego uda, w obawie że organizm osłabiony problemami ze zdrowiem mógłby zachwiać się zdradzając, że i w tej materii przyszło jej odrobinę podupaść. - Pogodziłam się również z tym, że chyba nigdy nie zrozumiem dlaczego i nie mam zamiaru tego drążyć bo wiem, że nigdy nie dojdziemy w tej kwestii do porozumienia. - Tego była pewna, nadal czując nieprzyjemny chłód niesprawiedliwości gdzieś na jej plecach. Oboje patrzyli na tę sprawę z innej perspektywy, a uczucia były w nich ogromnie silne, przez co zapewne żadne nie będzie w stanie spojrzeć na tę sytuację oczami tego drugiego, z chłodną kalkulacją. - A teraz… nie chcę tłumaczeń. Chcę, żebyś powiedział mi jak się czujesz i jak sobie radzisz, bo martwią mnie twoje słowa. - Dodała z naciskiem, smukłe palce na jedną, krótką chwilę zaciskając na jego dłoni. Bo naprawdę chciała wiedzieć, zwyczajnie nie potrafiąc sobie wyobrazić tego, przez co musiał przejść za sprawą testamentu nie posiadając podobnych doświadczeń. I choć jej słowa mogły wydać mu się pięknie usnutym kłamstwem by słyszał to, co mógł chcieć, brązowe oczy nie kłamały pałając szczerymi chęciami zrozumienia.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Nie wiedział czemu w tym momencie zaczął myśleć o średniowiecznych torturach. Nie pamiętał nawet kiedy zagłębiał się w swoim życiu w takie szczegóły, ale podejrzewał, że głównie chodziło o czasy krucjat, które zawsze wydawały mu się czymś abstrakcyjnym i przez to przyciągającym uwagę. Chyba przy okazji tego przeczytał o karze tysiąca cięć, choć musiał oddać słuszność Azjatom, bo to dla nich należały brawa za innowacyjną metodę pozbawiania życia ofiary. Nie dochodził oczywiście słuszności tego postępowania, bo mimo wszystko niedobrze mu się robiło na myśl o tym, że ktoś w taki sposób traktował człowieka, ale miał wrażenie, że oni, on i Audrey zdecydowanie znajdują się na pale i są raz po raz cięci w taki sposób, by pozostać przy życiu.
Rozstanie bowiem porównałby do czegoś w rodzaju natychmiastowej śmierci. Tak właśnie powinno to wyglądać – szybko i boleśnie, ale z nadzieją, że to rozwiązanie na wieczność. Zaś oni sami wplątali się w coś na wzór lingchi i rozmawiali ze sobą, dyskutowali, przerzucali się argumentami, a tak naprawdę jedynie pogłębiali cięcia, które sobie już zadali. Nie było przecież cudownej metody na ich zejście się ani też nie spodziewał się sam jakiejś boskiej ingerencji, więc pozostawali w okrutnym zawieszeniu i na dodatek nie robili nic, by przerwać tę agonię.
Chyba właśnie podjął tego próbę, gdy wstał z łóżka i usiadł na krześle. Z dystansu myślał znacznie trzeźwiej i nie narażał się na najbardziej pierwotne instynkty, które podpowiadały mu przygwożdżenie jej do materaca i opowiedzenie jej ciałem wszystkiego, czego nie mogła przekazać głowa. Tyle, że ten sposób komunikacji nikomu by nie pomógł, a wręcz przeciwnie, miał wrażenie, że tym jedynie otworzyłby zamknięte dotąd drzwi za którymi czaiły się tylko kolejne noże do cięć.
Dlatego dawał jej i sobie wytchnienie, ćmiąc papierosa i czując, że cokolwiek powie to i tak ona zinterpretuje po swojemu, więc nie mówił za wiele. Gdzieś chyba między wierszami przestała go słuchać, bo już dawno jej powiedział dlaczego ją zostawił i tylko ona uparła się, by wierzyć w to, że jest zupełnie inaczej.
Nie było, nie pasowali do siebie i on nie mógł dać jej absolutnie niczego na co zasługiwała, więc nie śmiał tak naprawdę podnieść na nią oczu, a słowa, które płynęły z jej ust niczego nie zmieniały. Owszem, kochała go swoją głupią, niedojrzałą miłością, ale nigdy nie dopuściłby do tego, by stać się powodem jej nieszczęścia, a przecież do tego dążyła usiłując go zrozumieć.
Właśnie otwierał usta, by jej o tym wszystkim powiedzieć, gdy spostrzegł, że znalazła się na podłodze, obok niego i ściskała jego dłonie. Nie był dobry w rozmawianiu o ich uczuciach, zaś te swoje własne tamował z dużą mocą, więc jego palce zadrżały, gdy znowu była tak blisko, a on został zapytany o to jak się odnajduje w całej tej sytuacji.
- Jest do dupy – przyznał cicho i mało wybrednie, ale nie umiał silić się na piękne słownictwo, gdy dach przy każdej ulewie zamieniał się w sito i kilka razy był bliski wyzionięcia ducha przez zapalenie płuc. To dopiero byłby śmieszny zwrot akcji – taka śmierć typowo z telenoweli, gdzie bohater umiera na galopujące suchoty. – Ale nie sądzę, że powinnaś się o mnie martwić. Kongregacja wkrótce zapewni mi parafię, to stan tymczasowy przed posadą duchownego – wyjaśnił jej, chcąc ją uspokoić i tak naprawdę nie mając pojęcia, że przecież Audrey nie jest kompletnie zaznajomiona ze strukturami religijnymi i nie rozumie czegoś takiego jak posługa pastorska w jego Kościele. Nie mógł jednak pozwolić sobie, by ukrywać przed nią swojego nowego powołania, tak dalekiego od lam i alpak oraz farmy, na której oboje byli szczęśliwi jak nigdy.
- I nie klęcz tak, nie jestem jeszcze księdzem –
również pozwolił sobie na żart, gdy zwyczajnie złapał ją za ręce i pociągnął na swoje kolana. Był tylko człowiekiem, a ona była jego ukochaną dziewczyną, która bez końca łamała mu serce, nawet jeśli robiła to kompletnie nieświadomie.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Nie umiała poruszać się w tym całym ambarasie jakim było rozstanie z Jebbediahem które, choć paskudne oraz okrutne, zwyczajnie nie potrafiło zabrać od niej tej całej miłości, jaką go darzyła. I choć wiedziała, że nie może zmusić go do zmiany zdania i że nawet jeśli tak by się stało sprawy posiadały niezwykle nikłe szanse na powodzenie tak zwyczajnie nie potrafiła wyzbyć się troski oraz tych drobnych gestów jakie ulatywały w jego stronę. Bo Audrey zawsze patrzyła na świat trochę inaczej, nawet w najgorszych bestiach dostrzegając piękno… I posiadając niezwykle duże serduszko które teraz, nawet jeśli rozpadło się na miliony kawałeczków z jego powodu zwyczajnie nie było w stanie odsunąć od siebie zmartwienia słowami, jakie ulatywały z jego ust.
Słowami, które ledwie kilka uderzeń serca później przyniosły ze sobą zaskoczenie… I paskudny ból wkradający się gdzieś do jej piersi, tego drugiego nie okazała jednak będąc pewną, że powinien pozostać jej małą, gorzką tajemnicą, choć niezwykle prostą do rozszyfrowania.
- Naprawdę? - Upewniła się więc, zerkając na niego ze szczerym zaskoczeniem, bo choć wiedziała, że jest mężczyzną wierzącym tak samo jak jego rodzice, nie sądziła, że mógłby podjąć taką decyzję… Choć nie do końca była pewna, co też ona oznacza. Sama nigdy nie należała do religijnych i choć jakieś dzwony biły w którejś parafii tak nie była w stanie powiedzieć w której, zapewne przez późną porę w pierwszej chwili nie kojarząc faktów dotyczących jego ojca oraz tego o czym opowiadała jej Euphemia. - Czekaj, znajdą ci parafię? Planujesz wyjechać z Lorne Bay? - Dopytała, nie mając najmniejszego pojęcia o tym, jak funkcjonują te całe parafie, coś jednak w wizji Jebbediaha będącego gdzieś, w zupełnie innym miejscu wydawało jej się boleśnie abstrakcyjne, choć sama rozważała możliwość opuszczenia miasteczka. Nieudolnie, jak widać na załączonym obrazku.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi, gdy tak po prostu, jak często sadzał ją na swoich kolanach sprawiając, że jej ramiona same, niezwykle delikatnie owinęły się wokół jego torsu. Podobna bliskość nie powinna u nich istnieć, nie po tym wszystkim co się wydarzyło, nie była jednak w stanie nic poradzić na to, że lgnęła do niego niczym ćma do jarzeniówki.
- Ja… cieszę się, że ułożyłeś sobie przyszłość, wiesz? - Zaczęła szczerze, choć ta świadomość wiązała się również tym paskudnym bólem, nadal ciążącym gdzieś w jej piersi na świadomość, że w tej przyszłości przecież nie ma i zapewne nie będzie miejsca dla niej; że w tej historii nie będzie już happy endu. Audrey kochała Jebbediaha najmocniej na tym świecie - co do tego nie miała wątpliwości, bo przecież rozstanie roztrzaskało jej serce zapędzając w paskudne macki rozpaczy. I to właśnie ta miłość wywoływała w niej poczucie, że nie może stać na jego drodze. Podjął w końcu swoje decyzje, miał jakiś plan na przyszłość oraz nowe powołanie… A ona nie mogła być przeszkodą, uniemożliwiającą mu odnalezienie szczęścia, nawet jeśli będzie ono daleko po za jej ramionami.
A te bezwiednie zacisnęły się mocniej wokół jego ciała, zupełnie jakby organizm wyczuwał to, co dopiero przyswajał rozum - że to koniec, że po tej rozmowie już nie zazna bliskości ukochanego mężczyzny, bo przecież jeśli kogoś się kocha należy puścić go wolno, nawet jeśli nie zanosiło się aby kiedykolwiek do niej powrócił. - Nie martwi mnie to jak mieszkasz. Różnie się dzieje, a mieszkanie zawsze można zmienić… Martwi mnie to, co może dziać się tutaj… - Tu dotknęła palcami jego skroni. - Wiesz, na początku czułam się winna, że nie potrafiłam ci pomóc; że czułam się tak cholernie bezsilna… Ale po czasie zrozumiałam, że nie da się pomóc komuś, kto nie chce tej pomocy, a ty jej nie chciałeś... - Wysnuła, przesuwając opuszkami palców po jego policzku, a cień smutku pojawił się na jej buzi. - Nie zrozum mnie źle, ale chciałabym żebyś spotkał się z terapeutą. Choć raz, na próbę, bo przeszedłeś ostatnio przez cholernie wiele, a uzależnienie to nic innego jak choroba… Zrobisz to dla mnie? - Dziwny spokój pojawiał się w głosie panienki Clark, nadal przyciśniętej do jego torsu. Miała wrażenie, że oto powoli dochodzą do tego faktycznego pożegnania i choć jej serce z każdą chwilą rozpadało się coraz mocniej tak chciała, aby chociaż ten którego kocha odnalazł w życiu szczęście. A ona… Ona jakoś da sobie radę, lepiej bądź gorzej, lecz w końcu nauczy poruszać się w tym dziwnym wymiarze.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Był na tyle dojrzałym mężczyzną, by zdawać sobie sprawę ze swoich potrzeb w stosunku do życiowych partnerek. Był osobą, który już wiedział, że wszelkie atuty fizyczne przeminą i że chociaż pożądanie jest kluczowym elementem to nie powinno wpływać na osąd sytuacji. Od związku oczekiwał czegoś więcej niż porywów namiętności. Sądził nawet, że czasami ważniejsze jest wspólne porozumienie i to mityczne patrzenie w tym samym kierunku co osoba, którą się darzy uczuciem. Wiedział już po pierwszym związku, że choć Jordan rozumiała go jak nikt na świecie to nie miała takich samych oczekiwań od życia i to sprawiło, że ich relacja rozjechała się i nie dało się już reanimować.
Próbował, nawet do niedawna, ale mimo wszystko wiedział, że powinien odpuścić. Nie sądził zaś, że takie uczucie pojawi się kiedykolwiek w stosunku do Audrey. Sądził, że jest jedną z tych dziewczyn, które umieją postawić się w czyjejś sytuacji, zwłaszcza ze względu na zawód i wrodzoną empatię. Może dlatego poczuł się tak niesamowicie oszukany, gdy postanowił zwierzyć się jej ze swoich planów, które oznaczały dla niego rewolucję życiową, a otrzymał od niej jedynie brak zainteresowania. Spojrzał na nią uważnie i od tamtej pory wiedział już, że należało trzymać język za zębami, bo kieruje swoją opowieść nie do tej osoby, do której powinien. Mimo wszystko starał się jednak zachować spokój, bo wiedział, że przy niej za łatwo traci równowagę i potem tego gorzko żałuje.
Wszystko jednak w nim burzyło się niesamowicie, miał ochotę wykłócać się z nią zawzięcie, a przede wszystkim wrzasnąć, by zwróciła uwagę na niego. To on znalazł się obecnie w potrzasku, w potwornej głębi, z której usiłował bezskutecznie uciec, a ona… ona do cholery, próbowała jedynie odnieść te informacje do swojej osoby. To było dla niego tak szalenie egoistyczne i nieprzyjemne, że aż się wzdrygnął i nie odpowiedział. Po prostu czekał aż skończy swój wywód o tym jak się cieszy z jego szczęścia i pójdzie sobie. Naprawdę tak zamierzał postąpić, bo z każdą minutą jego zawód narastał, początkowo tłumiony przez jej bliskość, ale i ona po pewnym czasie przestała mu wystarczać i czuł, że żyła na jego czole wkrótce pęknie i zaleje go krew, gdy słyszał, że można zmienić mieszkanie.
Tak, dla ludzi bogatych i uprzywilejowanych to było świetne rozwiązanie, wręcz wymarzone. Szkoda tylko, że nie miał dziadka, który by mu szczodrze to zapewniał. Nie, jego dziadek i ojciec zmarli na skutek choroby psychicznej i jej następstw, o czym ona wiedziała i dlatego świadomie proponowała mu terapię! W tym momencie nie wytrzymał i zwyczajnie odstawił ją na nogi ze swoich kolan.
- Wyjdź – wycedził. – Nie rozumiesz absolutnie niczego i jedyne na czym ci zależy to fakt, żebyś TY była szczęśliwa! – wrzasnął. – Nie potrafisz uszanować tego o czym ci opowiadam, gówno cię obchodzi moja profesja, bo nie masz nic wspólnego z Kościołem, więc to odrzucasz! Na dodatek pieprzysz farmazony o zmianie mieszkania! Jak sprawdzałem ostatnio to stać mnie jedynie na jedzenie dla Boo, ale przecież ty masz dziadka, który ci zafunduje wszystko! Obudź się, bo do cholery, życie to nie jest bajka w której wszystkich na wszystko stać, a terapeuta rozwiązuje każdy problem! Z tego co pamiętam, jeden z nich doprowadził do zamknięcia mojego ojca w psychiatryku, ale ty wiesz lepiej! Ty, kurwa, wszystko wiesz lepiej! – i otworzył jej drzwi, wskazując wyraźnie, ze nie chce jej widzieć.
Nie po tym wszystkim i nie po tym, że nadal pozostawała mimo wszystko niedojrzałą i mocno zapatrzoną w ideały dziewczyną, która mówiąc o terapii krzywdziła go w białych rękawiczkach. Nie przypuszczała nawet jak podobne słowa mogą oddziaływać na człowieka, który śmiertelnie bał się faktu, że niegdyś przyjdzie mu zwariować.
- Wyjdź i już nie wracaj – poprosił jeszcze cicho, ale stanowczo.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
ODPOWIEDZ