lorne bay — lorne bay
28 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
Pilnuje obiektu wypoczynkowego, by wszystko działało jak należy i załatwia papiery
Brakuje mu dziewczyny którą stracił przez swoją głupotę
Wieczorami wyżywa się w sali muzycznej, stukając w klawisze i tworząc coraz to nowsze melodie



Późne powroty do domu weszły mu w krew.
Po domknięciu wszystkich spraw, zebraniu dokumentów i zakończeniu pracy w biurze, zamknął swój gabinet na klucz i wyszedł na zewnątrz. Przyzwyczajał się do szarej rzeczywistości, która czekała go w tym mieście. Nie miał żadnego pomysłu, nie wiedział od czego powinien zacząć poszukiwania, a najgorsze z tego wszystkiego było to, że choć się starał, nie potrafił namierzyć, ani zlokalizować osoby, która kilka długich lat temu, pomogła jego matce w spełnieniu marzeń, które miała. Jeśli dobrze liczył, osoba ta miała obecnie jakieś sześćdziesiąt lat. Mężczyzna mógł być na emeryturze, mógł dawno umrzeć, a mógł leżeć w szpitalu i być w stanie agonalnym. Czuł nieprzyjemną bezsilność i rozczarowanie, które pojawiały się zawsze, gdy pomysły zawodziły i zatrzymywał się w martwym punkcie. Mógł uruchomić kilka kontaktów, ale czy ktoś obracający się w hotelarstwie, miał jakiekolwiek pojęcie o muzykach? Wątpił w to, choć zdawał sobie sprawę z tego, że w hotelach przewijało się mnóstwo osób. Mniej, lub bardziej popularne sławy mijały się w progu z bogatszymi mieszkańcami miast, a te wszystkie magiczne rzeczy, odbywały się na złotych, hotelowych dywanach, na ogół salonie, który nazywany był poczekalnią.
Wiedział, że było dość ciemno, gdy zerkał ostatni raz przez okno, zmierzch pochłaniał światło dnia, ale teraz, gdy prosto w twarz uderzył go ciepły, lecz niekoniecznie gorący wiatr, a na dworze było bardzo ciemno, doszedł do wniosku, że pora zakończyć dzień. Wyczekiwał tego momentu, za każdym razem, gdy przekraczał próg hotelu, zerkając niemalże od razu tęsknym wzrokiem w kierunku wyjścia.
Odetchnął mrokiem rozpędzanym przez blask latarni, łapiąc haust powietrza, którym chciał się delektować. Po kilki minutach stania i delektowania się wolnością, spojrzał na zegarek i uświadomił sobie, że powinien przed wejściem do domu, skoczyć do sklepu, w celu kupienia szybkiej kolacji, a gdy tylko przeszła mu ta myśl przez głowę, otworzył guzikiem od kluczyków samochód i wsiadł do środka. Ulice nie były szczególnie zaludnione, a dużym plusem wracania do domu późną porą, był brak korków na mieście.
Sklepy również nie tętniły życiem.
Przeszedł między półkami sklepu, szukając rzeczy, które najbardziej go interesowały i wtedy rzucił mu się w oczy jogurt z płatkami owsianymi. Podobno zdrowe jedzenie, tak było napisane na ulotce, której zaufał. Nie miał najmniejszej ochoty na analizę składu, chciał wrócić po prostu do domu i usiąść na kanapie.
Plany mężczyzny zostały pokrzyżowane, gdy do jego uszu dobiegł dźwięk organów, grających w Kościele nieopodal. Po plecach przeszedł mu nieprzyjemny dreszcz i w tym samym momencie, pojawił się niepokój, zupełnie jakby ciało ostrzegało go przed niebezpieczeństwem. Pokręcił z niedowierzaniem głową, gdy doszedł do wniosku, że jeśli tak dalej pójdzie, nabawi się ataków paniki i wsiadł do samochodu, kierując się prosto do Kościoła. Czuł się dziwnie, jadąc drogą prowadzącą przez Sapphire River. Dzielnica nie napawała go zachwytem, właściwie, miał wrażenie, że tą część miasta zamieszkiwały największe szumowiny i ludzie wykluczeni z życia społecznego, tacy, których lepiej było trzymać na uboczu.
Przyjechał pod świątynię, parkując samochód nieopodal budowli, a sam po krótkiej chwili wysiadł z samochodu i stanął przed górująca nad innymi domami budowlą. Nie był to zbyt duży wyczyn, biorąc pod uwagę dzielnicę w której Dom Boży został postawiony. Sapphire River nie słynęło ze zbyt dużego bogactwa, z tego co się orientował, dzielnica również do najprzyjemniejszych nie należała. Musiał natomiast przyznać, że sam Kościół robił niemałe wrażenie, zwłaszcza późnym wieczorem, gdy dookoła panowały egipskie ciemności, a jedyny dźwięk który dało się usłyszeć, wydobywał się z budynku. Cmentarz stojący nieopodal, wyglądał na zadbany, zupełnie jak Kościół. To miejsce nie przypominało mu nawiedzonych cmentarzy i opuszczonych świątyń z horrorów, choć wieczorem nawet najbardziej zadbane miejsca, mogłyby wzbudzać niepokój i przy odrobinie figlów, które robił umysł, wszystko co ma duszę można by podciągnąć pod nawiedzone.
Jeśli grałby rolę w horrorze, w tym momencie byłby jednym z tych idiotów, którzy postanowili udać się do miejsca z którego dochodzą dźwięki, błagając wręcz o to, by zginąć na miejscu.
Wszedł do Świątyni, zamykając za sobą drzwi, które narobiły sporego hałasu, wypełniając miejsce kultu szorstkim skrzypieniem. Nie słyszał już organów, zastanawiające było jednak to, dlaczego o tej godzinie, Kościół był czynny. Z tego co wiedział (lecz mógł być w błędzie, bo do Kościoła nie chodził), o dwudziestej drogie takie miejsca były raczej niedostępne dla zwyczajnych ludzi, najwidoczniej ksiądz musiał mieć zaufanie do swoich wiernych, skoro nie bał się o to, że coś zginie, bądź zostanie ukradzione.
Przeszedł środkiem, stąpając dość głośno po podłodze. Przejeżdżał dłonią niemalże po każdym drewnianym siedlisku, zupełnie jakby chciał sprawdzić czystość obiektu, bądź poczuć go lepiej. Może liczył na to, że dostanie objawienia? Podobno ludzie chodzący do Kościoła, oddający się Bogu podczas modlitwy potrafiły odnaleźć swój cel i osiągały spokój ducha, czy tak było?
Nie wiedział.
W nim takie miejsca wywoływały co najwyżej niepokój.
Sam zapach Kościoła i wszechobecnych kadzideł był dość duszący, a wewnątrz panował chłód.
Nie potrafił zrozumieć osób, które szukały tutaj wsparcia, nim kierowała głównie ciekawość. W takich miejscach wręcz rzucał się w oczy przepych, a witraże w oknach, oraz obrazy wiszące na ścianach, choć nosiły na sobie symbole pobożności i Bożego wychwalenia, nie zawiodły go, lecz zaintrygowały swoim pięknem i wyniosłością. Sam się zdziwił, gdy przyłapał się na staniu pod jednym z błękitnych witraży i przyglądaniu mu się z niemałą uwagą i zachwytem — zupełnie jakby zobaczył jeden z cudów świata.
powitalny kokos
Aurel
organistka — w kościele
25 yo — 165 cm
Awatar użytkownika
about
Sierota grająca w kościele, którą ludzie z Lorne Bay mają za przeklętą wiedźmę z lasu i ona sama także w to wierzy. Zsyła na innych jedynie nieszczęście, więc nic dziwnego, że jest całkiem sama.
19.

Powiedzieć, że cierpiała na bezsenność, to jakby skłamać... to nie tak, że nie potrafiła zasypiać, a raczej nie chciała tego robić. W snach czuła się bezbronna... nie sterowała sama sobą, ani wizjami, jakie wypełniały jej myśli. Koszmary dręczyły ją nawet dotkliwiej, niż za dnia, dlatego katowała siebie długimi godzinami w trakcie których nie pozwalała sobie na odpoczynek. Za bardzo się bała. Nie chciała budzić się ze łzami w oczach i krzykiem na ustach, wolała wykańczać swoje ciało do granic wytrzymałości, chociaż i bez tego te nie było w najlepszym stanie. Wychudzone i wątłe tylko podbijało wrażenie, jakie mogło przywodzić na myśl spotkanie z nią, że to nie człowiek, a zjawa, ktoś pomiędzy tym, co żywe, a tym co już martwe. Na pewno podbijało to wiarygodność absurdalnych plotek, jakie krążyły na jej temat.
Czasem, gdy nie sypiała, kręciła się po lesie lub przy morzu, szczególnie w tym pierwszym przypadku prosząc się o śmierć. W końcu dzielnica nie była bezpieczna, a krokodyle zbyt łaskawe podczas spotkań, ale nie dbała o to. Od wielu lat liczyła na nieszczęśliwy wypadek z jej udziałem, niestety te zwykle dotykały tylko osoby w jej otoczeniu. Była jak omen śmierci i też przez to trzymała się na uboczu. W kościele mogła sobie na to pozwolić, szczególnie nocą ludzie niechętnie tu przychodzili, a upiorny dźwięk organów skutecznie ich odstraszał.
Nie grywała zwykle, gdy była tu dla samej siebie, pieśni sakralnych, a różne poznane przez lata melodie i utwory. W muzyce znajdowała ukojenie i ucieczkę, była bezpieczna, przynajmniej tak sobie wmawiała. Szczególnie teraz, po tym, jak zmuszona została do występów w Shadow, potrzebowała tych kilku chwil, w trakcie których mogła zapomnieć o długu, w jaki bardziej została wrobiona, niż sama się dała wciągnąć. Traciła tu poczucie czasu, nie śledziła nigdy godziny, odcinała się od wszystkiego, co poza murami kościoła, a mimo to była czujna na tyle, by przerwać z miejsca, jak tylko usłyszała dźwięk ciężkich drzwi. W pierwszej chwili sądziła, że to Hawthorne, że znów ją tu nachodzi. Odczekała chwilę, zastanawiając się, czy głos mężczyzny wypełni pustą przestrzeń, ale gdy to nie nastąpiło, po cichu, nie wydawszy przy tym żadnego dźwięku, uniosła się z drewnianej ławeczki i podeszła do krawędzi balkoniku na którym znajdowało się jej małe królestwo. Patrzyła z góry, oparta dłońmi o starą, nie najlepiej zachowaną kamienną balustradę, jak nieznajoma postać przechadza się po świątyni, jak zatrzymuje przed witrażem. Jakiś czas po prostu patrzyła, nie bała się, niezależnie od tego, co przyprowadziło tutaj tego człowieka. Obojętna była na strach, bo i życia swojego nie ceniła w żaden szczególny sposób. Pewnie dlatego odważyła usta, pozwalając, by jej głos rozniósł się echem po kamiennych ścianach i posadzkach, nawet jeśli nie mówiła szczególnie głośno.
- Czego pan tu szuka o tak później porze? - zastanawiała się czy od razu ją odnajdzie czy może też chwilę będzie się zastanawiał skąd nadchodził głos. - Lepiej gościć tu za dnia - dodała jeszcze, nie przejmując się tym, że ona sama nie do końca wpisywała się w tą zasadę.

Wolfgang Nicholls
ODPOWIEDZ