Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Nie umiała przyjąć do wiadomości tych informacji w dużej mierze za sprawą złamanego serca i tej pieprzonej tęsknoty która ciągle wybrzmiewała w jej głowie sprawiając, że nie potrafiła ot tak zapomnieć o nim. Do tego wszystkiego teraz, po za jej problemami ze zdrowiem oraz w pracy, dochodziły jeszcze przekazywane jej teraz informacje. Szokujące na tyle, że zwyczajnie nie wiedziała jak na nie zareagować, cały czas walcząc z przemożną chęcią zwyczajnego przyciągnięcia go do siebie. Nie mogła, wiedziała doskonale, sam przecież zrezygnował z niej na rzecz kieliszka… Nie potrafiła jednak nic poradzić na to, że nadal w ten cholernie pokręcony sposób był dla niej ważny, nadal mając w posiadaniu jej serce. I choć nie powinna, zsunęła odrobinę jedną z dłoni wzdłuż jego nadgarstka, by na jedną, krótką chwilę spleść razem ich dłonie, a krótkie: - Przykro mi. - uleciało z jej ust, zupełnie jakby swoimi gestami chciała potwierdzić te słowa. I nie kłamała, wiedziała w końcu ile znaczyła dla niego ziemia, w tym wszystkim jednak nadal nie potrafiła zrozumieć czemu przemilczał sprawę i nie powiedział jej o decyzji nieboszczki.
Nieprawdziwe zapewnienie nie uspokoiło panienki Clark, nie zaspakajając również jej ciekawości. Bo nie potrafiła ot tak odsunąć od siebie tych wszystkich uczuć, jakimi nadal go darzyła mimo piekła ostatnich wspólnych dni. I już, już chciała zaproponować mu pracę w sanktuarium jeśli tylko potrzebowałby dodatkowego grosza (pewna, że każdą inną pomoc by odrzucił) gdy kolejne słowa padły z jego ust.
Słowa rozdzierające złamane serce na jeszcze mniejsze kawałeczki. Takie, że Audrey z miejsca straciła jakąkolwiek nadzieję na ich poskładanie odczuwając nieprzyjemne ukłucie w piersi. Brązowe oczy zaszkliły się gdy sens jego słów dodarł do jej umysłu, jednocześnie zalewając go czystą złością. Na niego, na ten paskudny sposób myślenia, na siebie i na cały świat oraz los, który doprowadził do takiego scenariusza.
- Czy ty słyszysz, co mówisz? - Złość pojawiła się w jej głosie, ściągając również rysy delikatnej twarzyczki w wyrazie, który Jebbediah mógł zobaczyć chyba po raz pierwszy, nigdy wcześniej bowiem w jego towarzystwie nie czuła tak silnej złości. - Nie miałeś najmniejszego prawa podejmować tej decyzji za mnie i to w taki sposób! Czy ty wiesz, przez co przez ciebie przechodziłam?! Miałam na głowie sanktuarium i twoją farmę... Chciałam ci pomóc, Jeb! Chciałam być przy tobie niezależnie od tego, co by się wydarzyło a ty w zamian odtrącałeś mnie, rozbijałeś szklanki, mówiłeś te wszystkie okropne rzeczy, a ja każdego dnia umierałam ze strachu, że znajdę cię sztywnego gdy wrócę do domu! To nazywasz szansą? To znęcanie, a nie szansa! To czy odejdę powinno być moją decyzją, nie twoją! - Nie przejmowała się tym, że stoją na ulicy, że ktoś może ją usłyszeć. Złość brała nad nią panowanie sprawiając, że niczym poparzona zabrała swoje dłonie, by żywo gestykulować mimo łez, jakie zaczęły spływać po jej policzkach. Bolało, tak cholernie bolało to wszystko, co zafundował jej w ciągu tych ostatnich dni… W imię czego? Jego przekonania? Prychnęła pod nosem, szybko ocierając łzy z policzka złudnie mając nadzieję, że umkną jego wzrokowi. - Ja pierdolę Jeb, co się tobą stało?! Byłeś najwspanialszą osobą jaką poznałam w swoim życiu, która nie bała się zawalczyć o to czego chciała, nawet jeśli groziło jej postrzelenie! A teraz? Wyrzuciłeś mnie za drzwi jak jakiś zbędny przedmiot, bo co? Bo uznałeś, że tak będzie lepiej?! Kurwa, dla kogo?! Poddałeś się, Jeb! Jak ten pieprzony tchórz wolałeś utonąć w kieliszku i żałości, zamiast powiedzieć mi co się stało i zawalczyć o NASZĄ przyszłość! - Bezwiednie złapała go za ramiona tylko po to, aby w geście dziwnej desperacji nimi potrząsnąć. Delikatnie, nie miała bowiem w sobie wiele sił po nieprzespanych nocach oraz braku apetytu. - Jesteś teraz szczęśliwy? Masz w końcu to, co chciałeś - swoje procenty i święty spokój. - Dodała cierpko, z wyraźną goryczą oraz żalem w głosie. Bo to, do czego jej się właśnie przyznał bolało okrutnie, nawet jeśli za kilka godzin miało do niej dotrzeć, że kierował się jej dobrem, najwidoczniej nie widząc sytuacji jej oczami. I choć wiedziała, że raczej nie ma dla nich szans coś w niej pękło, a te wszystkie uczucia jakie w niej tkwiły nie pozwalały jej aby powstrzymać słowa, cisnące się na jej usta.
Musiał je usłyszeć.
- Nie chciałam twojej ziemi, farmy, cholera, nie chciałam nawet alpak! Jedyne czego chciałam to to ty, kretynie! Żebyś był obok i mnie po prostu tak zwyczajnie kochał! - Nie panowała już nad łzami, jakie wypływały z jej oczu i choć krzyk wydobywał się z jej gardła katharsis nie przychodziło, czuła jednak, że musi to z siebie wyrzucić miotając się i gryząc niczym zranione zwierzę - bo tym właśnie w tym momencie była, zranioną istotą nie wiedzącą jak poradzić sobie z zaistniałą sytuacją oraz bólem, jaki ją zalewał. Drżała pod napływem emocji, z buzią pokrytą łzami które próbowała ocierać i wściekłym spojrzeniem zwykle łagodnych, brązowych oczu próbując uspokoić przyspieszający oddech.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Zawsze śmieszyły go te wszystkie szlagiery w których padały hasła, że byłoby dużo lepiej, gdyby on jej nie kochał. Wydawało mu się to abstrakcyjne i choć przez lata darzył uczuciem dziewczynę, która wyrwała się do wielkiego miasta i nigdy nie powróciła, nie wierzył w miłość, która wyklucza. Zawsze był optymistą pod tym względem i sądził, że jeśli się kogoś chce to zrobi się wszystko, by być z tą osobą. Bardzo proste i uczciwe podejście, które spaliło na panewce, gdy zaczął mieć problemy finansowe. Może i miłość do Audrey miała sens, ale ona nigdy by ich nie nakarmiła bądź nie sprawiła, że jego nałóg zniknąłby w niebycie.
To tylko na tych kiczowatych filmach wystarczyło wyznanie uczuć i wszystko magicznie układało się w jedną całość. W życiu zaś z jednego problemu nagle pojawiało się sto innych i zanim się obejrzał, mógł już tylko pakować manatki. To dlatego jej słowa i złość sprawiły, że się żachnął i skończył udawać opanowanego człowieka. Mogła naprawdę mieć o nim jak najgorsze zdanie – nawet by przeciwko temu bardzo nie protestował – ale fakt, że myślała, że robił to wszystko specjalnie, sprawił, że się zdenerwował.
To jeszcze nie był ten rodzaj furii, która zazwyczaj kończyła się łamaniem krzeseł (bo i w stosunku do niej nigdy, nawet w tym najgorszym okresie ich związku by się tak nie zachował), ale dawno nie czuł takiej złości i niezrozumienia.
- Ty naprawdę myślisz, że ja chciałem tego?! Że siedziałem i zastanawiałem się ile wypić, by ciebie obrazić?! Byłem w najgorszym miejscu w moim życiu, a ty do cholery, wcale nie byłaś taka pomocna! – wrzasnął i choć wiedział, że to niesprawiedliwe, bo chciała mu pomóc, ale samo wypominanie tej pomocy świadczyło o tym, że długo by tak nie dali rady. – Jakbyś była to byś tego nie wyciągała teraz jak karty przetargowej! – zauważył. – I tak, wszystko by się ułożyło! – dał jej zabrać ręce, a swoje wzniósł do nieba. – Bo mam bogatego dziadka jak ty, zapewne kupiłby mi farmę jak to sanktuarium i wszystko byłoby cudownie – cedził, ale nie mógł zrozumieć jej jakże naiwnego podejścia. Rozpadło mu się całe życie, stracił majątek, a ona mogła nawet wierzyć, że zostałaby z nim i była szczęśliwa, ale wiedział, że tak to nie wygląda. Prędzej czy później miałaby dość zmagania się z ponurą rzeczywistością człowieka nie dość, że biednego, jak i uzależnionego. Jak na razie jednak ciągle zachowywała się jak gówniara, której kaprysem było posiadanie go. Zupełnie zaś ignorowała fakt, że śmierć matki i jej zdrada na łożu śmierci wpłynęły na niego. Nie był już tym samym człowiekiem w którym się zakochała, ba, miał wrażenie, że przez ostatnie miesiące udawał kogoś, kim nie był i dlatego wątpił czy zaakceptowałaby go obecnie.
Jej słowa tylko to potwierdziły, więc złapał ją za nadgarstki i spojrzał jej prosto w oczy.
- Do cholery, przestań mną szarpać! Nie masz pojęcia przez co przeszedłem przez ostatnie miesiące, więc nie wyzywaj mnie od tchórzy, bo stracę nad sobą panowanie – dodał spokojnie, ale dziwnie zimno i gdy patrzył jej w oczy, wionęła z nich przeraźliwa pustka. To on musiał pożegnać swoje zwierzęta, swój warsztat i to jego kongregacja bardzo powoli wyciągała z bagna alkoholizmu, w którym się znalazł po jej odejściu.
Po odejściu, którego nie będzie mógł sobie nigdy wybaczyć, więc każde jej słowo raniło go do żywego. Puścił ją jednak, a gdy się rozpłakała, pokręcił głową.
- Przestań, Audrey – poprosił cicho i jak ostatnia ofiara losu, przygarnął ją do siebie, by się przynajmniej wypłakała w jego ramionach. Mimo wszystko jedynie mógł się za to nienawidzić, bo nadal był agresorem i nie miał prawa ją objąć, a robił to, zupełnie jakby odpowiadał za to jakiś pieprzony automat. I pewnie dlatego już nie miał siły na nią wrzeszczeć, choć wiedział, że popełnia błąd, skoro wypłakuje oczy za takim skurwysynem jak on.
- Miłość nie zapewni ci dobrobytu ani szczęścia. Musisz dorosnąć, by to zrozumieć – wyjaśnił cicho i bardzo delikatnie pocałował ją w czubek głowy. Potem przestał ją obejmować i powoli ruszył w swoim kierunku. Nie sądził, że pozostanie przy niej cokolwiek zmieni, zresztą chyba już poznała odpowiedzi na wszystkie pytania. Teraz dawał jej czas na zaakceptowanie tego stanu rzeczy, choć skłamałby, gdyby stwierdził, że chodziło o nią.
Nie, od samego początku to on był osobą, która sobie nie radziła zupełnie bez niej, choć wmawiał wszystkim co innego i starał się jak mógł, by zaakceptować świat w którym się jedynie zwykłymi znajomymi. Dla jej dobra, wręcz sobie to wmawiał, ale najwyraźniej żadne z nich nie widziało dobra w tym co działo się między nimi i to sprawiało, że cierpiał okrutnie. Nie z powodu siebie, ale właśnie jej, uwikłanej w miłość do bezużytecznego durnia, który równie dobrze mógł już zniknąć.
Niegdyś przynajmniej miał ziemię i śladowy szacunek, obecnie zaś był robakiem, którego można było z łatwością zdeptać.
Nic więc dziwnego, że odchodził, przekonany, że z kimś innym Audrey Bree Clark będzie szczęśliwsza.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Audrey wychodziła z założenia, że jeśli coś się kochało, należało to walczyć. I jak wcześniej była gotowa stoczyć wojnę z całym światem byleby mieć przy sobie ukochaną osobę, tak teraz zwyczajnie nie potrafiła zrozumieć tego wszystkiego, szarpiąc się i miotając w poczuciu, że nie zrobiła wystarczająco wiele aby zawalczyć o niego. Mężczyznę, który dalej posiadał we własności jej serce mimo iż sam rozbił je na najmniejsze kawałeczki. Czuła się oszukana, wystawiona do wiatru i zwyczajnie paskudnie pominięta. Nie panowała nad złością oraz poczuciem niesprawiedliwości jakie ją dotykało z jednego, niezwykle prostego powodu - nadal szalenie kochała Jebbediaha, a fakt, że był tutaj i wypowiadał takie paskudne rzeczy wcale nie pomagał jej nad sobą zapanować.
- Nie wiem, co mam o tym myśleć Jeb! Sam przed chwilą powiedziałeś, że zrobiłeś wszystko, żebym miała szansę! - Odgryzła się więc wściekła, gdy poczucie niesprawiedliwości po raz kolejny nieprzyjemnie gryzło jej sumienie. Bo przecież chciała, próbowała na każdy sposób jaki tylko przyszedł jej do głowy, on jednak wybudował wokół siebie wielki mur którego nie była w stanie przekroczyć. I teraz znów czuła tę paskudną bezsilność tamtych dni, gdy przyglądała się jak Jebbediah tonie w swojej rozpaczy i nie wiedziała, w jaki sposób mogłaby mu pomóc. Cierpienie pojawiło się w brązowych oczach gdy cedził w jej stronę kolejne słowa, łamiąc dziewczęce serce po raz drugi. I choć teraz przypominało ono rzucone ptakom okruszki, tak każdy z tych okruchów nadal wyrywał się w jego stronę. A Audrey po raz pierwszy doświadczała, jak to jest kogoś kochać i nienawidzić jednocześnie. - Jak miałam ci pomóc gdy nie chciałeś mojej pomocy? Do cholery nic nie boli mnie bardziej niż to, że nie byłam w stanie wtedy przebić się przez twój mur! - Obruszyła się czując, że niesprawiedliwie zrzuca całą winę na jej barki… Jednocześnie gdzieś z tyłu słysząc głosik uparcie podszeptujący jej, że nie była wystarczająca, choć tak uparcie próbowała ów głosik zagłuszyć. - Jak śmiesz mówić do mnie takie rzeczy? - Odpowiedziała, gdy wypomniał jej dziadka ze szczerym bólem w brązowych oczach. Wbrew wszelkim pozorom utrzymywała się sama, z własnej kieszeni, zawsze starając się uniknąć po sięgania po pieniądze z awaryjnego konta jakie przygotował dla niej dziadek i takie stwierdzenia zwyczajnie ją bolały. - Miałeś mnie, Jeb… - A ona była gotowa poruszyć niebo i ziemię oraz oddać za niego własne życie, jeśli tylko przyniosłoby mu to ukojenie i pomogło uporać się z problemami. Nie, nie wiedziała jak to jest stracić wszystko, nie potrafiła sobie tego wyobrazić wtedy jednak posiadała w sobie ogrom chęci, aby zrozumieć. A teraz… narastało w niej dziwne poczucie, że ona nie znaczyła już dla niego nic, mimo iż odciągał ją od skraju klifu i zamykał później w swoich ramionach. Czuła się zagubiona w sprzecznych sygnałach, w słowach które zupełnie nie pasowały do gestów jakimi świadomie bądź też nie ją obdarzał.
Patrzyła więc hardo w jego niebieskie oczy, jedynie przez chwilę mając ochotę zwyczajnie złączyć ich usta tym samym sprawiając, że kolejne słowa nie uleciałyby z jego piersi. I na chwilę to właśnie na wargach pana Ashworth skupiła swój wzrok, wiedziała jednak, że nie mogła.
Prychnęła pod nosem, słysząc jego groźbę.
- Myślisz, że się przestraszę twoich słów? - Rzuciła, próbując wyrwać swoje dłonie z jego uścisku. - Co uderzysz mnie? Proszę bardzo, to i tak będzie boleć mniej niż to jak zraniłeś mnie do tej pory. - Stwierdziła gorzko, nawet jeśli nadal była przekonana, że raczej nie podniósłby na nią ręki. Nie bała się jednak jego złości, nie teraz, gdy okruchy jej serca krwawiły coraz mocniej za sprawą jego słów, ponownie rozdzierających ranę powstałą podczas rozstania. I choć była pewna, że za kilka godzin będzie żałować wypowiedzianych przez siebie słów tak nie potrafiła ich powstrzymać czując się niczym zranione zwierzę w klatce rozpaczy i złości.
I to te emocje pompowały łzy z jej oczu gdy przyznawała się do tych skrytych pragnień jakie żywiła jeszcze kilka tygodni temu, które nie przestawały płynąć nawet w momencie, w którym panienka Clark znalazła się w jego ramionach. Silnych, pachnących utraconym poczucia bezpieczeństwa, tak cholernie kojarzonych przez nią z domem. Chciała, tak bardzo chciała pozostać w nich już na zawsze, wiedziała jednak, że to się już nie stanie przez krótką chwilę więc zacisnęła mocno ramiona wokół jego torsu, desperacko się w niego wtulając, gdy znajome usta pozostawiały delikatny ślad na czubku jej głowy.
- Nie tylko ja powinnam dorosnąć, wiesz? - Zaczęła stanowczo się od niego odsuwając, chociaż każda cząsteczka jej ciała stawiała opór stęskniona jego dotyku. - Miłość nie ma na celu zapewniać dobrobytu czy ładnego domu. Miłość ma kochać, wspierać, dawać siły i nadzieję… Możesz mieć mnie za głupią gówniarę albo naiwną idealistkę ale ja chociaż próbuję walczyć o to, na czym mi zależy. - Dodała z dziwnym błyskiem w brązowych oczach, nie do końca będąc pewną do czego zmierzała, zmęczona przeżyciami, emocjami oraz łzami, nadal spływającymi po jej policzkach. Tym razem go nie zatrzymała, wręcz przeciwnie - sama ruszyła w przeciwnym kierunku, ścierając łzy ze swoich policzków. I tylko jeden, jedyny raz odwracając się przez ramię, aby przyjrzeć się mężczyźnie który odchodził wraz z jej sercem, nawet jeśli już go nie chciał. Kocham cię wypowiedziały bezgłośnie pełne wargi i choć niczego tak bardzo nie chciała jak ponownego zatopienia się w jego bezpiecznych ramionach tak powstrzymywała się przed zawróceniem, uparcie wmawiając sobie, że nie może. Podjął w końcu decyzję, odrzucił jej miłość i choć chciała się buntować przeciwko temu, musiała ją zaakceptować.
I nauczyć się żyć ze świadomością, że płuca już nigdy nie odetchną pełną piersią, serce już nigdy nie wróci do jej piersi, a szczęście pozostanie po za zasięgiem jej rąk, tak samo jak ukochany mężczyzna.

Koniec :c
Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
ODPOWIEDZ