komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpadać po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Nigdy nie przepadał za cyrkiem. Nie, nie z powodu dręczenia zwierząt – bo Dickowi tak naprawdę wszystko było jedno kto dręczy i co, byle nie jego – czy też biednej uciśnionej klasy robotniczej (trzeba było się urodzić w bogatej rodzinie, a nie skomleć o zasiłki). Nie chodziło również o to, że nie miał tatusia, który by go na spektakle zabierał. Problem z tym wielkim show był dość prozaiczny – Richard Remington od małego wiedział, że najwięcej magicznych sztuczek ma w zanadrzu czas. I choć brzmiało to jak zaśpiew pewnego brazylijskiego pisarza, którym wybrukowane było piekło odwykowej przychodni to wiedział, że to prawda. Nie z powodu górnolotnych haseł o sile nawyków, przyzwyczajeń bądź biegania rano plażą, ale z doświadczenia.
To zaś było jak kalejdoskop. Zacierały się granice między tym co pamiętał z dzieciństwa, a tym co sobie sam dopowiedział. Po czasie odkrywał, że tworzył historie, który miały wyplątać go z matni nie(szczęścia) domu rodzinnego i że doklejał uparcie swojego ojca do pejzażu, z którym zasypiał. Przypominało to bezustanne rysowanie szczęśliwej rodzinki – matki bez butelki i bez magicznego pyłu, zwierzątka (zawsze chciał mieć psa) i na dodatek obecnego tatusia, który może i trzymałby za rękę swoją żonę (tę pierwszą, bo z jego ojcem się gubiło rachubę), gdyby miał lepsze umiejętności plastyczne. Chodziło o to jednak, że oni wszyscy byli i choć płascy, papierowi i nieistniejący nigdzie poza lodówką pokrytą magnesami to tak sobie projektował to długo, że faktycznie uwierzył w obecność i gdy po latach ktoś pytał o konkretne wydarzenie… kłamał jak z nut. Nie, to byłoby za proste, a zwoje jego mózgu przypominały raczej skądinąd pajęczynę, która plątała mu myśli, życzenia i wspomnienia. Nie wiedział już które jest które i dopiero twarde zderzenie z faktami pozwalało mu oddzielić ziarno od plew jak mówiło to jedno i najważniejsze Pismo.
Wynikało z niego, że bajkopisarzem jest znamienitym i że pewnego dnia zaprojektuje sobie dalej życie długo i szczęśliwie, bo innego nie zniesie. A potem okazało się, że nawet to baśniowe zakończenie podlega czemuś takiemu jak relatywizm i już całkiem poczuł się zrujnowany i oszołomiony. Zazwyczaj miał tak z trudnymi słowami i choć głupcem nie bywał to miał wrażenie, że tonie ciągle w tej samej mętnej wodzie, gdzie gotują się wspomnienia, plany. Niesamowite, że niektórzy ludzie dążyliby do tego, by owe bajorko oczyścić, by usunąć z niego osad i błoto, a potem przejrzeć się w nim (teraz to dopiero czuł się jak Coelho), ale Remington jak ta mała menda dorzucał do wszystkiego narkotyki twarde, miękkie i al dente. Nie pamiętał już kiedy było czysto i przejrzyście i chyba nawet po tygodniu, dwóch, trzech (?, czas stanowił dla niego zagadkę do nierozwiązania) nie umiał poukładać pamięci na tyle, by uszeregować w dowolnej kolejności wydarzenia.
Widział śmierć i krew, sączyła się z jego wargi, z nosa, zataczała obrzydliwy łuk gdzieś na jego pościeli, ale nie pamiętał zanadto przyczyny tego wylewu i był o krok od uwierzenia, że po prostu odkryto w nim jakiegoś przerażającego raka, który wyżera go w zemście za te wszystkie haje mniejsze i większe. On ciału kokainę, ciało jemu nowotwór z przerzutami na wszystko. Całkiem sprawiedliwie. Mało brakowało, a w akcie paniki, histerii i bezbrzeżnego wstydu nie wylądował w zakładzie pogrzebowym, by kupić pasującą trumnę.
Ktoś mu kiedyś zagroził, że dostanie najbrzydszą i od tamtej pory uparł się jak ta Królowa, by celebrować swoje ostatnie pożegnanie i urządzać próby generalne. W zasadzie przyszło mu zaplanować takie dwie, ale na pierwszej już kokaina pomyliła mu się prochem i się w nią obrócił. To wspomnienie musiało być prawdziwe – za to te związane z Hectorem i z ostatnimi tygodniami stopiły się w jedno i teraz nie pamiętał, czy to brunet doprowadził go do takiej zasinionej, bladej i wyczerpującej egzystencji czy to był ktoś inny. Ta laska z cmentarza.
Wiedział jednak, że nie bez przyczyny nosił czarne ray-bany, a jego sunia została w domu. Był pod szkołą, bo przecież ten dzieciak z autostopu miał brata, a brat musiał chodzić do jakiejś szkoły. Biedactwo nie zdawało sobie sprawy, że istnieje więcej niż jedna i że może znudzić go czekanie bez końca na osobę, którą sponiewierał (chyba?), a także ostatnie, ale i ważne – mogą go wziąć za jakiegoś pedofila, który smali cholewki do chłopców.
Chyba to właśnie przekazała wysoka pani, która zmierzyła jego pomięty (ale markowy, głupia pipa) strój i buty, na które akurat jego pies nie zdążył nasikać. Może i nie przypadły jej do gustu jego siniaki na policzku i zakatarzony nos, który mógłby złożyć w hołdzie Jacksonowi, a już do reszty zbulwersowała ją jego ręka w kieszeni, którą obracał w sposób dwuznaczny – ściskając żeton z klubu AA, który nieco się zdezaktualizował, ale wciąż pomagał mu zachować spokój.
Bo może i pamięć była jak szwajcarski ser, bo może czas odpierdolił ostatnio show, którego iluzjoniści mogli się uczyć, ale Dick Remington wiedział, że musi przeprosić i dlatego wyczekiwał Hectora z niepokojem.
Miał bowiem przebłyski, że był nieprzyjemny, ot, malutki eufemizm, który ciążył mu jednak jak ten przestarzały i nic niewarty żeton.

hector silva
kelner — beach restaurant lorne bay
21 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Kończę się w twoich oczach
Umiem być ciszą
Kończę się w twoim śnie
Kiedy Hector był w wieku Nullaha, gruntowna modernizacja miejscowej szkoły była dopiero hucznie zapowiadana w lokalnych mediach i chyba niewiele osób faktycznie dawało wiarę jej powodzeniu. Gospodyni księdza, z którą spędzał popołudnia, mamrotała pod nosem, że te pieniądze lepiej by się zdały, gdyby przeznaczyć je na remont dachu świątyni, ale to nie ona zdzierała sobie co jakiś czas kolana na ostrym żwirze, którym usypane były ścieżki, wiodące do wejść po różnych stronach budynku. Mama, która odbierała go potem po lekcjach, całowała mu je zawsze, a potem przemywała piekącym środkiem odkażającym i naklejała plasterek, który schodził sam ze skóry w ciągu kolejnych kilku godzin. Kiedy po remoncie, do którego finalnie doszło, choć nikt nie pokładał w tym wielkich nadziei, okazało się, że ostry żwir zastąpioną twardymi, betonowymi płytami, nie wiadomo było czy śmiać się, czy płakać. Hector przyzwyczaił się już do noszenia ze sobą paczki plasterków, kiedy wybierał się po brata do szkoły. Sytuacja, ma się rozumieć, najgorsza była w pogodę taką jak ta: duszną i słoneczną, z kałużami parującymi w upale po porannej krótkiej i gwałtownej ulewie, która groźnie wisiała nad Lorne Bay przez raptem godzinę, zanim przesunęła się dalej i zniknęła nad oceanem. Łyse, dziecięce kolana wystające spod krótkich spodenek wyjątkowo ciągnęło do ciepłych, betonowych płyt i to do tego stopnia, że zmierzając do wejścia do szkoły Hectorowi udało się zaobserwować już dwóch takich rozpędzonych gagatków, którzy teraz jeszcze udawali przed kolegami twardzieli, ale zaraz będą ocierać po kryjomu łzy.
Nie liczył dni, które mijały od jego ostatniego, burzliwego spotkania z Richardem, nieznośnie różnicując tempo. Pierwsze kilka godzin po powrocie do domu spędził chybocząc się na boki w jakiejś dziwnej chorobie, która trawiła go gorączką i nudnościami, jak ćpuna choroba odstawienna (bardzo trafne to było porównanie). Powtarzając sobie głośno w myślach, że nie miał na to czasu, rozbierał się z nieswoich spodni i nieswoich butów, których zniknięcia Richard pewnie nawet nie zauważył, bo miał nasrane w chacie prawie tak mocno jak w głowie. Demonizując go tak bardzo, jak tylko się odważył, radził sobie z tą stratą, wycenioną w litości na kilka lichych dolarów, choć irytowało go dogłębnie, że musiał tak długo mielić ukrócenie romansu, który i tak przecież miał zamiar urwać. Tak? Nie? Ciężko było myśleć teraz o tym wszystkim, nie wspominając równolegle pasma upokorzeń, które zagwarantował mu Richard, zanim on sam wreszcie zebrał się w sobie i wyszedł.
Teraz, kiedy ślady uderzeń powoli znikały, rany się zasklepiały, a nauczycielka Nullaha i goście restauracji przestawali patrzeć na niego z podejrzliwością, jakby co najmniej wdawał się regularnie w uliczne bójki, wydawało mu się, że zdołał już zakopać wspomnienie pewnego Richarda R. pod natłokiem codziennych obowiązków, pod radością z nowej pracy i nienawiścią do białych koszuli, których znajdowanie w lumpeksach okazało się jednak trochę trudniejsze, niż zakładał to jego plan. Wydawało, bo - jak to często w życiu bywa - w imię irytującej przewrotności losu, wychodząc ze szkoły z dłonią brata w jednej ręce i jego plecakiem w drugiej, natrafił spojrzeniem prosto na poobijaną twarz właśnie tego jednego człowieka, którego wyjątkowo nie miał ochoty widzieć. I zanim zdążył w lekko okrutnym geście pociągnąć za sobą Nullaha gwałtownie w prawo, chcąc uniknąć tego spotkania skręceniem w kierunku innej furtki, młody już zdążył puścić jego rękę, żeby w biegu pokonać kilkumetrowy dystans, który dzielił ich od nikogo innego, ale od Richarda właśnie.
- Panie Strażaku, co się panu stało? Bił się pan z kimś złym?
- N u l l a h ! - wydusił wreszcie, po przetoczeniu krótkiej bitwy z myślami, w końcu ruszając za nim, żeby odciągnąć go od tego jebanego psychola, zanim przetoczy młodemu szczękę. - Chodź. - Bardzo desperacko skupiał swoje spojrzenie tylko i wyłącznie na bracie, jakby unikanie patrzenia na Richarda miało dać mu jakąkolwiek, choćby lichą ochronę.
- Ale Hector, to jest Pan Strażak, był u nas kiedyś na pokazach w szkole, mieli taki wóz i w ogóle, i chyba Pan Strażak potrzebuje pomocy... Spadła na pana drabina?
- Och, przestań ściemniać i cho...
- Nie ściemniam wcale! Prawda?
I zanim pomyślał, podążył odruchowo wzrokiem za tym spływającym dziecięcą niewinnością spojrzeniem Nullaha, żeby z piskiem opon zahamować na brunatnym, paskudnym siniaku, przykrywającym richardowe lico. Poczuł, jak wszystko w środku mu się kurczy. Przez ten cały czas, kiedy przeklinał go w myślach i życzył mu najgorszych rzeczy, tak naprawdę chyba wcale nie chciał, żeby stało mu się coś złego. Brzmiało to paradoksalnie, ale jak inaczej wytłumaczyć fakt, że widok jego obitej mordy nie dostarczał mu wcale takiej dozy satysfakcji, na jaką miał nadzieję?
- Nullah, idź się pobawić jeszcze, co? Ale powo... - nie było żadnego sensu w kończeniu tej przestrogi, bo głupie przyzwolenie na zabawę wystarczyło, żeby z umysłu chłopca zniknął zupełnie Pan Strażak ze swoimi problemami z niesprawną drabiną (i całe szczęście! szkoda, że na Hectora nic nie działało równie szybko i skutecznie), także chwilę później już go nie było, a Hector wiedział, że kiedy wróci, będzie potrzebował plasterka na kolano.
Pieprzyć wszystkie plasterkowe sprawy. Ze spojrzeniem na dobre pogrzebanym w richardowym licu, zdążył już zacząć żałować, że po prostu mocniej nie pociągnął brata za sobą.
- Długo tu już stoisz, jak jakiś jebany zbok, Panie Strażaku?

Dick Remington
niesamowity odkrywca
kaja
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpadać po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Powinien skończyć edukację na lepszym poziomie. Miał do tego wszystkie możliwe narzędzia. Zawsze go okrutnie bawiły teksty o równych szansach dla dzieci. Wystarczyło być zdolnym i świat stał przed tobą otworem. To był jeden z tych truizmów, które występowały, by przekonać biedaków do tego, że ich kiepska sytuacja życiowa to tylko wybór. Nie determinizm społeczny (choć Dick nie znał takich trudnych słów), ale właśnie lenistwo i brak aspiracji w dążeniu do gwiazd. Nie mieli więc prawa się skarżyć, bo sami sobie zgotowali taki los. Może z tego też powodu Richard Remington edukację skończył na szkole średniej, bo nie sądził, że jest gotowy na studia. Właściwie nie były mu one do niczego potrzebne, bo wszystko co załatwiało się zazwyczaj elokwencją miało również swoją cenę i wystarczyło mieć w portfelu platynową kartę. Ten mały kawałek plastiku zarządzał milionami i trzymał w stalowym uścisku niejedną demokrację, więc do cholery, miał prawo uważać, że to mu wystarczy.
Zwłaszcza że tatuś mimo szumnych zapowiedzi nigdy go nie odciął od tego bujnie płynącego źródełka, bo strach miał wielkie i medialne oczy, a Dick znał się na pr-owych zagraniach ojczulka. Gdyby tak wymsknęło mu się, że stary kucharz porzucił rodzinę i wcale nie utrzymuje dobrych relacji ze swoimi dziećmi to rozpętałby się moralny ostracyzm i już nie byłoby kariery. Dlatego jak ta czerwona nić przeznaczenia łączył ich pewien niewypowiedziany nigdy finansowy szantaż, który czynił z Dicka kurwę, bo przecież zarabiał swoją reputacją na oczywiste dobra. Może niegdyś nawet czuł w stosunku do siebie śladowe ilości obrzydzenia, ale wystarczyło posypać się kokainą jak brokatem, a pierzchały one gdzieś do krainy odłożonych dawno wyrzutów. Tak, sumienie miewał czyste, bo nieużywane, więc brał ile wlezie (pieniędzy, prochów, ludzi, których wyciskał jak cytryny do wielkiego soku własnych, chorych emocji i hedonistycznych zabaw) i dotąd nie odczuł żalu za straconą edukacją.
Do teraz, gdy zrozumiał, że musi przeprosić i że jednocześnie nie zna w języku tylu wyrażeń, które mogłyby zatrzeć złe wrażenie. Niegdyś przepraszał za spowodowanie poronienia i również brzmiał koślawo, ale wówczas wydawało mu się, że to chodzi bardziej o ciężar odpowiedzialności i o jego zmarnowanie odwykiem. Teraz jednak też odczuwał krzywdę, która dokonała się na tym chłopaczku, ale nie do końca obarczał za to siebie winą. Mógłby mu nawet palcem pokazać istotę, która odpowiadała za jego wnętrzności (akurat t o pamiętał) i za tę całą karuzelę z używkami w jego życiu. Tylko czy Hector zechce podążać za jego dłonią? Czy (jaka okrutna klisza) nadal przyszło im patrzeć w tym samym kierunku?
Te i inne pytania egzystencjalne – tak, ten z autostopu powinien być dumny jak paw, że i do takich go doprowadził – zostały jednak mu gwałtownie odebrane przez dziecko lat… Na jego oko nadal było nieletnie i nielegalne, więc zamachnął się w poszukiwaniu jakiejś dolarówki, by w niego rzucić.
- Jak rzucę z dziesięć dolarów to przyniesie mi w pysku? – zapytał, na jego psa to działało, więc na istotę o tak ograniczonym rozumie też powinno, prawda? Pogłaskał go po głowie, wyglądał jak mały Hector, więc zdobył się na ten gest, a potem jak rażony piorunem zabrał dłoń. Znał ich warunki socjalno-bytowe, więc pewnie miał jakieś pchły, wszy albo inne okropieństwa, które Dickowi nie przeszkadzały jednak, gdy zabawiał się z jego bratem. Hipokryzja właśnie postanowiła opuścić ten czat, a Remington zaczekał kulturalnie jak skończy się ta słodka wymiana zdań i pozostanie sam z Hectorem.
Na którym musiało mu zależeć, bo inaczej przecież nie przyszedłby tutaj poobijany, skacowany i dosłownie wytarmoszony przez kogoś, kto był przyjacielem tej aborygeńskiej czarownicy. Brzmiało to jednak tak niedorzecznie, że nie był pewien, czy to po prostu nie kolejne złudzenie po używkach, które urządziły mu z życia delirium i katharsis jednocześnie. Tyle, że zamiast oczyszczenia czuł jedynie ciężar swoich przewinień, które opadały mu na barki i sprawiały, że giął się do ziemi. A dla niego, dumnego, zawsze wyprostowanego i przekonanego o słuszności nawet swoich najgłupszych działań to było jak absurdalny prototyp i choćby ile się głowił nad tym wynalazkiem to jeszcze nie znalazł sposobu, by opatentować odpowiednie przeprosiny.
- Dobre to dziecko. Takie mało wkurwiające – podzielił się więc pochwałą i zacisnął palce w pięści, zupełnie jakby próbował sobie przypomnieć zamiary z którymi wystawał pod szkołą. – Tylko to imię mu zmień, bo dostanie nieraz wpierdol – kolejna jakże urocza sugestia nie na temat, nadal dobijał się do swojego mózgu, w którym w przyśpieszonym tempie przelatywały mu wydarzenia sprzed tygodni. – Ukradłeś mi buty. Pewnie dlatego, że zwróciłem na twoje – jak tak dalej będzie krążyć to zmienią się im pory roku. – Widzisz, Hector, bo ja… zjebałem trochę – i to chyba było to, te słowa, które powinny paść od samego początku, ale nikt mu nie napisał odpowiednich słowników, by mógł je płynnie artykułować.
Sam czuł się poirytowany tym wszystkim i mocno niechętny przeprosinom, ale nie chciał wykreślać z życia tego autostopowicza, choć gdyby ktoś zapytał dlaczego to pewnie też rzuciłby w niego dolarami i kazał mu przynieść. Taki z niego elokwentny i wyedukowany człowiek.

hector silva
kelner — beach restaurant lorne bay
21 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Kończę się w twoich oczach
Umiem być ciszą
Kończę się w twoim śnie
Nie był osobą, której wybaczanie przychodziło łatwo. Powinien, jasne, że powinien, bo przecież żył tak, jakby kręcił się ciągle na karuzeli, rozmazanym wzrokiem z trudem rozpoznając znajome kontury pewnych sytuacji i zachowań, pewnych schematów - były, stały tam przecież ciągle wryte w ziemię, ale jemu było tylko niedobrze i głowa bolała go od tej pieprzonej prędkości, od tego, że nie mógł dostrzec niczego więcej ponad ten niewyraźny kontur, że nie mógł przeanalizować na spokoje i zignorować wzburzonych głosów własnych wnętrzności, ostrzegających o niebezpieczeństwie albo wręcz przeciwnie - prowokujących do tego, żeby kręcić się dalej. Chore. Być może cały był chory; to chyba nie byłoby niczym dziwnym, gdyby wywinął się na drugą stronę od tego całego kręcenia. W gruncie rzeczy, na tym etapie chyba nie widział żadnej różnicy: czy to była mama, kalecząca go przypadkiem ułamkiem stłuczonego w furii talerza, żeby potem przepraszać, całując mu mocno policzki, żeby zostawić na nich swój alkoholowy oddech, czy może jakiś furiat, poznany przypadkiem w środku nocy na jezdni, który przychodził potem pod szkołę jego brata, żeby wygadywać bzdury.
Nie wybaczał. Nie zapominał. O d p u s z c z a ł. To właśnie robił. Gładził mamę po karku i wzdłuż kręgosłupa, wyczuwalnego tak mocno pod koszulką, świadczącego o stopniowej i konsekwentnej zagładzie własnego ciała, której dopuszczała się wytrwale, nie bacząc na wszystko wokół. Całował jej czubek głowy, kładł ją spać i głaskał po włosach, a potem z nienawiści syczał jak zwierzę w ich ciasnej łazience, gryząc się po pięściach. Wyzywała go tak często i gęsto, że wciąż dziwił się, że potrafi zdębieć na dźwięk niektórych słów, do których powinien się już przyzwyczaić. Była zazdrosna o wszystko, jednocześnie nie chcąc mieć z nim do czynienia - a on miał w sobie coraz mniej siły, żeby jakoś utrzymywać ją w ryzach, pacyfikować. Pamiętał, jak kiedyś popełnił ten błąd i przyprowadził do domu Bowie - nazwała ją dziwką, patrząc jej prosto w oczy; nie miał nawet piętnastu lat. O d p u s z c z a ł. Całą Bowie przecież sobie odpuścił, a matka potem przez cały tydzień obśmiewała go na każdym kroku, że rzuciła go szmata, że dał się wcisnąć obcasem w miękką, obszczaną ziemię. Bowie nie nosiła obcasów, ale Tallulah nie wydawała się tym przejmować. Mało było takich rzeczy, na które zwracała jeszcze uwagę.
A on wciąż odpuszczał. Nie odpuścił tylko Nullaha; nawet matka wiedziała, że nie może się do niego dopierdalać, kiedy Hector był obok. To całkiem zabawne, bo nigdy nie musiał jakoś specjalnie jej tego wyperswadowywać. Może to jedna z niewielu rzeczy, które jeszcze potrafiła po ludzku wyczuć, wyśledzić po emocjach. Richard najwyraźniej nie miał już tej umiejętności, bo właśnie tutaj popełnił pierwszy błąd.
- Jak ci rzucę działkę, to przyniesiesz mi w pysku? Pewnie jeszcze zamerdasz ogonem. - Była taka głupia zasada o niekopaniu leżącego. Hector najwyraźniej miał ją w głębokim poważaniu; usilnie ignorował kontrast pomiędzy tą obitą i wymiętoloną karykaturą a człowiekiem, którego spotkał tamtej nocy na drodze. Za mocno zaciskał palce na uchwycie plecaka, zupełnie jakby był gotów, żeby w każdej chwili zamachnąć się nim i rozbić nullahowe książki na tym pustym łbie, od którego nie mógł odsunąć wzroku ani myśli. Bzdury, bzdury. Nic wartościowego nie opuszczało richardowych ust, chociaż Silva wpatrywał się w nie wzrokiem tam twardym i ognistym, jakby miał zaraz spalić je na popiół, byle tylko zmilkły.
Zjebałem. To prawda - siliło się na język, ale zignorował tę potrzebę, zastępując ją milczeniem. Trochę dlatego, że teraz, kiedy Richard stał tuż przed nim, powróciły do niego wspomnienia tamtego dnia, a wraz z nimi przejmujący wstyd, który ciążył mu bardziej niż złość - bo kurewsko nie potrafił być zły na osobę tak bardzo zagubioną, poobijaną psychicznie i fizycznie, a teraz będącą tutaj i... przepraszającą? Chyba? Nieważne; nie potrafił być zły, bo w ostrych atakach nienawiści nienawidził samego siebie - nie matki, nie Richarda, nie kogokolwiek innego. Siebie, bo był wystarczająco słaby, żeby pozwolić się tym wszystkim przytłoczyć i s i e b i e, bo nie potrafił przerzucić tego cierpienia na nią, na niego, na nich, na wszystkich innych - nie potrafił i to było kurewsko bolesne i cholernie niesprawiedliwie. Potrafił tylko milczeć, potrafił spojrzeniem badać ze wzmożoną uważnością wszystkie te ślady fizycznego bólu, który ktoś postanowił zadać Richardowi, w odwecie, we wściekłości, w samoobronie - mógł tylko zgadywać.
- Tylko po to tu przylazłeś? - odezwał się wreszcie, kiedy cisza (przeplatana krzykami dzieciaków dookoła, oczywiście) zaczęła mu ciążyć. Przyłapał się na tym, że dłoń, której palce zaciskał na plecaku, zaczęła lekko drżeć. Za dużo napięcia, za dużo niewiadomych, za mało powietrza - jak zwykle. - Coś takiego mogłeś mi, kurwa, napisać smsem. Chyba, że już nie umiesz trafiać w pierdolone litery, nie zdziwiłoby mnie to. - Jakaś paniusia (pewnie ta sama, która wcześniej mierzyła wzrokiem Dicka) spojrzała na niego z oburzeniem, kiedy zaklął trochę głośniej niż powinien. Jebany Richard, zniszczy mu opinię w rodzicielskim półświatku. - Zresztą nieważne, mam to w dupie. Myślisz, że możesz sobie tak, kurwa, po prostu wpierdalać się w moje życie, bo jakiś cwel, któremu dałeś się posunąć, okazał się mieć we łbie tak samo nasrane jak ty i obił cię jak kawałek gówna? Nie obchodzi mnie to. Wypierdalaj. Poznajesz? Wypierdalaj. Nic mnie nie obchodzi - wyrzucił na urywanym tchu, wbrew sobie, bo przecież każdy drobny odruch, każdy ułamek mimiki i każda niewypowiedziana myśl krzyczała głośno, że obchodzi; za bardzo obchodzi, że miał ochotę powiedzieć, że to nic takiego, nic się nie stało, Richard, że odda mu buty i spodnie, że przyjdzie do niego do domu, żeby odebrać swoje, chyba że już je wyrzucił - trudno, n i c s i ę n i e s t a ł o. Ale stało; dlaczego czuł się tak źle, obstając przy tym, że stało? Że jakieś durne zjebałem to nie jest nawet to samo, co przepraszam, które nie przeszłoby przez przeżarte kwasem żołądkowym od rzygania gardło Richarda R., którego znał tak naprawdę tylko z imienia i głupiej wizytówki przy frontowych drzwiach mieszkania.

Dick Remington
niesamowity odkrywca
kaja
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpadać po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Nie nauczono go przepraszać. Od matki słyszał, że jeśli ktoś mu zabiera jakąś zabawkę to dlatego, że ich wytykają palcami przez ten śmieszny rozwód (takich słów używała, a potem znikała, by w czwartej szufladzie od dołu, w komodzie tak niemodnej jak tylko się da odnaleźć czystą – czytaj użytą zaledwie kilka razy – igłę) i że powinien dać wtedy delikwentowi w zęby. Początkowo mu nie szło, bo piąstkę miał lichą i niedostosowaną do bicia łobuzów z przedszkola, więc pewnego dnia podwędził pani ciężki dziurkacz, który używała do segregatora (trzymała tam fotografie byłych kochanków jak dowiedział się po latach) i spuścił na głowę temu ważniakowi od kradzieży autek. Wówczas jego matka również nie zmieniła frontu i choć wybuchła scysja, jakie to zapyziałe miasteczko nigdy nie widziała, oświadczyła mu poważnie, że przepraszać nie będzie.
Tacy ludzie jak oni nie przepraszali i nie klękali przed nikim, bo byli na to za dumni. Jego stara określała to zbytkiem łaski, a ojciec – który nie zgadzał się z nią w niczym od czasu rozwodu – również potakiwał. I w Dicku rosło przekonanie, że jeśli kiedyś będzie zmuszony przegrać w tę grę to właśnie wtedy, gdy padnie mityczne słowo. Za nim już nie było dosłownie niczego i namacalnie już czułby oddech tej apokalipsy, która rozpętałaby się, przynosząc katastrofę nuklearną, gdyby tylko się ugiął.
Potem pochłonąłby go krater rozczarowania rodziców – o ile by tę zniewagę przeżyli – i własnego gniewu, bo stałby się jedną z tych życiowych ofiar, które muszą powtarzać, że nie są nieomylni. I Dick rozumiał, że jest człowiekiem błądzącym (a raczej bredzącym zazwyczaj po mieszaninach jednorodnych), ale nawet jeśli potrafił przyznać się do tego w swojej głowie i nawet jeśli tam nabierało to ostatecznego kształtu to z jego ust nigdy nie sformułowało się proste słowo.
Jeśli mógł to określić to użyłby skądinąd słowa przekleństwo i dlatego jego wargi nigdy się nim nie kalały. Już nie chodziło o samą wymowę, bo zdarzało mu się – nawet przy Lorry i jej niedorzecznym upadku na ścianę, który sam zafundował – że padało to określenie, że wyjąkał szybkie sorry, ale nigdy nie czuł tego tak naprawdę.
Mógł skomleć o wybaczenie, przepraszać, ale nigdy nie odczuwał tej palącej potrzeby zadośćuczynienia komuś przewinień, jakie miał na swoim koncie. Jego ciężarna dziewczyna usłyszała przeprosiny, ale nigdy nie wystawił choć małego palca poza linię czystych konieczności – zadbania o jej zaplecze finansowe, o własne leczenie i pozostawienie jej świętego spokoju. To wszystko jednak wynikało właśnie z obowiązku i pewnej reputacji, której nie przyszło mu złamać, a nie z ochoty i z potrzeby serca. To kuliło się, zdane na doświadczenie rodziców, które nijak zakładało wizję z przebaczeniem w tle.
I Dick również wrósł w te emocje, dał się nimi porosnąć i teraz przy Hectorze czuł, że przyjdzie mu ciąć maczetą ten gęsty las poglądów swoich starych, którzy dopingowaliby go jedynie do tego, by napluł na tego chłoptasia i odszedł, bo świat przecież złożony jest z takich patologicznych autostopowiczów, a skoro jego oryginalność bądź unikatowość nie stanowi wartości to najwyższa pora polać go obficie wódką zapomnienia i powrócić do swojego status quo – czytaj bycia gorącym singlem, który nie przejmuje się morderczym wzrokiem i komentarzami urażonego, starszego brata.
Bo tak naprawdę dla Remingtona dziwne i niepokojące by było, gdyby polubił brata swojego kumpla od pierwszego wejrzenia. Tak naprawdę dzieci były mu obojętne, z tendencją do bycia upierdliwymi i nudnymi, więc i tak wykazał się wielkim sercem (według niego), że zwrócił na tego bachora uwagę.
- Och, biedny Hector, obraziłem mu brata, a powinienem go przywitać kolorowanką – zadrwił więc, im bardziej myślał o tych całych przeprosinach, tym bardziej zaczynał być spięty i podchodzenie do niego mogło skończyć się jak podchodzenie do jeża.
A mimo wszystko to jemu przyszło być na tej pieprzonej, straconej pozycji i gdy wreszcie wyartykułował przeprosiny (a raczej wyjąkał jakieś słowa, które tak miały brzmieć) to poczuł, że nie dość, że nie wali się świat (chyba trochę liczył na tych Czterech Jeźdźców Apokalipsy) to na dodatek przebaczający nie pada mu do stóp. A więc jego rodzice mieli rację – nie było nic gorszego niż przyznanie się do winy i wzięcie się w bary z odpowiedzialnością.
Co go jeszcze bardziej zirytowało, bo nie lubił, gdy ich nauki okazywały się prawdą objawioną, a on sam wychodził jak debil na tym wszystkim. Spojrzał więc na mężczyznę uważnie.
- Skończyłeś? Czy zamierzasz jeszcze odpierdalać dramę queen na tym szkolnym parkingu? Brałeś to gówno ze mną. Miałem prawo cię za to znienawidzić i przestań mnie traktować jak dobrego chłopca, który zszedł na złą drogę. Ja taki jestem, jestem ćpunem i jak ci to tak strasznie wadzi to na cholerę, pisałeś do mnie tego smsa, co? – przyłapał go na niekonsekwencji i postanowił wycisnąć ją do dna. – Ale nie, biedny, pokrzywdzony chłopiec, który zajebał mnie buty! Wiesz co, wypierdalam i nie szukaj mnie więcej! - wrzasnął, teraz on postanowił pozbyć się złudzeń i dać mu pretekst do rozpętania wojenki dwóch pedałów i zrujnowania całkiem jego reputacji wśród osiedlowych mam.
Nie było to za mądre, nie było nawet logiczne i poukładane, ale tak właśnie czuł się przy tym pieprzonym dzieciaku. Jakby ktoś rozsypał mu życie na podłodze i zapomniał zostawić jakieś pieprzony wzór czy obrazek, którym mógłby się posiłkować. Dick nie miał absolutnie n i c i dlatego nim odwrócił się na pięcie i odszedł, wyjąkał:
- Przepraszam – i może to było szczere i może wreszcie miała nastąpić ta katastrofa, ale to słowo musiało paść, nawet jeśli po jego wypowiedzeniu odszedł w stronę swojego samochodu, pewien, że przynajmniej tego małoletniego cwela z bratem dosięgnie ten okropny deszcz, który zwiastowały ciężkie chmury.
Zaś jego kiedyś dosięgnie kara boska.

hector silva
kelner — beach restaurant lorne bay
21 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Kończę się w twoich oczach
Umiem być ciszą
Kończę się w twoim śnie
Nie potrafił zdobyć się na wiele więcej niż zaciśnięcie mocno ust, przygryzienie języka. Spojrzenie zawisło gdzieś nad richardowym uchem - wystarczająco blisko oczu, żeby nie zostać uznanym za przestraszone albo zbite z tropu, a jednak unikając wejścia w tor jego wzroku. Nie wiedział jak zareagować - w środku wszystko buzowało, krzyczało, szamotało się nieznośnie; miał wrażenie, ze wszystkie pary oczu na szkolnym podwórku są skierowane wprost na nich, że rzędy matek oczekujących na wyjście ich dzieciaków z budynku zmieniły się nagle w wysoce zaangażowaną widownie, że gotowe były zaraz wykrzywiać grymaśnie usta i buczeć w reakcji na to przedstawienie, które okazało się kompletną klapą, bo Hector zapomniał swojej kwestii, a w zasięgu wzroku nie dało się znaleźć żadnego suflera, poza Richardem, który podsuwał mu do głowy wszystko to, na czego istnienie się nie godził, co wygodniej było ignorować.
Czy skończył? Nie, nie skończył, mógł tak syczeć, mamrotać i wybuchać w nieskończoność, bo do tej pory był jak uśpiony wulkan i teraz nagle wszystko eksplodowało; nagle ciężko było utrzymać się w ryzach, nagle ten kolorowy, wysłużony plecak z dyskontu zdawał się ciążyć mu w ręku jak tykająca bomba, której zapomniał porzucić po drodze, więc pozostawało mu tylko oczekiwać na detonację, która wyrzuci resztki jego emocjonalnej stabilności w powietrze. Czuł się tak, jakby głowa miała pęknąć mu z bólu, palce wyłamać się na w dłoniach na różne strony, oczy wypłynąć na zewnątrz. Stał jednak twardo na ziemi, jakby coś ciągnęło go do jej wnętrza, a tę tajemną siłę powstrzymywała tylko powierzchnia podeszw jego butów - i miał chyba wielką ochotę zdjąć je i pozwolić wessać się temu pożerającemu betonowi będącemu ofiarą modernizacji chodnika. Brwi utrzymywał gniewnie ściągnięte, w wyrazie oscylującym między konsternacją i gniewem, który z trudem utrzymywał na wodzy.
Nie wiedział już czy bardziej drażniły go jego słowa, gesty, ton głosu, sam fakt, że zdecydował się przyjść właśnie teraz i tutaj czy może... może to głupie oznajmianie wypierdala faktycznie; jakby to jedno słowo było definicją ich bieżącej relacji i choć w pierwszych odruchu pomyślał, że bardzo, kurwa, dobrze, że przecież sam mu kazał, a kazał mu dlatego, że to Richard kazał mu wcześniej - i mogliby tak krążyć, i dreptać sobie po piętach, i nie wychylać głowy poza to płaskie postrzeganie sytuacji, tę prostą retorykę, która była jednocześnie tak ciężka i męcząca, że nie sposób było przejść obok niej obojętnie. A jednak ukłucie ulgi potrwało chwilę, zastąpioną zaraz gorzką świadomością utknięcia w tym idiotycznym okręgu, po którym posłusznie poruszali się, licząc na to, że jakiś słodki uśmiech losu przełamie wreszcie to koło na pół.
I pasowałoby pewnie powiedzieć, że tak się nie stało, że nie miało szans, że rozeszli się każdy w swoją stronę, każdy wściekły i wciąż nabuzowany, każdy w akompaniamencie buczącej publiczności, która w perspektywie kolejnych tygodni nie pozwoli Hectorowi oddychać tym samym powietrzem, co ona - pasowałoby, ale wtedy padło to słowo, na które czekał, a z którego brakiem jednocześnie zdążył już się pogodzić; to samo, które przylgnęło także do jego podniebienia, ale utknęło tam na dobre i nie potrafił go wypluć. Richard dał radę. Brzmiało niedbale, wyrzucone na fali emocji w ponury dzień, kłębiący się nad ich głowami ciemnymi chmurami - ale to były tylko pozory, bo nawet to wymuszone niedbalstwo wydawało się przesadnie uroczyste, bo nawet teraz nie mógł powstrzymać zaskoczenia. Wiedział, że oczy otworzyły mu się szeroko i brwi ustąpiły wreszcie ze swojej gniewnej pozycji, a wszystkie rysy twarzy bezmyślnie złagodniało, jakby w tym jednym słowie zaklęta była sprawczość skasowania wszystkich win i złości.
To było wybujałe kłamstwo, które musiał wtłoczyć pospiesznie do własnego umysłu, bo przecież zanim zdążył jakoś sobie to wszystko poukładać, Richard już oddalał się, odchodził. I z pewnością rozsądnym było puszczenie go wolno - żaden z nich by tego nie żałował. Tak, to było najmądrzejsze wyjście i pewnie dlatego Hector zignorował ten cichy głos intuicji, której nie pozwalał zarządzać swoimi czynami, i z tym braterskim plecakiem wciąż trzymanym mocno za ucho, poczynił kilka dużych, szybkich kroków w jego stronę, żeby w końcu pochwycić go za nadgarstek (na krótko chwilę, na tyle tylko, żeby móc upewnić się, że mężczyzna się zatrzyma - i zaraz puścił, nie chcąc drażnić ani jego, ani tej publiki zgromadzonej wokół).
- Poczekaj - poprosił spóźniony, czując jak myśli buszują mu w głowie, jak robią tam w środku straszny syf i nie potrafią ułożyć się w żadne zdanie. Kątem oka prześledził szybko szkolne podwórko, próbując namierzyć brata, który w kuckach grzebał w ziemi przy żywopłocie. - Muszę wziąć go do domu, Richard, ale potem jestem wolny. Możesz przyjść po swoje buty, schowałem je... nieważne, możesz je zabrać po prostu - mówił, a te słowa zdawały się nie należeć do niego, nie przechodzić przez jego umysł, nie podlegać jego woli. Sukcesywnie ściszał głos, bo był już na tyle blisko, że krzyki były zbędne; wystarczająco już na siebie tutaj powarczeli. - Tak więc możesz przyjść - powtórzył z uporem - i porozmawiamy.
Nie porozmawiają, wiedział już teraz. Czy musieli rozmawiać? Powinni, jasne, ale obaj znali przecież inne sposoby na znalezienie wzajemnego porozumienia, a sam Hector - choć za nic by tego nie przyznał - zdążył już zatęsknić za jego zachłannymi pocałunkami.

Dick Remington
niesamowity odkrywca
kaja
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpadać po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Tak naprawdę odejścia były łatwe. Jego tatuś ciągle powtarzał, że pozostawienie matki, która coraz chętniej i gęściej wpadała w bagno delirium, syndrom odstawienia i kolejny głód było najtrudniejszym krokiem w jego całym życiu i jako słodki, małoletni berbeć Dick jeszcze w to wierzył. Wręcz podziwiał starego wygę za ten niebywały gest czystej odwagi i rysował go jako swojego bohatera. Inni ojcowie latali w kosmos, ratowali ludzi z pożaru (czy wówczas zapragnął zostać strażakiem?), ale jego stary to był dopiero mężny typ! Postanowił opuścić żonę w chwili, gdy najbardziej go potrzebowała i odciąć się od dzieci, które odtąd miały tkwić w tym współuzależnieniu. Co za niebywały akt odwagi!
Nie pamiętał w którym momencie uświadomił sobie jakim był debilem i że właściwie stwierdzenie to urąga wszystkim pospolitym kretynom, bo nie można być aż tak głupim. Najwyraźniej jednak można, bo lojalność w stronę Remingtona Sr była wówczas u niego wręcz legendarna i przez lata powtarzał sobie, że łamanie komuś serca jest bohaterstwem.
Tak było z Delilah, której pokazał, że droga do serca mężczyzny (tego konkretnego) jest wyłożona białym proszkiem i tak było z Lorry, która jedynie zapiszczała jak schwytana w pułapkę mysz, gdy ją popchnął na ścianę. Nawet wtedy stwierdził, że odejście byłoby łatwiejsze w porównaniu z tym, co jej zafundował i jaka trauma stała się jej udziałem. Może dlatego teraz tak prosto przyszło mu obrócenie się na pięcie i odejście od Hectora – tego samego autostopowicza, którego jeszcze nie poznał do końca i z którego czerpać chciał jak z niekończącego się źródła. Chciał, ale w międzyczasie stał się po raz kolejny człowiekiem upadłym i choć brzmiało to banalnie i tandetnie to doskonale wiedział, że nie uciągnie tej relacji. Że spali się ona na panewce, zanim zacznie się żarzyć prawdziwym ogniem, więc nim się obejrzał, już podeptał ją i teraz mógł tylko z uśmiechem na ustach poruszać się w ruinach.
Znajdując kolejny powód, by włączyć atomowy przycisk do całkowitej autodestrukcji, którą jednak naiwnie opierał na krzywdzie innych. Przypominało tu trochę całkowicie egoistyczny zryw jakiegoś owładniętego mania posiadania władcy, który kapryśnie pociągał za sobą poddanych.
Może i powinien się wstydzić, że Hectora rozpatruje w tych kategoriach, ale jakby mógł inaczej, skoro chłopiec ukradł mu buty? Odchodził więc i tym samym zadawał kłam podejrzeniom, że mu nie zależało. Wszak, gdyby tak było to zostałby i doprowadziłby do tego, że ten biedny chłopiec by mu to wybaczył – siłą, podstępnymi sztuczkami, manipulacją, pieniędzmi. Sam nie wiedział dlaczego zamiast spróbować czegokolwiek z arsenału ludzi u władzy posunął się znowu do wymamrotania jednego bezdusznego słowa.
Dlaczego bezdusznego?
Och, Dick doskonale wiedział, że otwiera ono drzwi, które powinny pozostać zamknięte. Pewnych rzeczy nie nadawały się do wybaczenia i nie mogły zostać zapomniane, a on jak to kapryśne dziecko ścierał wszystkie swe postępki jednym magicznym wyrazem, który wionął pustką z każdej zgłoski. Za czasów jeszcze katolickiej nauki – więc dawno i nieprawda – ktoś mu mówił, że przeprosiny mają tylko wtedy sens, gdy wiąże się z konkretnym zadośćuczynieniem i chęcią poprawy. Za to on, Richard Remington miał w obwodzie swoje już niemodne buty i przekonanie, że i tak znowu będzie brać i doprowadzać się do stanu, który zatrwożył już jego przyjaciela. Odejście więc ciągle brzmiało jako to dobre rozwiązanie i gdy Hector stanął przed nim, już wiedział co powiedzieć i w jakiej kolejności.
A może inaczej, czego do cholery nie sformułować ze swoich pełnych ust, które z ogromną chęcią pochwyciłby jego wargi i pokazały mu, że wszystko jest w najlepszym porządku. Ale nie było i jego plan bycia porządnym (nie, nie chodziło o dobroć, a o brak wyrzutów sumienia) rozlazł się zupełnie i teraz mógł tylko patrolować ostatnie fragmenty, zanurzone gdzieś w poczuciu wstydu i bezradności.
Dlatego patrzył na niego z bólem i z przekonaniem, że jeśli kiedykolwiek czegoś pożałuje z ostatniego rajdu to właśnie tego, choć w porcie mógł stracić oko i nadal kiepsko chodził przez te wszystkie obrażenia, ale to Hector był człowiekiem, który budził u niego coś nieokreślonego i choć obraz zamazywał mu się na wszystkie strony to on był tą wyraźną kotwicą, do której chciał powracać.
I pewnie dlatego teraz dotknął przelotnie jego policzka i oparł się z trudem pokusie odwiedzenia tej menelowni, gdzie się wychował autostopowicz. Znając jego szczęście obecnie to jeszcze wyruchałby mu przez pomyłkę matkę, a to chyba źle wróżyłoby ich relacji.
Zamiast tego jednak delikatnie odetchnął i postanowił zwrócić mu wolność w kilku słowach.
- Buty możesz sobie wziąć – i odszedł, wiedząc, że ten piasek pod oczami to może nie są łzy (nie był pedałem), ale na pewno ogromne zmęczenie materiału i przeżucie go przez najbardziej emocjonalny burdel, który sprawiał, że miał ochotę faktycznie usiąść za kierownicą i rozpłakać się jak bachor, którym wszakże był.
A odejścia przecież miały być łatwe.

hector silva
kelner — beach restaurant lorne bay
21 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Kończę się w twoich oczach
Umiem być ciszą
Kończę się w twoim śnie
Całe życie jego matki - przynajmniej do stopnia, w którym faktycznie orientował się, co do jego przebiegu - było jednym długim pasmem odejść. Część z nich, takich jak legendarne wręcz porzucenie rodzinnego domu na rzecz podróży przez Australię, mógł znać tylko z opowieści, pozostałych za to doświadczył z wystarczającą dobitnością, żeby być pewnym, że nie chciał nigdy być tym, który odchodzi. Po drodze nie wyszło mu jednak już zbyt wiele razy - rozpocząwszy od Bowie, która zaczynała ten łańcuch relacji, na których zdążyło mu zacząć zależeć i które sobie odpuścił, zanim miały okazję rozwinąć się w pełni. Albo jakkolwiek. Częściej jakkolwiek; był przecież doskonale świadomy tego, że nie potrafi działać inaczej niż wchodząc w coś z całej siły albo wcale - i to wcale było tutaj prawidłową odpowiedzią, z całym przekonaniem, bez poświęceniu sprawie choćby jednej głębszej myśli. Czy unikał? Tak, unikał i pochylał głowę, ale przynajmniej nie odchodził - w jego wyobraźni to były dwie stosunkowo różne rzeczy, co do których decyzję należało podejmować na zasadzie wyboru mniejszego zła. Czasem miał wrażenie, że on cały był definicją mniejszego zła, że nie potrafił dokonywać wyboru, dopóki wybór nie okazywał się bolesny i beznadziejny. Wybitna niedecydyjność wydawała mu się jego własną cechą dominującą, choć dobrze pamiętał, jak rudowłosa ekspedientka ze sklepu spożywczego chwaliła go za posiadanie głowę na karku - dobrze, że nie miała okazji świadkować temu, jak ta odwraca się i turla w stronę Richarda, odrywając zupełnie od wszystkich przyziemności.
Powinien pewnie pilnować, żeby Nullah nie zjadał piasku z piaskownicy i nie męczył dżdżownic zażywających parnych kąpieli w kałuży, ale nie mógł, bo był zajęty próbą zrozumienia tego, co zdawało się rozgrywać na zupełnie innej płaszczyźnie niż teren zielony przed podstawówką jego brata. Teraz, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, czuł że przegapił odpowiedni moment - niezamierzenie, nie celowo przecież - kiedy mógł jeszcze wycofać się na tyle swobodnie i bezpiecznie, żeby nie zranić uczuć: cudzych, swoich? Nie był pewien czy myśląc o Richardzie potrafił określić swoje emocje. Był zły, ale tęsknił, chciał go pocałować, ale też trzepnąć go w ten głupi łeb, żeby wypadła z niego każda natrętna myśl o ćpaniu, chciał pozwolić mu odejść, ale też złapać go za rękę (nie za nadgarstek) i przekonać, żeby pozwolił mu obejrzeć swoje rany; nie znał się zupełnie, ale przecież miał pod swoją opieką nieneurotypowego dziewięciolatka, to wymagało pewnego ogólnego rozeznania w obchodzeniu się z urazami. Przede wszystkim jednak - na czym przyłapał się teraz właśnie, starając się podjąć decyzję o tym, co należało zrobić - czuł gorącą wściekłość na tego, który to zrobił. Chwilowa satysfakcja, która nabrzmiewała w nim jeszcze na początku ich spotkania, teraz już ulotniła się zupełnie i Richard znowu wydawał mu się tak samo słaby i bezbronny jak tamtego dnia, kiedy byli razem w jego mieszkaniu i każdy mebel łypał na nich złym okiem.
To wszystko było nie tak. Naprawdę nie chciał tych butów, nawet nie były w jego rozmiarze. I nie chciał też wcale unosić się tak bardzo, jak zrobił to wcześniej - to było głupie i nie w jego stylu, zazwyczaj miał emocje pod kontrolą. I nie chciał też, żeby Richard zabierał swoją dłoń z jego policzka - bo może była zimna, a sam dotyk krótki i niesatysfakcjonujący, ale ta minimalna doza czułości wystarczyła mu zupełnie, żeby zrozumieć, że nie tylko nie chciał być tym, który odchodzi, ale tym, od którego odchodzono też nie chciał być. Chciał zrobić tak wiele rzeczy, których wyobrażenia prześcigały się ze sobą w gonitwie myśli, ale w rzeczywistości tylko stał nieruchomo, czując się tak, jakby ktoś przywiercił jego pięty do znienawidzonego chodnikowego betonu. Stał i czekał, i patrzył w bardzo konkretny punkt na richardowych plecach, mając nadzieję, że mężczyzna jeszcze zawróci albo spojrzy w jego stronę, albo się zatrzyma. Czuł, że jego wzrok ma palącą moc, że przewierca się przez skórę, kości i mięśnie Remingtona, w oczekiwaniu na jakąś reakcję (jakąkolwiek) i że żałośnie było mu z faktem, że każde słowo, które cisnęło mu się teraz na usta, wydawało się nieodpowiednie w ten najprostszy z powodów, kiedy umysł nie był jeszcze gotowy na to, o czym zawodziła dusza.
Emocjonalne pierdolenie.
Richard szedł dalej, a on stał uparcie, tak samo niegotowy do podjęcia decyzji o podjęciu jakiejś akcji, jak i o odpuszczeniu - zawieszony w tej upartej niegotowości do zareagowania, aż do ostatniej chwili, która dawała mu jeszcze szansę na to, żeby mężczyzna mógł usłyszeć go, bez konieczności zwracania na siebie uwagi wszystkich krzykiem. Przemieścił się o jakieś półtora kroku i chciał przecież powiedzieć tyle rzeczy! Że wybacza, że przeprasza, że chce, żeby został albo chociaż, że nie chce, żeby odchodził - tyle rzeczy, a każda kolejna trudniejsza od poprzedniej, przysparzająca coraz większego wewnętrznego lęku przed potencjalną odpowiedzią zwrotną. I z myślą o tych wszystkich rzeczach właśnie - o tych wymienionych w myślach, ale też podświadomie o tych, na które umysł nie był jeszcze gotowy - odezwał się w końcu ze słowami, które smakowały dziwnie obco.
- Odezwij się jeszcze. Jak będziesz mieć czas, w porządku? Kiedykolwiek. - Bzdura. Miał pracę na etacie i brata pod opieką, kiedykolwiek w ogóle nie wchodziło w grę, a jednak tak właśnie zadeklarował i wiedział doskonale, że tak często właśnie będzie owego odezwania się wyczekiwał. Kiedykolwiek. I w niepełną chwilę później już znowu musiał powstrzymywać się od tego, żeby za nim ruszyć, w zamian zmuszając się do pospiesznego odwrócenia w drugą stronę, przełknięcia śliny. Parna duchota wisząca w powietrzu nie pomagała wcale oddychać. Podobnie nieszczęsne skomlenie z powodu rozbicia znajomego kolana o znienawidzony beton, które dotarło do jego uszu tuż potem.
W odpowiedniej chwili, żeby odwróciwszy głowę w tamtym kierunku, zdołać zahaczyć spojrzeniem o sylwetkę Richarda, przemykającą w oddali między małomiasteczkowymi matkami.
koniec
niesamowity odkrywca
kaja
ODPOWIEDZ