echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
027.
zamilcz, boleści moja
Zamilcz, Boleści moja, poskrom swoje żale,
Pożądałaś wieczora - oto na nas spływa.
Miasto już spowinęły gęste mroku fale,
Jedni w nim oddychają, innym trosk przybywa
Pamiętał dobrze pierwszy miesiąc po śmierci swojej matki. Przeciskający się między ściany rodzinnej rezydencji, późnojesienny chłód, odgłosy kroków odbijanych o posadzkę dwukrotnie ciężej niż wcześniej, złowrogą ciszę wsuwającą się do uszu. Pamiętał, że próbowali z nim rozmawiać różni ludzie, a raz nawet ojciec - choć z tej konkretnej rozmowy nie wynikło zbyt wiele ponad kilka ciężkich, zrezygnowanych westchnień i jakiś oddawany z wątpliwym zaangażowaniem gest wsparcia (krótkie poklepanie po plecach). Pamiętał, że pośród tych ludzi, którzy chcieli z nim mówić, często znajdował się asystent ojca Rufus (próbujący wypełnić sobą przestrzeń, porzuconą przez nieobecność Adalberta), czasem gosposia Grete (podsuwająca mu pod nos jedzenie z upartością godną podziwu), aż wreszcie także on - oddany przyjaciel Louise Krause-Werner, powiernik jej sekretów i tkliwości, który obiecał jej przed śmiercią, że zadba o jej jedynego syna, dając mu namiastkę ciepła, której nie spodziewano się zanadto po jego biologicznym ojcu.
I dał. Ale nie do końca w taki sposób, jakiego wszyscy się spodziewali i nie do końca tak bezinteresownie, jak wyglądać to musiało z zewnątrz. A potem ostrymi pazurami wydrapał w duszy Klausa portal do nieskończonej, ciemnej i ponurej otchłani, która wychylała się z niego raz po raz, wiecznie nienasycona, żądając ciągle tylko więcej, i więcej.
Nie wiedział, czemu to wracało do niego akurat teraz, ale tak było za każdym razem, kiedy przydarzało mu się coś podobnego. Nie wiedział, ile to już razy, ale albo zaczynał tracić rachubę, albo zwyczajnie bał się nad nią pochylić, bo nie rozumiał, jak to było możliwe, że niektórzy nigdy nie doświadczali tego na własnej skórze. Czy tamten hojny przyjaciel matki naznaczył go w jakiś sposób na stałe? Jeśli tak, nie było to w żaden sposób widoczne gołym okiem; szukał przecież wielokrotnie, choćby podejrzanie wyglądającego pieprzyka, choćby nowego znamienia, choćby blizny, której powstania nie pamiętał. Może więc chodziło o coś innego - na przykład zapach. Ale czy zapachu nie zbijały te tony perfum, którymi oblewał się jeszcze do niedawna? Albo sposób, w jaki chodził, bo raz usłyszał, że porusza się jak pedał - choć przecież nie on jeden i poznał też osoby, u których ta maniera wybrzmiewała dużo mocniej, a jakoś nigdy nie przydarzyło im się nic podobnego. A może zwyczajnie o tym nie mówili? Może to jedna z tych spraw okraszona tabu tak ciężkim, że jej przeznaczeniem było jedynie leżeć na sercu i budzić w środku nocy z niespokojnych, płytkich snów?
Nie rozumiał, czym było to coś, co przyciągało do niego kolejne fale cierpienia, wyrządzanego cudzymi dłońmi. Nie rozumiał, czemu zawsze musiało padać akurat na niego. Nie rozumiał, czemu to nie mógł być tylko jeden raz - i miałby to już odhaczone, odbębnione, dokonane. Czemu musiało wracać? I czemu z każdym powrotem było mu coraz gorzej? Myślał, że z tym da się oswoić, że do tego szło przywyknąć. Że tyle osób robiło już z jego ciałem tyle rzeczy, że żadna kolejna nie będzie już boleć bardziej, bo z czasem po prostu się na nie uodporni. Tylko, że tak wcale nie było, a każdy z tych następnych razów zdawał się uciskać go podwójnie mocno. I nawet jeśli zazwyczaj radził sobie z tym w pojedynkę (z jednym, szlachetnym wyjątkiem w postaci Saula), zwyczajnie odchorowując jakiś czas w łóżku, a potem starając się odwrócić wszystko do góry nogami i tryskając niemoralną wręcz energią, zupełnie jakby wierzył szczerze w to, że w ten sposób unieważni wszystkie złe doświadczenia, miał jednoznacznie wrażenie, że w środku jest coraz bardziej słabowity, coraz bardziej wątły i przewrażliwiony.
I pewnie właśnie przez to przewrażliwienie zaczął uciekać od tamtych mężczyzn. Może nie powinien - może gdyby tego nie zrobił, nie byliby tak brutalni i wyrachowani. Może gdyby... nie. To już i tak nie miało mocy czegokolwiek zmienić, ale on nie potrafił nic poradzić na to, że nieproszone myśli pchały się do jego głowy. A gdzieś poza tymi myślami, tuż obok niego, była jeszcze postać, której zupełnie tutaj być nie powinno.
Uciekał sprawnie wzrokiem od czujnego spojrzenia Gusa, zupełnie jakby wierzył naprawdę w to, że w ten sposób umknie też wstydowi, który pożerał go od środka. I starał się - naprawdę się starał! - podchodzić do jego słów i tłumaczeń jakoś racjonalnie, ale nie potrafił, kiedy wewnątrz cały się telepał. Zdania wypowiadane przez Langforda docierały zatem do niego jak zza ściany i choć naprawdę starał się pojąć, co właśnie jest mu wyjaśniane, nadal nie rozumiał, dlaczego nie może mieć z powrotem swoich ubrań, czemu musieli zabierać mu także to? Miał na końcu języka jakąś żałosną wypowiedź o tym, że on wcale nie chciał żadnych nowych ciuchów, tylko te swoje, najlepiej teraz, w tej chwili, choćby miał całe je zakrwawić, porwać na uczepionych wciąż skóry kawałkach szkła i ubrudzić. Nie zdołał jednak wydusić z siebie ani jednego słowa i w tym przypadku może to akurat lepiej.
A potem dłoń Gusa znalazła się nagle niebezpiecznie blisko jego ciała, a on w pierwszym odruchu, zamiast zachować się jak człowiek, drgnął w krótkim skurczu paniki, za który zaraz zganił się z myślach. To jest Gus. Gus nie zrobi ci krzywdy. To jest Gus. Gdzieś na ustach zabłądziło mu krótkie przepraszam, wymruczane jednak z taką niewyraźnością, że ledwie zabrzmiało jak realne słowo. Dopiero po chwili zrozumiał, że Langford miał zamiar go podnieść i musiał odetchnąć ciężko kilka razy, żeby wydobyć z płuc część niepokoju. Dobrzedobrzedobrze. Miało być dobrze. I chociaż jego dotyk nie był teraz ani trochę tak przyjemny jak przed czterema laty pod blaskiem księżyca, kiwnął w końcu głową, choć nie zostało mu zadane żadne pytanie.
Przez jedną, niebezpieczną chwilę, kiedy poczuł, że jego ciało odrywa się od gruntu, miał wrażenie, że zwymiotuje. Na szczęście tak się nie stało - tylko tego by brakowało w tym wszystkim. Tak jakby Gus i tak już nie myślał o tym, jaki jest odrażający. Tak jakby Gus i tak już nie trzymał go jedynie z głuchego poczucia powinności. Tak jakby Gus nie miał wcale zamiaru, wróciwszy do domu, wyszorować dokładnie całego ciała, zwłaszcza na powierzchniach, które znalazły się zbyt blisko skóry Klausa. Tak jakby Gus nie chciał wcale tylko zrzucić go z tych schodów i patrzeć jak się z nich stacza. Skoro tylko ta myśl zakuła go w głowę i serce, poczuł znowu jak oddech grzęźnie mu krtani.
Mimo wszystko, to był jednak Gus, a Gus obowiązki zawsze traktował z najwyższą starannością - i to tylko dlatego pewnie zupełnie nic się nie stało. Dotarli na dół, a Werner poczuł jak jego żołądek znowu wywija się niebezpiecznie, bo ta paląca świadomość, że okrywa go tylko jakaś paskudna narzuta, była nieznośna. Widział w niektórych oknach zaciekawione twarze, ale udawał, że wcale nie zawstydza go to jeszcze bardziej, że nie dotyka. A może naprawdę nie dotykało? Może upadł już tak nisko, że nie powinien krępować się już zupełnie niczym?
Gus oddalił się z obietnicą na ustach, a Klaus złapał się na tym, że podąża za nim spojrzeniem, choć przecież do tej pory tak zawzięcie unikał stykania się z chłopakiem wzrokiem. W końcu jednak zakres mobilności jego głowy nie pozwalał mu na dalsze kontrolowanie, gdzie udawał się Langford i nagle poczuł kolejny przypływ paniki, bo dotarło do niego, że znalazł się zupełnie sam pośród obcych sobie osób. Próbował zdławić ten lęk w zarodku, ale z tych wysiłków zaczął tylko znowu się trząść. Ktoś zapytał, co się dzieje, ktoś inny uciszył tego pierwszego.
Intymność karetki była jak zbawienie i groźba w jednym.

Jaskrawobiałe podłogi, sufity i światła, z których złożono szpital w Cairns jak figurkę origami, wciskały mu się pod powieki z nieznośnym pieczeniem. Kolejne pomieszczenia, kolejni ludzie, kolejne głosy, krótkie polecenia. W końcu podwieziono go do jednego z gabinetów, ale ulga, którą odczuł w związku z tym, była tylko tymczasowa. Nawet jeśli doktor był bardzo sympatyczny, to kiedy zaczął tłumaczyć mu (cierpliwym, niskim głosem), co teraz będą musieli zrobić, Klaus poczuł, że po jego policzkach znowu toczą się łzy, które na czas odrealnienia, którego doświadczał w karetce, dały mu spokój. Przeprosił za to może dwa, a może dziesięć razy - nie był już pewien, co do tego, którego jego myśli wypływają na zewnątrz, a które kotłują się tylko w głowie.
Widać było, że wszyscy chcą załatwić najmniej przyjemne czynności jak najszybciej, żeby oszczędzić mu wstydu i bólu, ale on zupełnie nie potrafił tego docenić. Jedna z pielęgniarek zaproponowała, że może uścisnąć jej dłoń, ale odmówił (chociaż chciał - nawet bardzo). Starał się nie myśleć o tym, co właśnie się z nim działo, tylko lewitować gdzieś pod sufitem, a najlepiej schować za panelem dyndającej z góry jarzeniówki i nie musieć wychylać nosa poza jego krawędź.
Kiedy minęła ta najgorsza część, nie potrafił już na nowo się uspokoić, więc zanosił się tylko łzami, kiwając chaotycznie głową, kiedy personel zadawał mu pytania pro forma (muszę założyć wenflon, mogę? może podnieść rękę? może wyprostować nogę? może zakłuć, dobrze?). Starał się być jak najmniej problematyczny, ale telepało nim tak bardzo, że pielęgniarka trzy razy próbowała bezskutecznie wkłuć się w żyłę, aż wreszcie się udało. W międzyczasie kazano mu zamienić narzutę (wrzuconą zaraz to sterylnego, plastikowego worka) na szpitalną tunikę, co było tylko odrobinę lepsze niż ten kawałek materiału, którym opatulony przyjechał.
W tym wszystkim, na szczęście, nieszczególnie wiele musiał mówić. Wskazywał jedynie konkretne miejsca na ciele, kiwał głową lub nią kręcił, udzielał krótkich informacji i starał się brzmieć rzeczowo, choć nie zawsze mu to wychodziło. Okazało się, że razem z nim przyjechała także jego torba, której losem nie zdążył nawet zacząć się przejmować. Formalne informacje wyczytano z dokumentów, a w końcu jeden z lekarzy spytał czy powinni kogoś powiadomić, mając na myśli w jednym zestawieniu zarówno rodzinę, jak i konsulat. Pokręcił głową.
Wydobywanie z ran drobinek szkła zdawało mu się ciągnąć w nieskończoność. Wciąż się telepał, wciąż było mu niedobrze, wciąż płakał i wciąż marzył tylko o tym, żeby wreszcie nadszedł ten upragniony finał. Udało mu się dostać tabletkę na uspokojenie i z utęsknieniem czekał aż zacznie działać. W końcu owinięto mu bandażami oba kolana i obie dłonie, resztę głębszych skaleczeń osłoniwszy opatrunkiem, a płytszych pozostawiwszy zdezynfekowanymi. W międzyczasie spytał czy będzie mógł się umyć, na co zgodzono się z lekką opieszałością, zupełnie jakby nikt wcześniej nie wpadł na to, że może mieć taką potrzebę. Bandaże ponownie zdjęto i zaproponowano mu asystę, ale odmówił, więc w formie kompromisu, ktoś po prostu czekał na niego za uchylonymi drzwiami, ponaglając co jakiś czas. Chyba bali się, że mógłby zemdleć. Chyba słusznie, bo ledwie trzymał się na nogach.
Potem owinęli go na nowo w opatrunki.
Na sali, na którą wwieziono go na wózku, były trzy łóżka, ale wszystkie wolne, co przyjął z pewną ulgą. Przeszedłszy na łóżko, niemal od razu podciągnął pod brodę zarówno kolana, jak i kołdrę. Pielęgniarka, która z nim przyszła, wyszła na moment i wróciła zaraz z kroplówką. Kiedy zapytał, co to, odparła mu jakoś wymijająco, ale potem zapewniła, że gdyby cokolwiek się działo, ma nacisnąć guzik alarmowy. A potem wyszła, a do niego dopiero wtedy dotarło, że nie dowiedział się z tego wszystkiego zupełnie nic. Była szansa, że ktoś próbował mu wyjaśnić, co teraz, ale był do tego stopnia roztrzęsiony, że wszystko z trudem do niego docierało. Tabletka dopiero zaczęła realnie działać, choć już wcześniej odrobinę ugłaskał go efekt placebo.

Augustus Langford
policjant — lb police station
24 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
No­szę twe ser­ce z sobą (no­szę je w moim ser­cu) ni­g­dy się z nim nie roz­sta­ję (gdzie idę ty idziesz ze mną; co­kol­wiek ro­bię sa­mot­nie jest two­im dzie­łem, ko­cha­nie)

Usiadł za kierownicą radiowozu i oparł się plecami o oparcie fotela, spoglądając przed siebie pustym wzrokiem. Zacisnął dłonie na skórzanym pokrowcu, odpływając na moment myślami. Przez chwilę emocje wypełniały go po brzegi, by w następnym momencie znikać całkowicie, zostawiając go z poczuciem pustki. Miał wtedy wrażenie, że jest balonem wypełnionym powietrzem, które powoli z niego uchodzi i gdy całkowicie zniknie, nic nie zostanie również z niego. Kiedy znalazł się całkowicie sam, a odgłosy z zewnątrz ucichły, gdy tylko zamknął drzwi auta, zrobiło się inaczej, bardziej intymnie, co spowodowało że był na skraju dopuszczenia do siebie możliwości odreagowania wszystkiego, co właśnie zobaczył i co to w nim wywołało.

Nie mógł tego jednak zrobić. Jeszcze nie.

Powstrzymał też przemożną chęć sięgnięcia po telefon i skontaktowania się z Levim, osobą która ostatnio sprawdzała się całkiem nieźle jako przyjaciel i Augustus miał do niego coraz większe zaufanie, na które głównie zapracowali podczas wspólnej służby w wojsku. Obecnie byli współlokatorami, co o dziwo całkiem dobrze funkcjonowało, przynajmniej do tej pory. Nie mógł sobie nawet przypomnieć czy Levi był w tym momencie w pracy, w remizie strażackiej, czy może spał jak zabity w mieszkaniu po dziennej zmianie. Przez myśl przeszło mu, aby napisać do bliźniaka, chociaż to odpadało, bo mieli ze sobą coraz gorszy kontakt, szczególnie przez ostatnie dwa lata, podczas których Gus skupiał się na służbie, a po powrocie na pracy. Mógł zadzwonić do rodziców, ale pomimo ich wyrozumiałości i wsparcia, jakie mu okazywali, nie chciał ich tak naprawdę budzić w środku nocy i martwić czymś, czego i tak podczas tej jednej, telefonicznej rozmowy, nie byliby w stanie zrozumieć.

Drgnął, gdy przed oczami mignęły mu światła karetki pogotowia, a pojazd ruszył powoli w dół ulicy. Gus przetarł bladą twarz lekko drżącymi dłońmi i pociągnął krótko nosem, wdychając pospiesznie powietrze w płuca. Przeczesał jasne kosmyki włosów palcami, zaczesując je do tyłu, chociaż te chyba miały zamiar dalej mu przeszkadzać. Nawet nie był pewien kiedy je tak potargał. Zanim ruszył, sięgnął do schowka po opakowanie gumy do żucia. Miętowe się już skończyły, ale zostały te o smaku arbuza, więc będą musiały wystarczyć. Chciał czymś się zająć, czymkolwiek, aby przebrnąć przez to co jeszcze go czekało. Czemu to było takie trudne? Czemu wróciły wspomnienia i emocje tak silne, że momentami zdawało mu się, że przeżywa je po raz pierwszy: dreszcz ekscytacji, gdy widywał Klausa jako nastolatek, ich wspólna noc na plaży, podczas której uczucie w nim dojrzało i w pewien sposób się ukształtowało, trudny wybór, dotyczący jego przyszłości i wyjazd, a potem powrót i świadomość, że zostały mu już tylko wspomnienia, bo Klaus ułożył sobie życie z kimś innym i to tutaj, tuż pod jego nosem. Kiedyś przyrzekł sobie, że nigdy nie będzie niczego żałował, ale okazało się że dotrzymanie tej obietnicy wcale nie jest takie proste. Czasami zastanawiał się co by było, gdyby wybrał inaczej i został w Lorne Bay po ukończeniu akademii policyjnej. Czy wtedy to on trzymałby Klausa za rękę, przechadzając się uliczkami miasta? Czy on całowałby go tak lekko i naturalnie, bo robiłby to setny i tysięczny raz? On, nie mężczyzna, z którym Gus widział go niedługo po powrocie. Później pojawił się Marian ze swoimi wypiekami, zarówno w piekarni, jak i na twarzy, odciągając uwagę Augustusa od utraconej miłości. Było dobrze, nawet coraz lepiej i policjant miał wrażenie, że i on miał szansę na szczęśliwy związek. Teraz, kiedy patrzył przed przednią szybę za oddalającą się karetkę pogotowia z Wernerem w środku, nie był tego wcale taki pewny. Niczego nie był już pewny.

Odpalił silnik, a ten warknął jakby wcale nie podobało mu się przebudzenie z dłuższej drzemki. Smak gumy arbuzowej był jak miły akcent, który znalazł się nagle w niewłaściwym miejscu i czasie, jak nutka goryczy w słodkim deserze lub kwasota w przeterminowanym mleku. Z jednej strony go to uspokajało, z drugiej miał ochotę wypluć gumę i przełykać wraz ze śliną jedynie palący go kwas.

Po drodze stracił na moment karetkę z oczu, więc w pierwszym odruchu gwałtownie przyspieszył, w jednej krótkiej chwili jakby zapominając, że przecież doskonale wiedział, gdzie ona jedzie i nie musiał pilnować pojazdu. Nie zauważył rowerzystki i niewiele brakowało, aby ta uderzyła o obok radiowozu, który prawdopodobnie odrzuciłby ją dodatkowo na mijaną latarnię. Augustus zahamował jednak na czas, z piskiem opon i zatrzymał gwałtownie auto, patrząc przed siebie szeroko otwartymi oczami. Serce biło mu jak szalone, do tego stopnia, że utrudniało mu to nabrać powietrza. Zamrugał, przełknął ślinę razem z gumą, prawie się nią dławiąc i dopiero wtedy spojrzał na wystraszoną dziewczynę, która również się zatrzymała kilka metrów przed maską radiowozu. Uniósł dłoń i machnął do niej, by ruszała dalej. Jeszcze tego mu brakowało, aby zrobić z tej sytuacji aferę. Na szczęście brunetka po prostu wsiadła na rower i skręciła w prawo, więcej się za siebie nie oglądając.

Stał tak dłuższą chwilę, aby uspokoić oddech i właściwie całego siebie, bo miał wrażenie, że drży tak bardzo, że zaraz zacznie szczękać zębami. Skorzystał z tego, że ulice były o tej godzinie puste, chociaż powinien już ruszyć, bo w każdej chwili nadjechać mogło inne auto. Potrzebował jeszcze chwili, żeby wyciągnąć wspomnienie drogi do szpitala spośród innych, atakujących go myśli i w końcu mógł ruszyć dalej, tym razem ostrzegając samego siebie, aby pozostać uważnym i skoncentrowanym na drodze i dotarciu do celu.

Nie przepadał za szpitalami, chociaż była to zwykła niechęć do miejsca, w którym zazwyczaj ludzie cierpią, może w połączeniu z charakterystycznym zapachem i często niezbyt pozytywnymi nastrojami. Tym razem jego niechęć była wzmożona, bo zdawał sobie sprawę, że będzie musiał przeżywać wszystko na nowo, zresztą razem z Klausem. Zawahał się tuż przed wejściem i przekręcił głowę, zerkając za siebie, na zaparkowany niedaleko radiowóz. Może powinien był posłuchać partnera i się z nim wtedy, w mieszkaniu sprawców, zamienić?

Zmarszczył brwi w gniewnym grymasie, uznając że dosyć już tego tchórzostwa. Popełnił już tyle błędów, że powinien się czegoś do tej pory nauczyć. Nie cofnie już czasu, nie naprawi wyrządzonych szkód z pomocą czarodziejskiej różdżki, ale mógł pomóc Klausowi teraz, wypełniając swoje służbowe obowiązki z należytą starannością.

Korytarze były puste, ciche, ale dobrze oświetlone. Co jakiś czas mijała go pielęgniarka, ale nie zwracał najmniejszej uwagi na personel medyczny, nie licząc lekarza, który spotkał się z nim, aby porozmawiać o delikatnej sytuacji pacjenta sprzed chwili. Ich pogawędka nie należała do najłatwiejszych, chociaż trudniejsza była zdecydowanie dla Gusa, nawet jeżeli z całych sił próbował tego nie pokazywać. Otrzymał zgodę na spotkanie się z Klausem i został uprzedzony o tym, że ten dostał leki uspokajające i silne przeciwbólowe, co może skutkować jego rozkojarzeniem i sennością.

Sam nie wiedział czy gorsze były godziny, które spędził na korytarzu w oczekiwaniu na werdykt, czy może krótka przechadzka do szpitalnej sali, w której leżał Werner. Szedł tam, jak na ścięcie, nie mając pojęcia jak zdoła spojrzeć mu w oczy i dlaczego dalej po części obwinia o wszystko samego siebie.

Wszedł powoli i cicho do sali, która nie była już tak mocno oświetlona, jak korytarze, co przyjął z ulgą. Kamizelkę zostawił w aucie, więc czuł się chociaż odrobinę swobodniej. Zbliżył się do łóżka, Klausowi posyłając jedynie przelotne spojrzenie, a potem bez słowa przysunął sobie krzesło i usiadł przy nim, próbując nie rozpaść się w proch na jego oczach. Widok drobnego chłopaka, skulonego pod szpitalną kołdrą sprawiał, że bolało go serce i miał wrażenie, że to prawdziwy, fizyczny ból. Jego blada, poraniona twarz i rozsypane wokół głowy włosy, w nieładzie, inaczej niż zawsze, przywodziły mu na myśl topielców i chciał znowu odwrócić wzrok, przerażony tą wizją, ale zmusił się aby jednak tego nie robić.

Muszę zadać ci kilka pytań i wypełnić formularz. Przepraszam, bo nie chcę cię męczyć, ale im szybciej się tym zajmiemy, tym mniejsze szanse że ci mężczyźni opuszczą areszt. Rozumiesz to, prawda? 一 zapytał, po ostatnich słowach zaciskając zęby. Wolałby mu powiedzieć coś innego, cokolwiek co nie byłoby mechaniczną, bezosobową gadką. Wiedział jednak, że te dane są naprawdę bardzo potrzebne, pilnie. Zapytał go o imię i nazwisko, datę i miejsce urodzenia, numer identyfikacyjny, miejsce zamieszkania, numer telefonu i kilka innych standardowych danych, by wreszcie przejść do jego wersji wydarzeń.


echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
W otoczeniu lekarzy, pielęgniarek i ostrego zapachu płynu do dezynfekcji spędził pierwszą połowę dzieciństwa, z inicjatywy nadopiekuńczej matki. Po jej śmierci zaczął stanowczo unikać obcowania z personelem medycznym: trochę ze względu na ojca, który zawsze był przeciwny ciąganiu go przez Louise po doktorach i gabinetach, uznając to za zbędne, a trochę przez to, że w takich miejscach podwójnie odczuwał jej brak. W końcu to ona zawsze towarzyszyła mu na tych wizytach, zawsze o wszystko dopytywała, zawsze upewniała się, że jej syn otrzymuje najlepszą opiekę. Dorósł więc w niechęci do przykładania zbytecznej wagi do własnego zdrowia, niejednokrotnie ignorując mniejsze lub większe objawy, wskazujące na to, że coś mogło być nie tak. A kiedy akurat on sam postanowił się nimi przejąć, Adalbert zawsze czuwał obok, żeby sprowadzić go na ziemię, wprost oznajmiając, że z pewnością wydziwia, a te omdlenia, te wieczne przeziębienia i te nieustępliwe krwotoki z nosa, to tylko kolejne, rozpaczliwe próby zwrócenia na siebie uwagi.
Nic dziwnego, że teraz czuł się podobnie. Jakby - jakkolwiek to nie brzmiało - nie zasługiwał na to, żeby znaleźć się w tym szpitalu, bo przecież z pewnością istnieli ludzie, którzy w tym momencie potrzebowali tego bardziej niż on. Choćby piętro wyżej, gdzie - jak wyczytał z napisów w windzie - znajdował się oddział onkologiczny. Dlaczego wcześniej, zanim ratownicy z pomocą Gusa przetransportowali go do karetki, nie powiedział odpowiednio stanowczo, że wcale nie chce nigdzie jechać? Być może wtedy wcale by go nie zabrali, ale... no właśnie. Ale co wtedy? Podświadomie musiał przeżywać chorobliwą tęsknotę do tego, żeby ktoś wreszcie się nim zajął. Żeby oczyścił rany, pilnował pod prysznicem, odwiózł do łóżka i podał leki, i nie wymagał od niego niczego więcej, tylko położenia się w szpitalnej pościeli i oczekiwania na to, co dalej.
Zupełnie nie był nauczony brania za siebie odpowiedzialności - zawsze nad jego głową czuwało ojcowskie widmo, pociągając za swoje sznurki. Przez większość życia odbierał je jako uciążliwe i krępujące, ale kiedy z dnia na dzień postanowiło zniknąć z zasięgu jego wzroku, odkrył gwałtownie, że był zupełnie nieprzystosowany do egzystencji bez jego cienia. Pielęgnując więc w sobie rozpaczliwe przekonanie, że m u s i a ł jakoś - jakośjakośjakoś - sobie poradzić, starał się działać tak, jakby nie robił mu żadnej różnicy fakt, że został tak zwyczajnie w tym wszystkim porzucony przez ostatniego rodzica, który pozostał mu przy życiu.
Dlatego też, w jakiś niezwykle skrzywiony sposób, musiało lekko ulżyć mu, że teraz znowu zdjęto z niego odpowiedzialność - nawet jeśli tylko na chwilę. Ta pokraczna radość z łatwością jednak dawała się przysłonić choćby samą świadomością tego, co doprowadziło go do stanu, przez który zalegał właśnie na szpitalnym łóżku. A tak naprawdę to był przecież dopiero sam wierzchołek góry lodowej, o której rozbijał się właśnie w całym impetem. Ledwie więc w pomieszczeniu, w którym go umieszczono, zapadła cisza, przerywana tylko raz po raz odgłosami kroków na korytarzu, w jego głowie zaczęły rozbudzać się przytłumione do tej pory intensywną dawką emocji obawy.
Wciąż nie miał pieniędzy. Wciąż miał długi w motelu. Teraz, dokładnie w tym momencie, mijała kolejna noc, która nabijała się na jego rachunek. Nie wiedział, jak wygląda sprawa z jego ubezpieczeniem zdrowotnym - tym zajmował się ojciec. Czy przy wypisie zażądają od niego gotówki? Czy będzie musiał pokazać jakiś dokument, poświadczający objęcie ubezpieczeniem? Kurwa, czy on w ogóle miał gdzieś przy sobie taki właśnie dokument, w tej teczce pełnej papierów, którą wyniósł z domu wujostwa? I co, jeśli ojciec mimo wszystko dowie się o tym wszystkim? Miał przecież całą masę kontaktów i sam niejednokrotnie ostrzegał go, że prędzej czy później odkryje wszystko o jego wybrykach. Co wtedy? Czy nie dowie się właśnie przez to pieprzone ubezpieczenie?
To było bardzo naiwne: sądzić, że ta tabletka uratuje go od całego tego lęku. Tyle dobrego, że trząsł się już mniej i powoli też znowu przestawał płakać. Powoli. Powinien był spytać lekarza, kiedy go wypiszą (i gdyby to zrobił, jednocześnie łudziłby się, że usłyszy za godzinę i za rok), co mu podają, czy wszystko z nim w porządku? Próbował przypomnieć sobie te wszystkie tłumaczenia, które powoli i cierpliwie przedstawiał mu doktor, ale nie był w stanie - wszystko rozmywało się w chaotycznym wspomnieniu, w którym gęsto było od wstydu, paniki i poczucia ostatecznego upodlenia. Udało mu się odgrzebać w pamięci, że mężczyzna wspomniał coś o rozmowie z psychologiem kolejnego dnia. Czyli dzisiaj nie wyjdzie. Czyli kiedy? Tkwił w limbo pomiędzy potrzebą odzyskania kontroli, a całkowitego się jej wyzbycia.
Ledwie zdążył ułożyć głowę wreszcie na poduszce i przymknąć na moment łzawiące wciąż oczy, starając się jednocześnie unormować oddech, a drzwi do sali otworzyły się ponownie, podrywając go natychmiast do siadu. Ostry ból przeszył jego ciało wzdłuż lędźwi i niżej, ale skrzywił się tylko lekko, bo natychmiast rozpoznał osobę, które pojawiła się w pomieszczeniu i automatycznie zdębiał.
Naprawdę przyjechał - tak jak obiecał. Czy to było dobrze? Teraz, znieczulony już nieco podanymi lekami, był w stanie patrzeć na niego bezpośrednio, bez natychmiastowego uciekania wzrokiem. Tym razem Gus, dla odmiany, zdawał się unikać jego spojrzenia, choć jednocześnie kierował się na krzesło, które stało samotnie w bezpośrednim sąsiedztwie szpitalnego łóżka. Klaus korzystał bezwstydnie z tego momentu, w którym mógł po prostu wreszcie mu się przyjrzeć i poszukać na jego twarzy znamion minionego czasu. Odnalazł je z trudem i wyrażały się głównie zmęczeniem, które przecież mogło być jedynie stanem przejściowym. Poza tym wydawał się wciąż być taki sam jak w ten dzień, kiedy widzieli się po raz ostatni - przypadkowego, letniego popołudnia, gdy żaden z nich pewnie nie myślał jeszcze, że to może być początek tak druzgoczącej przerwy.
Wbijał więc spojrzenie w te same, gładkie policzki, którym teraz jednak zdawało się brakować przynależnych im rumieńców, w wypukłość nosa, skrzywienie ust, w urokliwego pieprzyka tuż ponad prawą krawędzią górnej wargi. Obserwował i milczał, i - o czym zorientował się po chwili - na krótki moment przestał też oddychać, w obawie przed tym, co zaraz mogło się wydarzyć.
Aż w końcu Gus się odezwał, a Klaus poczuł natychmiast, jak coś w jego wnętrzu wykrzywia się nieznośnie. Opuścił spojrzenie na własne, okryte kołdrą nogi, nagle ponownie onieśmielony faktem, że Langford znajdował się tak blisko i mówił do niego tym czysto zawodowym tonem, wobec którego Werner czuł się zupełnie obcy. Nie wiedział, czego się spodziewał albo raczej - na co liczył, po cichu i po kryjomu, ale zdecydowanie w tym całym emocjonalnym gąszczu nie wpadł nawet na to, że będzie musiał jeszcze tego dnia rozmawiać z policją. Nie z Gusem. Z policją.
Rozumiesz to, prawda?
Nie, nie rozumiał, ale musiał udawać, że jest inaczej. Nie rozumiał nadal tak wielu rzeczy, że na samą myśl o nich robiło mu się słabo. Nie rozumiał, czemu nie mogą już dać mu spokoju - o n i , ci mityczni wszyscy, którzy zdawali się na niego uwziąć. Nie rozumiał, czemu teraz wymagało się od niego, żeby przechodził przez ten koszmar, z którego dopiero co go wydobyto, po raz kolejny. Nie rozumiał, jak Gus może tego od niego oczekiwać. Nie rozumiał, po co w tym wszystkim był jakiś głupi formularz. Nie rozumiał, po co areszt. Nie rozumiał, czemu Langford nie mógł mówić do niego znowu tak, jak mówił ponad cztery lata wcześniej, pod światłem gwiazd i księżyca na usypanej piaskiem i kamieniami plaży.
A jednak kiwnął głową, wciąż na niego nie patrząc. Mieli rozmawiać tak, jakby się nie znali? Jakby nigdy wcześniej zupełnie nic ich nie łączyło? Przedstawił mu się po raz kolejny, jak zwykle dwojgiem imion, czując, że to wcale nie powinno tak wyglądać. Jeśli miał poznawać Gusa ponownie, to czemu to musiało dziać się właśnie w takich okolicznościach i na takich warunkach? Kolejne informacje podawał z krótszym lub dłuższym zawahaniem; musiał poprosić go o podanie leżącej przy szpitalnej szafce torby, żeby mógł znowu wyjąc z niej dokumenty, bo nigdy nie miał głowy do spamiętywania wszystkich tych numerów. Przy miejscu zamieszkania zatrzymał się najdłużej.
- To adres do korespondencji? - spytał w końcu, z nutką niepokoju. Nie chciał podawać rezydencji w Monachium jako miejsca zaczepienia, jeśli do ojca miałyby przychodzić potem pisma związane ze sprawą - podobnie było z adresem wujostwa. - Mogę podać po prostu maila? - dodał, dość naiwnie, szukając jakiegoś fortelu z tego kłopotliwego pytania.
A jednak - im dłużej to wszystko trwało, tym ciężej robiło mu się na sercu i żołądku. Po ustaleniu podstawowych informacji, na dłuższą chwilę zapadła cisza, a Klaus dopiero po momencie zorientował się z przerażeniem, że teraz czas na to - na opowiedzenie po kolei o wszystkim, co się wydarzyło. Wciąż powstrzymywał z trudem łzy, choć odkąd Gus odezwał się do niego po raz pierwszy, te uparcie cisnęły mu się pod powieki. Kilka razy otwierał usta tylko po to, żeby znowu je zamknąć, odkrywszy, że nie miał bladego pojęcia, od czego powinien zacząć i jak wiele prawdy zawrzeć w tej swojej opowieści.
- A cgdmb... - zaczął niewyraźnie, więc odchrząknął pośpiesznie, następnie zaczerpnąwszy głęboki wdech. - A co, gdybym nie chciał nic z tym robić? To dla mnie nieważne czy trafią do aresztu, czy... - urwał, zdając sobie sprawę z tego, że kłamie. To było ważne, ale jednocześnie tak nowe, że nie był pewien, jak poradzić sobie z taką perspektywą - że ktoś z jego winy miałby gnić w więzieniu. Nigdy nikogo, kto go skrzywdził, nie dosięgnęły żadne konsekwencje. Bezkarność była tą rzeczą, do której przywykł nienaturalnie i teraz, kiedy miał w głowie, że coś w tym temacie realnie mogłoby się zmienić, po raz kolejny nachodził go lęk.


Augustus Langford
policjant — lb police station
24 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
No­szę twe ser­ce z sobą (no­szę je w moim ser­cu) ni­g­dy się z nim nie roz­sta­ję (gdzie idę ty idziesz ze mną; co­kol­wiek ro­bię sa­mot­nie jest two­im dzie­łem, ko­cha­nie)

Uwielbiał wolność, kochał ją. W tej jednak chwili bardzo chciał, aby ktoś powiedział mu co ma zrobić, jak ma czuć i co powiedzieć, żeby nie zaszkodzić ani Klausowi ani sobie. Myślał o tak wielu rzeczach naraz, że trudno było mu się skupić nawet na wykonaniu swojej pracy, co było jedynie minimum tego, z czym teraz się mierzył. Jego myśli były jak motyle, zarówno te dzienne, kolorowe i delikatne, jak i nocne, masywniejsze, mroczniejsze, ale dalej imponujące. Ich delikatne skrzydła trzepotały i uderzały jedne o drugie, obijając się jednocześnie o czaszkę Gusa bez litości, przyprawiając go o ból głowy. Wszystko do niego wróciło; daleka przeszłość 一 twarz Klausa w słońcu, na uliczkach Lorne Bay podczas przypadkowych spotkań i jego głos, gdy rozmawiali ze sobą o wszystkim i o niczym, jego oblicze w świetle księżyca na plaży, jego uśmiech, splecione razem dłonie i łączące się ze sobą szybkie oddechy 一 i wspomnienia z dzisiejszej nocy 一 oczy Klausa pełne lęku i bólu, zeznania mrożące krew w żyłach, słowa lekarza, który uświadomił mu że Klaus był nie tylko ranny, obolały i śmiertelnie wystraszony, ale i chory, spojrzenie Wernera w sali szpitalnej, niedowierzające, kiedy spoglądał na Langforda, mówiącego do niego bezbarwnym tonem ( u s i ł u j ą c e g o mówić bezbarwnym tonem) 一 mieszające się ze sobą, splatające jak ciało z ciałem w chaotycznym tańcu. Lawirowały po nierównym parkiecie jego umysłu i mimo, że zdawało się iż lada moment upadną, rozbijając się o twardą posadzkę, to one dalej tańczyły w szaleństwie, wywołując w nim emocje, których nie był w stanie już ignorować ani zatrzymywać wewnątrz. Przez lata żył nadzieją i wspomnieniem ich wspólnych chwil, jakby zaplątał się w niewidzialną nić, wiążącą go z Niemcem i nie potrafi, a może nawet nie chciał, się z niej wyswobodzić. Każda jego słona łza była jak sztylet, wymierzony prosto w serce, każda godziła go bez litości, przebijała na wskroś i za każdym razem chciał zawyć, manifestując swój ból, ale nie mógł wydobyć z siebie nawet żałosnego skomlenia.

Przez te kilka lat od ich ostatniego spotkania żył niezwykle intensywnie, kończąc szkołę policyjną, co zabierało mu wiele czasu i energii. Nie było to typowe życie studenckie, a ciężka harówka, by dać z siebie wszystko, by zmierzyć się z tym, z czym stróże prawa musieli mierzyć się na co dzień. Nikt nie jest tak naprawdę na to przygotowany, ale kiedy już zmierzy się z okrutną rzeczywistością, nie ma odwrotu. To mroczny zawód, maskowany żartami o miłości policji do pączków i komediami pokroju akademii policyjnej. To był śmiech przez łzy, jeżeli ktokolwiek wiedział czego świadkami musiała być policja i z jak strasznymi sytuacjami musiała mieć styczność. Żeby tego było mało, Gus zaraz po ukończeniu szkoły policyjnej zaciągnął się do wojska. Czasami podejmował decyzje spontanicznie i wystarczyło nakłaść mu do głowy górnolotnych słów i obietnic dotykających jego wrażliwej, chcącej nieść pomoc, duszy, aby kupić jego zaufanie i lojalność.

To, co przeżył na Ukrainie zostanie z nim już na zawsze, a wcale nie był tam tak długo. Obrazy zniszczonych budynków, cierpiących ludzi i zwierząt oraz wiele historii, których cierpliwie wysłuchiwał w chłodne wieczory, osiadały na jego coraz bardziej kruchym ja, otulając go pyłem podobnym do tego, który pokrywał ukraińską ziemię. Jedyne, co chociaż trochę ogrzewało go w lodowate noce, to szczery śmiech dzieci, które mimo swoich tragedii, były w stanie cieszyć się chwilą, zupełnie jak on kiedyś.

Chciałby jeszcze raz usłyszeć śmiech Klausa, zobaczyć chociaż jego uśmiech, szczery i beztroski. Poczuł strach, że to się już nigdy nie wydarzy, że on tego nie udźwignie, skoro Gus ledwo dawał radę. Strach nie był jednak taki zły, bo napędzał go coraz większą chęcią zmiany, coraz silniejszym poczuciem, że chciałby coś ruszyć, że chciałby mu pomóc. Tylko co mógł zrobić?

Zamrugał, słysząc jego odpowiedzi po pytaniu o miejsce zamieszkania lub tymczasowego pobytu, jakby wybudził się z jakiegoś transu. Próbował zrozumieć te słowa, dorobić do nich teorie, przeanalizować na wszystkie możliwe sposoby. Nie rozumiał, nie był pewien co to wszystko miało znaczyć.

Chodzi o… 一 urwał w połowie, po czym odłożył arkusze i długopis na bok, na szafkę przy szpitalnym łóżku. Obok stała tylko butelka z wodą niegazowaną i czysta szklanka. 一 O to gdzie teraz mieszkasz, Klaus 一 dokończył łagodniejszym tonem, przenosząc wzrok z lśniącej w słabym blasku pojedynczej lampki butelki, na bladą twarz chłopaka. W tym marnym świetle, pewnie specjalnie przygaszonym przez pielęgniarkę lub samego Wernera, jego oblicze wydawało się jeszcze bledsze, niż było. Serce ścisnęło się jeszcze bardziej, tak samo jak żołądek. W gardle czuł gulę, której chyba nie dałby rady przełknąć. Nie miał najmniejszego pojęcia, właściwie nawet tego teraz za bardzo nie analizował, czemu tak bardzo to wszystko przeżywa, czemu targają nim tak silne emocje, czemu tak po prostu nim zawładnęły. Czuł się wobec nich bezbronny, niczym małe dziecko we mgle, które właśnie oddaliło się od rodziców i nie było w stanie znaleźć drogi powrotnej.

Przysunął się do niego odrobinę, po jego kolejnych słowach. Słyszał w nich panikę, paraliżujący strach, zdenerwowanie i nie mógł przeżyć tego, że te wszystkie trudne emocje i ten ból, przeszywały tak drobne ciało. Ciało, które kiedyś dotykał, jakby było największym skarbem, który zaszczycał obecnością matkę ziemię. Wyciągnął powoli dłoń i dotknął tej należącej do Klausa. Ujął ją delikatnie i ostrożnie, jakby była z kruchej porcelany, po czym uniósł ją, uważając na wenflon. Dotknął ustami chłodnych, szczupłych palców chłopaka i zamknął oczy, przez chwilę po prostu oddychając zapachem jego skóry.

To ważne dla mnie 一 odezwał się w końcu zduszonym głosem, przekręcając głowę, by jego dłoń przytulić do swojego gorącego policzka, chociaż rumieniec pojawił się tam tylko przez zbierające się pod powiekami łzy. 一 I dla każdego, kogo jeszcze mogliby skrzywdzić. Ważne, żeby nie mogli nigdy więcej skrzywdzić ciebie. 一 Może to niezwykle samolubne i karcił się za to w myślach, ale chęć, aby coś takiego nigdy więcej nie spotkało Wernera była dużo bardziej paląca, niż chęć aby nie spotkało to kogokolwiek innego, nawet całej masy ludzi.

Opowiedz mi, proszę. Zostanę tyle, ile potrzebujesz. Chcesz, żebym zadzwonił do… kogoś? 一 zapytał, nie chcąc zdradzać, że widział Klausa z innym mężczyzną. Nie wiedział kto to dla niego był, a jeżeli ktoś ważny, to dlaczego nie było go teraz z Wernerem? Czy powiadomił swojego ojca? Wuja lub ciotkę? Bał się otworzyć oczy, bał się swoich łez i chciał je zdusić, dopóki jeszcze mógł, jakby się wstydził. Czy musiałby się z nich tłumaczyć? Czy potrafiłby? W końcu podniósł powieki, a kilka kropel spłynęło po policzkach nic nie robiąc sobie z jego rozterek.

Przepraszam 一 szepnął, pociągając krótko nosem, ocierając część wilgoci ramieniem.

Przepraszam za wszystko, Klaus.


echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Myślał o Gusie od czasu do czasu. Niezbyt intensywnie, bo zwyczajnie sobie na to nie pozwalał - skrępowany świadomością, że to, do czego sięgał, było jedynie wspomnieniem, a to przecież właśnie wspomnienia trzymały go uparcie w swojej pułapce i nie pozwalały ruszyć dalej. Ciężko było rozdzielać je na dobre i złe, bo czy te dobre także nie stawały się złymi, skoro w końcu musiały przeminąć? Bezpieczniej było trzymać się na dystans i nie dotykać - za wszelką cenę, choćby tęsknota do pary z ciekawością rozkładały go na części pierwsze. Być może w ten sposób sam siebie okaleczał, tępiąc rzeczy, które tępienia wcale nie wymagały, a wręcz pomogłoby mu wzrosnąć, gdyby tylko odpowiednio się nimi zaopiekował? Nic jednak nie mógł poradzić na to, że nie potrafił odseparować osoby Langforda od poczucia porzucenia, które doskwierało mu intensywnie, kiedy po raz kolejny wracał do ich miejsca, znajdując na miejscu pozostawiony tam przez siebie miesiące wcześniej kamień. Co za infantylny rodzaj złości. Czemu tak ciężko było się go wyzbyć?
Nieważne jednak, jak mocno nie próbował odseparować się w myślach od Gusa, nie życzył mu nigdy źle, a wręcz przeciwnie. Trzymał kciuki za to, żeby mu się udało: z akademią, z pracą, z samym sobą i innymi relacjami. Kiedy chłopak już pojawiał się w jego myślach, Klaus - wyglądając zza swojego miałkiego rozgoryczenia - miał szczerą nadzieję na to, że Langford porzucił go, bo w jego życiu potoczyło się na tyle przychylnie, że nie potrzebował do kolejnych sukcesów ani żadnych głupich kamieni, ani głupiego Wernera, który przynosiłby mu je, jakby mieli po pięć lat i budowali na plaży zamek, który trzeba było ozdobić.
Teraz, gdyby był w stanie choć trochę wychylić się z tej swojej godnej pożałowania skorupy uformowanej z lęku, być może dotarłoby do niego, że tak właśnie się stało - że skoro Gus znalazł się tej nocy w tamtym feralnym mieszkaniu, to nie oznaczało niczego innego jak to, że mu się udało. Że skończył akademię, zaczął pracę w policji, spełniał się jakoś w tych dziecięcych, a potem nastoletnich marzeniach, z których pamiętał go Werner, a to przecież było naprawdę piękne. Powinien być z niego dumny za tę wytrwałość i upartość w dążeniu do celu - czyli rzeczy, których sam Klaus zupełnie w sobie nie posiadał. Zbyt łatwo się rozpraszał, za szybko rozkojarzał i zbyt chętnie poddawał. Ze swoim magicznym marzeniem, być może byłby w stanie nawet zagarnąć dla siebie odrobinę tego sukcesu, skoro najwyraźniej Langford postanowił podążyć ścieżką, której Werner szczerze mu życzył i dawał temu wyraz krótkimi wiadomościami, pozostawianymi zawsze przy kamieniach.
Zastanawiał się czy spełniły się wszystkie z nich - te drobne zaklęcia, które rzucali razem na rzeczywistość. I czy ostatnie, zamknięte w zgrabnym, lekko pochyłym piśmie, kreślonym wiecznym piórem na niewielkiej karteczce, aby znalazł kogoś, kto wypełni jego serce ciepłem, także się spełniło, nawet jeśli kamień pozostał uparcie na swoim miejscu, a słowa rozmazały się i rozmyły, za sprawą oddziałujących warunków atmosferycznych?
Nie wiedział czy miał w ogóle prawo się nad tym zastanawiać, a co dopiero o to pytać. Może nie zasługiwał na żadne wyjaśnienie - to nie było nic wielkiego, parę pocałunków, odrobina bliskości, pospieszna wymiana oddechów, tak jak robił to już w swoim życiu zbyt wiele razy. A potem drobna obietnica, zamknięta w kolorowych kamieniach, które woził ze sobą po świecie, jak wszystkie artefakty po większych zauroczeniach i małych miłościach, nawet jeśli niemal winnym wydawało mu się trzymanie ich obok listów, które otrzymywał kiedyś od Maurice’a - zupełnie, jakby te miały zdolność wyssania z nich tej całej lekkiej niewinności.
Zupełnie tak, jakby w tym momencie to miało jakiekolwiek znaczenie. Teraz, kiedy skóra na całej powierzchni ciała zdawała się go szczypać, choć to musiało być jedynie efektem ubocznym pracującej na intensywnych emocjach głowy. Teraz, kiedy myślał o tym, w jaki sposób w tym miejscu mógłby zrobić sobie krzywdę i nie zwrócić na to niczyjej uwagi. Lekarz z pewnością zdołał zauważyć otwarte na nowo blizny na udach, ale nic na ten temat nie powiedział. A może jednak...? Klaus czuł się przede wszystkim skonfundowany. Nie miał pojęcia, jak duża część rozmowy z personelem odbyła się tylko w jego głowie. Czy powiedział im o tym, że teraz chce tylko umrzeć, czy jedynie o tym pomyślał? Chyba pomyślał; gdyby wymówił to na głos, z pewnością nie zostawiliby go bez nadzoru żadnego z pielęgniarzy ani zabezpieczenia.
Podobnie nie był przekonany co do tego czy Gus naprawdę jest obok niego i zadaje mu te pytania, czy może jego chory umysł wygenerował go sobie, w chorej próbie uniknięcia ciężkiej samotności, na którą wpółświadomie skazywał się przez ostatnie tygodnie. Skoro jednak pytał, Klaus mu odpowiadał, a skoro Klaus odpowiadał, on pytał dalej i choć ta rozmowa dla postronnego mogła wydawać się czymś rutynowym i prostym, w głowie Wernera ciężko było od emocji, które starał się za wszelką cenę tłumić. Kątem oka spostrzegł, jak Langford odkłada na bok arkusz i długopis, i w jednej chwili poczuł tłamszącą obawę, że powiedział coś nie tak, a Gus przymierzał się właśnie do zrobienia albo powiedzenia czegoś paskudnego. Tak się jednak nie stało - i nie było w tym nic zaskakującego, bo to jego myśli były irracjonalne, a nie zachowanie chłopaka.
- Mieszkam? - powtórzył, łamiącym się głosem i natychmiast przemknęło mu przez głowę, że to byłyby idealne warunki do udawania, że nie rozumie po angielsku - gdyby siedział z nim ktokolwiek inny niż Langford, który wiedział, jaka była prawda. Wciąż wbijając spojrzenie w okryte kołdrą kolana, potrzebował dłuższej chwili, żeby dojść ze sobą do porozumienia. Czy stałoby się coś wielkiego, gdyby teraz skłamał? Gdyby wymyślił jakiś adres, właściwie dowolny, byle tylko było co wpisać w tę cholerną rubryczkę? Najlepiej monachijski, a nie lokalny. Przełknął ślinę i dopiero w tym momencie poczuł, jak okropnie chciało mu się pić. Bał się jednak sięgnąć po wodę, stoącą na szafce przy łóżku, w obawie przed tym, jak jego ciało zareagowałoby na taki ruch. - No więc, ja... teraz przez chwilę mieszkam w takim jednym hotelu... - wymamrotał w końcu, celowo podmieniając „m” na „h” i licząc na to, że nie podsunie w ten sposób Gusowi żadnych pomysłów, co do mierności swojej beznadziejnej sytuacji. - Tutaj, w Lorne. Ale nie pamiętam nazwy. Ani adresu - dopiero, kiedy wymówił te słowa, zorientował się, że być może właśnie zdradził się zupełnie, bo nie kojarzył, żeby w Lorne Bay był jakikolwiek inny „hotel” niż ta zatęchła dziura, w której ostatnio sypiał. Zawsze pozostawała jednak naiwna nadzieja, że Langford porzuci ten trop. - I nie wiem, il-le jeszcze tam będę, więc może... po prostu podam maila? - zaproponował znowu, uparcie, zupełnie jakby nie docierało do niego, że to nie o to chodzi.
A potem stało się coś, czego zupełnie się nie spodziewał i w pierwszej chwili, kiedy dłoń Gusa zahaczyła o jego rękę, drgnął lekko, z trudem powstrzymawszy impuls, żeby ją cofnąć. Ostrożnie przesunął wreszcie spojrzenie z własnych nóg na tę właśnie dłoń, pociągnąwszy krótko nosem. Znowu nie rozumiał zupełnie, co się działo, ale poczuł się niemal tak winny, jakby co najmniej zmusił Langforda do tego gestu. Oczy piekły go już niemiłosiernie, ale trwał w postanowieniu, żeby nie pozwolić łzom wylać się na policzki, nawet jeśli ukrywanie tego, że pieklą mu się pod powiekami, nie miało już chyba żadnego sensu. Cały spięty obserwował więc, jak Gus muska ustami jego palce i korzystając z tego, że na chwilę zamknął oczy, skrzywił się mocno, na kilka rozpaczliwych sekund, dając choć odrobinę ujścia temu bólowi, który rozsadzał go od środka i nie miał już w sobie wiele z fizyczności.
- Nie powinieneś... - zaczął zduszonym szeptem, ale to wybrzmiało tak niewyraźnie, że zaniechał dokończenia zdania. Zresztą, co miał niby zamiar mu powiedzieć? Dlaczego nie powinien? Bo Werner był paskudny, okropny i brudny? Przecież to musiał doskonale wiedzieć sam Gus. Dlaczego więc i tak to zrobił? Klaus powinien jak najszybciej wysunąć dłoń z tego uchwytu, dla jego dobra. Miał poczucie, jakby przez jego ciało toczył się zaraźliwy trąd, z którym każde obcowanie było niebezpiecznie. Ale mimo tego okropnego wrażenia, nie mógł zdobyć się na to, żeby świadomie pozbawić się takiego okruchu nienachalnej i nieżądającej niczego w zamian bliskości, którego nie doświadczył już długo. Co, jeśli to była jego ostatnia okazja w życiu? Nie przewidywał, że kiedykolwiek jeszcze dopuści kogoś do siebie tak blisko. Może warto było więc wyciągnąć chciwe palce po ten ostatni okruch normalności, rzucony mu przez życie?
W tym wszystkim ciężko było mu się skupić na słowach Gusa. Na tej prośbie. Na obietnicy, że zostanie. Naprawdę zostanie? Czy tak tylko powiedział? Werner nie mógłby go winić, gdyby to okazało się kłamstwem. Miał tylko zebrać od niego zeznanie, a on wszystko mu utrudniał, zastygły z tą dłonią przy jego policzku i spojrzeniem, które musiało ciągle badać, co dalej się z nią działo. Słysząc jego pytanie jakby przebudził się znowu, bo pokręcił głową - trochę zbyt stanowczo i energicznie, zważywszy na jego ogólny stan.
- Nie, nie... nie trzeba - zdążył jeszcze powiedzieć, zanim spostrzegł, że po policzkach Langforda spłynęły łzy i serce na moment zdawało się zamrzeć mu w bezruchu. Gus płakał? Czy to przez niego? Nie udało mu się w żaden sposób zareagować, zanim ten go przeprosił, a Klaus poczuł w tym momencie, że i on odpuszcza dalszą walkę z samym sobą i jego własne oczy także zaczynają wilgotnieć. Przez kilka długich sekund wpatrywał się w tego chłopaka, który przyjechał tu za nim i trzymał go za rękę, i teraz płakał, i jeszcze go za to przepraszał, i nie miał bladego pojęcia, co powinien z tym zrobić, oprócz zawtórowania mu we łzach, co było chyba najgorszą możliwą decyzją, jaką mógł podjąć.
- Nie, to ja przepraszam - wypalił cicho, wciąż łamiącym się głosem, czując jak wyrzuty sumienia wyciągają po niego swoje macki. - P-przeze mnie płaczesz? Tu n-nie ma za czym płakać, Gus, nie ma... - słowa ugrzęzły mu w gardle i musiał brzmieć niezwykle niewiarygodnie, zwłaszcza z własnymi łzami, które wciąż tłumnie wypływały spod powiek. Znowu pociągnął nosem, unosząc wolną rękę do twarzy, żeby otrzeć choć część wilgoci bandażem owiniętym wokół dłoni. - Wiesz co? T-tak naprawdę te kamienie wcale nic nie robiły. T-to było kłamstwo. To my sami w-wszystko... to od nas zależało, jak to dalej się p-potoczy. I dlatego t-ty teraz robisz to, co zawsze chciałeś, a j-ja jestem... właśnie t-taki.


Augustus Langford
policjant — lb police station
24 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
No­szę twe ser­ce z sobą (no­szę je w moim ser­cu) ni­g­dy się z nim nie roz­sta­ję (gdzie idę ty idziesz ze mną; co­kol­wiek ro­bię sa­mot­nie jest two­im dzie­łem, ko­cha­nie)

Wspomnienia sprzed lat bywały zwodnicze. Czasami miał wrażenie, że zmieniają się odrobinę pod wpływem czasu, wypaczają, zacierają, a przecież chciał je pielęgnować, przynajmniej niektóre z nich. Nie rozumiał czemu to stawało się takie trudne. Myśli przesypywały się przez jego palce jak gorący, złoty piasek. Ziarenka były nieuchwytne, opadały i znikały wśród innych. Trudno było je wyłowić, trudny było dokładnie się im przyjrzeć. Przychodziły do niego urywki, gesty i emocje. Kiedy już je łapał, kurczowo się ich trzymał i trwał w nich tak długo, jak pozwalały się mu tym cieszyć. Okrutne było lawirowanie między nimi i ten ogromny żal i tęsknota połączona z wiedzą, że to już nie wróci, że tego nie powtórzy… że to s t r a c i ł. Zaprzepaścił wszystko wyborami, które kiedyś wydawały mu się słuszne, ale gdy już osiągnął swój cel, nagle przyszły wątpliwości czy aby na pewno poszedł właściwą ścieżką. Czy myślałby tak samo, gdyby wybrał inaczej?

Zdecydowanie za bardzo żył przeszłością, ale nie potrafił nic poradzić na to, że tak bardzo mu brakowało utraconych skarbów. Nie był pewien co powinien z tym zrobić; czy za wszelką cenę pozbyć się tych uczuć, czy pozwolić sobie na zrobienie czegoś, aby odzyskać chociaż część przeszłości? Nie robił więc nic, tkwiąc pomiędzy jednym, a drugim bezczynnie, coraz bardziej rozdarty. Starał się jednak całkowicie nie zatracać. Znajdował czas, aby dalej cieszyć się chwilą i małymi rzeczami i chociaż nie było to już tak zachwycające, jak kiedyś, to wracał do lekkości ducha. To były takie chwile, podczas których nie rozdrapywał ran, nie drapał blizn i nie okłamywał sam siebie.

Praca również dawała mu jakieś oparcie, stabilność, w końcu była dla niego ważna, tak bardzo na to czekał, tak się starał. Może nie do końca tak wyobrażał sobie swoje życie, bo było niekompletne, skoro cały czas czegoś mu brakowało, a poczucie straty rosło, zamiast maleć. Tylko czemu? Co stracił? Odpowiedzi na te pytania kryły się w jego wnętrzu, głęboko i wydawało mu się, że prawie je poznał, chociaż ostatecznie znowu uciekły, zanim zdążył je złapać.

Odnosił swoje małe sukcesy, bo był w stanie naprawdę pomagać innym i to nie tylko w pracy. Chętnie udzielał się we wszystkich akcjach, mających na celu wspieranie mieszkańców miasta oraz zwierzaki, potrzebujące odpowiedniej opieki. Miłość do zwierząt zaszczepiła w nim matka, zajmując się hodowlą koni. Często jako dziecko spędzał czas w stadninie i pomagał w opiece nad końmi. Przez jakiś czas nawet myślał nad jeździectwem, jak jego brat, ale ostatecznie postawił na inne zajęcie, chociaż dalej uwielbiał jazdę konną i czasami, czysto rekreacyjnie, do tego wracał. Oprócz tego pływał na desce, aby dalej mieć kontakt z morzem, a z Levim, jego współlokatorem biegał na długie dystanse, co wyjątkowo go odprężało. Łapiąc się tak wielu zajęć nie miał zbyt dużo czasu na analizowanie tych wszystkich trudnych myśli, ale te i tak nawiedzały go w wolnych chwilach, znajdując przestrzeń, do której mogłyby wpełznąć i wbijać mu szpilki.

Dzisiejsza noc okazała się być przełomowa. Wszystko wróciło z podwójną mocą. Dużo wyraźniejsze, przez co i bardziej bolesne. Wystarczyło, że spotkał się znowu z Klausem, że zobaczył jego twarz, dotknął go i rozpoznał zapach, którego tak bardzo mu brakowało. To było niezwykle trudne przeżycie i znowu nie wiedział co jest prawdą, a co tylko jego wyobrażeniem. Jednocześnie chciał poznać prawdę o sobie i o tym czy powinien w ogóle to wszystko czuć i stronił od tego, starał się to odepchnąć, pozbyć się emocji, wyłączyć serce, skupiając się tylko na swoim rozsądku. Tylko czy wtedy mógłby patrzeć na swoje odbicie bez wstrętu? Przecież kochał w sobie to, że kierował się nie tylko rozumem, ale i sercem. Może przede wszystkim właśnie sercem. Gdyby nie to, to nie byłby Agustusem Langfordem ani wtedy, ani teraz. Co by mu zostało? Pusta skorupa, cień człowieka, mroczna istota, której na niczym nie zależało. To był niezwykle żenujący obraz. Perspektywa, na którą nie był gotowy, której nie chciał.

Słysząc o rzekomym hotelu w Lorne Bay, którego nazwy ani adresu Klaus nie znał, poczuł ukłucie strachu. Nie chodziło o wykrycie kłamstwa, bo nie myślał w tych kategoriach. Bardziej odniósł wrażenie, że coś jest nie tak. Potrzebował wyjaśnień, konkretów, czegokolwiek, co pozwoliłoby mu zrozumieć co wydarzyło się w życiu Klausa, że dotarł do takiej sytuacji. Im dłużej z nim przebywał, tym więcej miał pytań, a Werner robił wszystko, aby nie udzielić mu żadnych wyjaśnień. Czuł frustracje, a obawy piętrzyły się tylko z każdą kolejną chwilą, zamiast znikać. Czy myślał o tym, jakie to wszystko będzie ciężkie do zniesienia? Pewnie trochę tak, ale nawet przez ułamek sekundy nie przyszło mu do głowy, aby miał się odwracać od tego tematu i od chłopaka, który kulił się teraz pod szpitalną pościelą. Jak miał mu pomóc? Co powiedzieć, żeby się otworzył? Czy to było jeszcze w ogóle możliwe?

Pokręcił krótko głową na kolejną wzmiankę o e-mailu.

Może masz wizytówkę? 一 zapytał w końcu, bo to jednak było ważne, chociaż przecież niewiele by mu dało. Hotel to nie jest stały adres. Wyglądało na to, że Gus potrzebował tej informacji już nie tylko służbowo. Te wszystkie emocje uniemożliwiały mu ocenienie sytuacji Klausa na chłodno i coraz bardziej żałował, że to nie jego partner teraz tutaj siedział. Być może zadawałby trafniejsze pytania, być może zauważyłby więcej i więcej zrozumiał? 一 Nie szkodzi. Znajdziemy ten hotel 一 dodał jednak zaraz, uznając że te szczątkowe informacje na początek wystarczą, szczególnie że Klaus nie był w dobrym stanie, a Gus naprawdę nie chciał go męczyć. Nie podejrzewał, żeby ten mógł nagle zerwać się z łóżka i uciec ze szpitala.

Tonął w dotyku jego dłoni, przytulając policzek do szczupłych palców, biorąc sobie chociaż odrobinę, chociaż trochę tego, czego tak bardzo mu brakowało. Być może było to niezwykle samolubne i bezmyślne, z czego zdał sobie sprawę, gdy Klaus powiedział mu, że nie powinien. Nie odczytał tego jednak prawidłowo, bo nie myślał o Wernerze jak o kimś niegodnym dotyku, jak o kimś odpychającym… nawet przez chwilę. Nawet dowiadując się o jego chorobie. Nie pomyślał tak. Słysząc te słowa znowu wrócił wspomnieniem do osoby, z którą widział Niemca kilka miesięcy wcześniej. Nie powinien, bo on kogoś miał, bo to dla kogoś innego zarezerwowane były podobne gesty. Nie miał zamiaru się temu sprzeciwiać i nie chciał wprawiać chłopaka w dyskomfort. Dlatego przeprosił. Chociaż nie był to jedyny powód.

Przepraszał za wszystko.

Przepraszał za to, że zostawił go po wschodzie słońca. Przepraszał, że wyjechał, że go nie wybrał, kiedy jeszcze miał szansę. Przepraszał za to, że nigdy nie napisał, nie zadzwonił. Przepraszał, że przerwał ich mały, dający nadzieję, rytuał. W trakcie i po powrocie ze służby ani razu nie zawitał do ich tajemnego miejsca na plaży i nie sprawdził czy Klaus zostawił tam kolejny magiczny kamień. Nie zostawił mu ani jednego z tych, które zebrał dla niego podczas swojej nieobecności, a które leżały nietknięte w jednej z szuflad w jego sypialni. Były świętością. Czemu tak się stało? Czego tak bardzo się bał? Wcześniej nie potrafił się na to zdobyć, a teraz nie potrafił wyjaśnić swoich powodów. Sam sobie jawił się teraz jako głupiec, innego określenia nie mógł znaleźć.

Mimo wszystko postanowił uszanować jego wybór i powoli opuścił jego dłoń, z którą tak naprawdę nie chciał się jeszcze rozstawać, a następnie ułożył ją ostrożnie na pościeli. Wzrok utkwiony z szczupłych palcach, wierzchu dłoni i wenflonie podłączonym do kroplówki, wyrażał po prostu smutek, żałość i zwątpienie.

W tym wszystkim zgubił gdzieś jego kolejne słowa, chociaż dobrze je usłyszał. Nie zastanowił się jednak nad nimi, nie zdziwiło go że Klaus nie chciał po nikogo zadzwonić, a może pomyślał, że zrobił to wcześniej? Nie był pewien… Nie był, bo padły przeprosiny.

Za co? 一 zapytał zachrypniętym głosem, unosząc spojrzenie na jego twarz. Zwilżył wargi językiem, zbierając z nich słone krople i znowu pociągnął nosem z posępną, chociaż łagodną miną. Przecież on nie miał za co go przepraszać. Nie zrobił nic złego, nigdy. To nie on był winien wszystkiemu, co stało się kiedyś i co stało się dzisiejszej nocy. Przez swoje łzy patrzył na te spływające po bladej twarzy obcokrajowca i nie mógł znieść tego widoku. Kiedyś mówił mu, że nie chce, aby ten się bał, kiedykolwiek. Nie chciał też, aby był smutny, aby był w takim stanie, jak teraz. Nigdy. Pokręcił powoli głową, jakby chciał te jego palące łzy zatrzymać, a kącik ust lekko mu drgnął.

Chciał zaprzeczyć, chciał powiedzieć, że jest milion powodów, dla których było za czym, i za kim, płakać. Milion powodów na smutek i cierpienie. Czy w ogóle potrafiłby o nich opowiedzieć? Tak dokładnie? Czuł to wszystko, przepływało przez niego z siłą, z jaką kiedy fale dobijały do brzegu, uderzając w ich nagie łydki. Wtedy ciepły letni wiatr zdawał się dodawać uroku ich spotkaniu, teraz byłby tylko powiewem wspomnienia utraty i tęsknoty, które rozdzierały jego duszę bez litości.

Otworzył szerzej oczy, kiedy nagle, bez żadnego ostrzeżenia, pojawił się temat kamieni. Rozchylił lekko wargi w zdumieniu. Z jednej strony przecież tak bardzo sobie wyrzucał, że nie sprawdził, że to przerwał, a z drugiej chyba był przekonany, że to nie było dla Klausa może takie aż ważne, szczególnie że miał już kogoś wyjątkowego u swego boku i to nie był Gus.

Kłamstwo.

Nie, nie一 zaprzeczył, może trochę zbyt gorliwie. 一 To nie było kłamstwo. Ja nigdy nie… Nigdy cię nie okłamałem, chociaż do tej pory nie znalazłem odwagi, żeby tam wrócić. Bałem się, że po tak długim czasie niczego tam nie będzie. 一 przyznał, ostatnie zdanie wypowiadając naprawdę cicho. Po tym milczał przez chwilę, sam nie wiedząc skąd miał odwagę, żeby przyznać się do swoich obaw. Chciał mu powiedzieć więcej o tym skąd wrócił, gdzie był przez cały długi rok, ale najpierw musiał przyznać się do czegoś jeszcze.

Mylisz się 一 powiedział w końcu, sięgając po chusteczkę, aby ostrożnie otrzeć łzy Klausa, zapominając zupełnie o swoich. Przyjrzał się uważnie jego twarzy, zahaczył wzrokiem o jego błyszczące oczy i uniósł kącik ust w delikatnym uśmiechu przepełnionym melancholią. 一 Osiągnąłem wszystko, co sobie zaplanowałem, ale okazało się, że to nie tego tak naprawdę chciałem. Po prostu zorientowałem się w tym, kiedy było już za późno. 一 Sięgnął po pęk swoich kluczy i odpiął od nich breloczek, zrobiony z kamienia, który podarował mu Klaus kilka lat temu na plaży, pierwszy ze wszystkich, najcenniejszy. Podsunął go pod jego dłoń, po czym delikatnie zamknął ją na przedmiocie.


echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Od zawsze miał na przyszłość całą masę pomysłów, ale żaden z nich nie odznaczał się nawet wyraźnymi konturami, nie wspomniawszy nawet o szczegółach. Wiedział, że kochał sztukę: w każdej formie, od rzeźbień dłuta w kamieniu, przez melodyjne przygrywki na rozmaitych instrumentach i płynne ruchy pędzla, aż po uwielbiane od zawsze najbardziej słowo pisane. Wiedział też, że chce na pewno robić coś, co wiązałoby się, jak najszczelniej, z którymś z tych obszarów, ale zamiast wytoczyć sobie jasną ścieżkę, podążanie którą doprowadziłoby go finalnie do osiągnięcia jakiegoś celu, błądził po omacku, chwytając się różnych aktywności, które zaspokajały go na krótszą lub dłuższą chwilę, nie prosperując wcale na coś długoterminowego. Największym krokiem, jaki poczynił w imię wytyczania sobie podobnej drogi, było z pewnością pójście na studia - ale i to szybko okazało się błędem, bo bardziej zdawało się go fascynować nocne życie Monachium niż faktyczne zgłębianie wiedzy, zatem ugruntował sobie przekonanie, że akademicka kariera zwyczajnie nie była dla niego.
Zazdrościł Gusowi tej determinacji i samodyscypliny, które doprowadziły go do tego miejsca. Gdyby mógł ukraść mu jej trochę, choćby odrobinę, być może zdołałby wskrzesić w sobie jakiekolwiek nadzieje, dotyczące własnej przeszłości. Być może, bo na razie był przecież zbyt mocno pochłonięte układaniem się na samym dnie, na którym jego ciało odcisnąć sobie już musiało swój własny kształt. To była idealnie wyżłobiona forma: kładł się w niej, zamykał oczy i próbował scalić z ziemią, i nie zastanawiać wcale nad tymi wszystkimi wielkimi, utraconymi nadziejami, nad nieprzemierzonymi szlakami, na marzenie o których jeszcze do niedawna czasami miewał odwagę, nad zawodem: pierwszym, drugim, kolejnym, które sprawiał wszystkim wokół i samemu sobie (bo prawda była taka, że był sobą pewnie niemniej rozczarowany niż własny ojciec - kiedy się rodził, obiecano mu przecież coś zgoła innego niż ta próżnia bez dna, w którą rzucał się sam w szaleńczym geście).
Teraz, kiedy ich drogi znowu się skrzyżowały, nie mógł zdecydować czy wzbierał w nim przede wszystkim wstyd, czy może jednak żal. Wiedział za to, że cokolwiek to nie było, było jeszcze gorsze od pustki, która zdawała mu się już tożsama z własną osobą. Chyba wolałby nie czuć zupełnie nic. Wolałby przyjąć obecność Gusa na chłodno, głuchą obojętnością. Wolałby odzyskać ten stan, w którym nie potrafił wydusić z siebie nawet łez - tak bardzo było mu okropnie i sztywno. A jeśli nawet nie potrafiłby zachowywać się tak zupełnie szczerze, to chciałby chociaż umieć rzetelnie to odegrać - żadnej paniki, żadnych intensywności, tak żeby serce biło płytkim, szarym rytmem, zamiast zagalopowywać się w swoich nieznośnych palpitacjach, utrudniając mu oddychanie. Chciałby umieć na niego spojrzeć tak, żeby łzy od razu nie wzbierały mu się w kącikach oczu, twarz nie bladła ze strachu, a mięśnie nie kurczyły się w napięciu.
Kątem oka widział, jak Gus kręci głową, słysząc jego (ponowną) propozycję, że poda maila. Sam też pokręcił swoją, w odpowiedzi na pytanie o wizytówkę. Nie wiedział, jak ma z nim rozmawiać - własne słowa brzmiały mu obco, łamiący się głos docierał jakby z zupełnie innej przestrzeni i wymiaru, a kiedy formułował wyrazy w kolejne zdania miał wrażenie, że wszystkie brzmią niepoprawnie, że robi masę błędów - i za to też było mu wstyd, ale na zdecydowanie mniejszym poziomie. Zawsze przejmował się bardzo tym, jak brzmiał dla osób rodzimych językowi, w którym się wypowiadał i walczył nieustannie z niemieckim akcentem, który trzymał się uparcie jego wypowiedzi, ale teraz, kiedy był tak bardzo roztrzęsiony, że ledwie powstrzymywał się przed kompletnym rozsypaniem, dużo trudniej było mu okiełznać germańskie naleciałości, zwłaszcza podczas akcentowania. To stresowało go tylko dodatkowo, bo miał wrażenie, że Gus oprócz tego, że już na pewno uważał go za obrzydliwego, uzna jeszcze zaraz, że jest skończenie głupi - tak, jakby naprawdę wierzył w to, że sposób w jaki wymawia poszczególne zgłoski mógł świadczyć o czymś takim.
Znajdziemy ten hotel. Żołądek skręcił mu się w supeł, a oddech, którego postanowił nabrać w płuca, zaczerpnięty został nieco zbyt łapczywie, z lekkim zgrzytem. Nie, Gus, nie, nie znajdziemy. Miał nadzieję, że Langford nigdy nie odkryje tego miejsca, nie wejdzie do środka, nie rozejrzy się po pokojach - ogólnie albo tym należącym do niego - konkretnie, w którym panował jeden wielki chaos, typowy dla człowieka, którego nie interesowało już nic, co działo się wokół niego, a porządek zdawał mu się czymś obcym i wymuszonym. Przez chwilę rozważał czy to był właśnie ten moment, w którym powinien albo spróbować wykręcić się z tego kolejnym, głębszym kłamstwem, albo wręcz przeciwnie - rzewnie przyznać do wszystkiego, co ostatnio się z nim działo. Nie potrafił jednak podjąć żadnej decyzji, a wywiad popłynął dalej, pozostawiając go rozdartym i spłoszonym.
Klaus myślał, że Gus przeprasza go za łzy - za to, że rozkleił się w jego obecności, choć przecież był na służbie i z pewnością czuł, że nie może sobie na to pozwolić. Werner natomiast zupełnie tego tak nie postrzegał, nie uważał za nieprofesjonalne. Może to także dlatego, że obawiał się znowu spojrzeć na niego w ten czysto zawodowo sposób, który jeszcze przed chwilą wybrzmiewał w stawianych mu przez Langforda pytaniach. To było paskudne, ale chyba dużo bardziej wolał go właśnie takiego, nawet jeśli jego łzy bolały jak żywe rany, płonące na wnętrzach jego dłoni, owiniętych bandażami.
I tak naprawdę przecież nie chciał wcale, żeby Gus puszczał jedną z tych właśnie dłoni. Nie chciał, nie chciał, nie chciał; potrzebował tej nienachalnej bliskości tak mocno, tak żarliwie, a nawet nie zdawał sobie z tego sprawy, dopóki jego ręka nie opadła z powrotem na sztywną, szpitalną pościel. Nie odważył się jednak poprosić go o to, żeby pochwycił ją znowu w swoje palce - nie zasługiwał na to. To i tak było już zbyt dużo. Pozostał więc w poczuciu kolejnej, małej straty, która być może nie zabolałaby wcale tak mocno, gdyby nie był już i tak dostatecznie osłabiony.
Za co? Pytał dlatego, że nie wiedział czy dlatego, że chciał usłyszeć to wprost z jego ust? Boże, Klaus nie miał pojęcia od czego zacząć, więc zamiast mówić, zapłakał znowu, tym razem w głos, o czym zorientował się poniewczasie, zbyt późno próbując powstrzymać kolejną falę łez nacierającą pod powieki. Potrzebował chwili, żeby choć trochę się uspokoić, żeby przez gardło znowu mogło przepchać się powietrze, żeby przytkane drogi oddechowe znalazły przesmyk, przez który mógł przecisnąć się niezgrabnie tlen.
- Z-za to, że musisz... tu być - wydusił z siebie w końcu, trochę niewyraźnie, w dodatku pociągając nosem między słowami. Co za żałość. Co za głęboka, paraliżująca niemoc, co za wstyd, co za zażenowanie. Nie potrafił sobie z tym poradzić. Policzki na przemian przenikały mu mroźnym chłodem i paliły prawdziwym gorącem, kolejne części zdań blokowały się w gardle przed wypluciem na zewnątrz. - Ż-że musisz patrzeć na mnie... takiego... i tak z nimi, że t-też musiałeś... widzieć to i t-teraz ja ci zepsułem... i teraz... teraz już wiesz, j-jaki jestem naprawdę... straszny i... okropny, i... ż-że nie zasługiwał-łem nigdy na to, żeby z tob-bą coś... przepraszam - zrezygnował w końcu, orientując się, że nie będzie w stanie wydusić z siebie niczego sensownego. Nawet przeprosić go nie umiał porządnie, co sprawiło tylko, że w środku wszystko poskręcało mu się jeszcze mocniej.
Nawet nie spostrzegł, kiedy zaczął zaciskać palce z całej siły na szpitalnej pościeli, próbując jakoś utrzymać się blisko rzeczywistości. Chyba nie powinien tak mocno; rany pod bandażami wciąż jeszcze zionęły krwawym ciepłem. Było mu to jednak zupełnie obojętne - a wręcz frustrowało go, że nie był w stanie poczuć tego bólu z całą mocną, a jedynie w irytującym przytłumieniu, w złagodzonej wersji.
Nie wiedział, czemu wspomniał o kamieniach; pewnie to kolejna rzecz, której nie powinien. Tym bardziej nie domyślał się nawet, że Langford widział go kiedykolwiek z Saulem i wyciągnął jakieś własne wnioski w tym temacie - w zasadzie nawet nie błędne, a jedynie nieaktualne. Gdyby miał teraz jeszcze zacząć myśleć o Monroe... zaczął. O tym, jak Saul powiedział mu w kłótni, że w końcu ktoś go zabije. Było tak blisko; Klaus miał wrażenie, że wciąż czuł wokół szyi mocny uścisk palców jednego z tamtych mężczyzn. Czy miał po tym jakieś ślady? Nawet nie wiedział - kiedy był w łazience, rozpaczliwie unikał patrzenia w lustro, w obawie przed tym, co mógł dostrzec w miejscu własnego odbicia. Co jeśli nie miał już twarzy - jedynie poszarpaną skórę i zionące pustką oczodoły? Nie byłby w stanie spojrzeć w oczy samemu sobie, nic więc dziwnego, że nie potrafił wciąż zmierzyć się wprost ze spojrzeniem Langforda i nie płakać.
Słysząc jego słowa, mrugał szybko - trochę po to, żeby wypędzić spod powiek resztki łez, jakby w nadziei na to, że istniał jakiś ich limit i ten był już na wyczerpaniu, a trochę dlatego, że miał wrażenie, że tylko wtedy jest w stanie w miarę nadążać za rozmową. W miarę - no właśnie, bo to, co właśnie mówił do niego Gus, zdawało mu się nie mieć zupełnie żadnego sensu. Dlaczego nic miałoby tam nie być? Dlaczego Langford z góry spisał go na straty? Czy dostrzegł już wtedy to, z czym Klaus dopiero się oswajał - że w istocie był tak mierny i miałki, że nie należało zaprzątać sobie nim głowy; że nie był w stanie pozostać lojalny choćby względem tak drobnego gestu, jak zostawianie kamieni w ich specjalnym miejscu?
- Dlaczego? - odważył się zapytać, ale doprecyzować już nie. Gus mógł odebrać to pytanie, jak tylko chciał. Dlaczego się bał, dlaczego sądził, że nic tam nie ma, dlaczego mówił mu o tym teraz, dlaczego ten strach był taki duży, że powstrzymywał go przed pójściem w tamto miejsce i przekonaniem się na własnej skórze, jaka była prawda? Mylisz się. W pierwszym odruchu wycofał nieco twarz, zupełnie jakby zupełnie nie ufał tej chusteczce, którą Lanford zbliżał do jego buzi. Zaraz jednak zrobiło mu się z tego powodu głupio i przybliżył głowę z powrotem, chyba trochę zbyt gwałtownie, bo zderzył się lekko z jego dłonią. I znowu to samo - zażenowanie. Nie powinien w ogóle pozwalać na to, żeby Gus teraz ocierał mu łzy jak nieporadnemu dzieciakowi. Idąc za tą myślą, wypuścił wreszcie kant pościeli z uścisku jednej z rąk i pochwycił palcami krawędź chusteczki, chcąc tym samym dać Langfordowi do zrozumienia, że poradzi sobie sam. `
Sam, sam, sam. Wszystko sam - choć jeśli kiedykolwiek potrzebował asysty drugiego człowieka bardziej niż czegokolwiek innego, to było właśnie teraz.
- T-to czego chciałeś? Chcesz? - spytał, zanim jeszcze dotarło do niego w pełni, że Gus właśnie wyznawał mu, że wcale nie znajdował się teraz w tak idealnym ułożeniu, jak wyobrażał to sobie Werner. Zaraz potem jednak jego uwago skoncentrowała się na czymś zupełnie innym - w pierwszej kolejności to poczuł, dopiero potem dostrzegł. Chłodny, kanciasty kształt wsuwający się między pościel, a jego palce, których uścisk w końcu poluzował, żeby pochwycić dokładniej przedmiot podany mu przez Langforda. Uniósł go nieco bliżej swojej twarzy, żeby móc patrzeć na niego bez wysiłku i dopiero po dłużących się kilku ułamkach sekundy jego serce drgnęło niebezpiecznie, kiedy zrozumiał, na co właśnie patrzył.
- Z-zatrzymałeś go...? - spytał retorycznie, wciąż wpatrując się w kamień z szeroko otwartymi oczami. Dłoń drżała mu lekko i bał się, że ten zaraz wymknie się uściskowi jego palców i poturla po podłodze. - M-myślałem, że tylko ja j-je nadal trzymam - szepnął, czując jak do oczu już po raz kolejny cisną mu się łzy. Tym razem jednak nie z rozpaczy, ale czegoś na kształt... wzruszenia? I nieopuszczającego go ani na krok żalu, choć w tym momencie żałował głównie Gusa, a mniej samego siebie. Chciał spojrzeć mu w oczy, ale znowu dał radę jedynie pobieżnie zerknąć na jego twarz. Zacisnął palce mocniej na dzierżonym kamieniu, jakby nie chciał się z nim rozstać.
Czy to możliwe, że tamten piękny dzień przydarzył się jemu, a nie jakiemuś podstawionemu statyście?

Augustus Langford
policjant — lb police station
24 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
No­szę twe ser­ce z sobą (no­szę je w moim ser­cu) ni­g­dy się z nim nie roz­sta­ję (gdzie idę ty idziesz ze mną; co­kol­wiek ro­bię sa­mot­nie jest two­im dzie­łem, ko­cha­nie)

Podczas ich dawnych, krótszych lub dłuższych, rozmów mówili sobie trochę o własnych pasjach i jako takich planach na przyszłość. Augustus może nie miał wyjątkowych zdolności manualnych, ale na pewno podziwiał sztukę, kochał muzykę i potrafił przelewać myśli na papier w postaci słów. Kiedyś pisał nawet pamiętnik, a po znalezieniu listu miłosnego w butelce, sam napisał kilka podobnych, których jednak nigdy nie wysłał, ale zachował. Nauczył się też całkiem nieźle grać na gitarze, co było zasługą głównie jego matki i był jej za to wdzięczny. Motywowała go do rozwijania się i gdyby nie ona, to pewnie nie zrealizowałby planu zawodowego.

Czasami wyobrażał sobie, że Klaus rozwijał się czy to w malarstwie, czy w pisarstwie i odnosił sukcesy, robiąc to, co kochał. Bardzo chciał dla niego dobrej przyszłości i myśl, że dobrze sobie radził, podnosiła go na duchu. Widział w nim ogromną wrażliwość i potencjał, widział marzenia i pasje oraz dobroć. W jego towarzystwie zawsze czuł się z jakiegoś powodu lepiej, może nawet trochę wyjątkowo. Imponowała mu jego wiedza i zawsze miał wrażenie, że emanuje od niego jakaś dojrzałość, mądrość życiowa, do której wielu ludzi nie dochodziło przez całe swoje życie.

Widząc go w takim stanie zarówno fizycznym, jak i psychicznym, czuł przeszywający każdy fragment jego ciała smutek. Nie miał pojęcia jak żył przez kilka ostatnich lat, ale kiedy widział go kilka miesięcy wcześniej w towarzystwie nieznajomego mężczyzny, Klaus wydawał się szczęśliwy. Jak doszło do tego, co stało się dzisiejszej nocy? Nie potrafił tego rozgryźć i jedyne co przychodziło mu do głowy, to że doszło być może do porwania, ale dopóki Werner o tym nie powie, to niczego nie mógł być pewien. Chciał mu pomóc, naprawdę chciał, jednak czy mógł to zrobić, jeżeli sam pokrzywdzony odmawiał współpracy? Nie mógł, i nie chciał, wyciągać z niego informacji na siłę, chociaż starał się przekonać go, że otworzenie się będzie najlepszym wyjściem, niezależnie od tego jak boli i że jest mu wstyd. Nie miał wątpliwości, że Klaus się właśnie z tym zmaga, Gus był na tyle empatyczną istotą, że potrafił się postawić na miejscu innych i poczuć ich odczucia, co wcale nie było łatwe, chociaż to w sobie doceniał. Pomagało mu to w pracy i nie tylko, nawet jeżeli często za bardzo wszystko przeżywał, to intensywnie odczuwanie dawało mu dużo więcej doznań, również tych pozytywnych.

To, co było między nimi kiedyś, i teraz, przeplatało się ze sobą, unosiło w powietrzu jak niewidzialna mgła; wszystkie niewypowiedziane, niespełnione pragnienia, niewykorzystane szanse i tęsknota, której blondyn nie byłby w stanie opisać. Wcześniej uśpione, po spotkaniu z Klausem na nowo się rozbudziły, uderzając w niego tak silnie, jak chyba nigdy wcześniej. Nawet kiedy opuszczał Australię, miał jeszcze nadzieję, że może była szansa na ich ponowne spotkanie, tak jak kiedyś zawsze zrządzeniem losu do siebie wracali i stawali na swojej drodze, jakby wcale nie minęło dużo czasu od ich ostatniego spotkania. To było może naiwne z jego strony, bo chyba pod wpływem emocji nadinterpretował to, co ich łączyło. Może tak to wyglądało tylko z jego strony, a dla Klausa był tylko kolejną, przelotną znajomością i przyjemnym, ale niewiele znaczącym romansem? Wymienianie się kamieniami i zaklętymi w nich intencjami było naprawdę urocze i romantyczne, ale już sam nie wiedział czy to nie była dla Niemca tylko głupia zabawa.

Aż do tego momentu, w którym nieoczekiwanie do tego wrócił i to wyrażając to w sposób, który zdawał się mówić, że to jednak było dla niego ważne. Langford nie do końca rozumiał czemu więc nie utrzymywali bliższego kontaktu nawet na odległość. Przecież mieli telefony i internet. Uważał się za prawdziwego głupca, bo być może Klaus czekał na jego pierwszy krok, a on łudził się, że przecież tego nie potrzebowali, skoro bez tego zaszli kiedyś tak daleko. Po części nie chciał też dawać mu fałszywych nadziei i wymuszać, aby ten był mu cokolwiek winny lub na niego czekał, skoro nawet nie wiedział na ile czasu opuszcza kraj. Chyba nie chciał też sam cierpieć, bojąc się, że jeżeli ich relacja na odległość się nie uda, to wróci ze złamanym sercem i nie będzie potrafił się po tym pozbierać. I bez tego było mu bardzo trudno, gdy zobaczył chłopaka w towarzystwie kogoś innego, nie mając nawet pojęcia kim on dla Klausa tak naprawdę był.

Smutek zalewał go za każdym razem, gdy kolejna łza spływała po policzku Wernera. Jego twarz lśniła od łez, a Gus najchętniej chciałby zabrać całe cierpienie z tego drobnego ciała, nawet jeżeli sam miałby je przez to przeżywać. Pragnął znowu widzieć na jego obliczu uśmiechy, podobne do tych, które posyłał mu kiedyś, kiedy spotykali się w różnych zakątkach miasteczka. Nawet próbował sobie je przypominać, ale wspomnienia w tym konkretnym momencie zamazywały się, blade i odległe. Widział tylko rozpacz i cierpienie, widział piekący ból, a jego słowa zdawały się godzić w niego, niczym ostre miecze na polu bitwy. Może nawet czuł, że umiera, nawet jeżeli tylko wewnętrznie, szczególnie w momencie, w którym Klaus głośno zapłakał. Drgnął, otwierając szerzej oczy, mięśnie spięły się nieprzyjemnie, a każdy oddech sprawiał ból, jakby płuca odmawiały przyjęcia kolejnych porcji powietrza. Nie wiedział co powiedzieć i jak mu ulżyć i jak sprawić, żeby już przestał, żeby ukoić jego nerwy i przynieść mu odrobinę spokoju.

Słowa, które usłyszał, chociaż składały się na dosyć chaotyczną wypowiedź, przeraziły go. Przez chwilę wpatrywał się w Klausa absolutnie nie rozumiejąc co miał na myśli i nie chodziło o to, że nie zrozumiał samej wypowiedzi, ale o jej sens i o to, co to wszystko znaczyło. Nie wiedział czy bardziej wystraszył się tego, co Klaus myślał o samym sobie, czy tego, co uważał, że Gus o nim myśli.

Ale ja… nie muszę. Nie muszę, ja chcę… Chcę tu być z tobą i dla ciebie. 一 Patrzył na niego w napięciu, walcząc ze sobą, aby znowu nie sięgnąć po jego dłoń, którą ten zaczął zaciskać nerwowo na pościeli. Ostatecznie przesunął własną, drżącą dłoń do jego i dotknął ją nieśmiało palcami, chociaż przecież on mówił mu wcześniej, że nie powinien. Nie potrafił się jednak do tego zastosować, ale nie chciał teraz myśleć o konsekwencjach, chciał po prostu jakkolwiek okazać mu wsparcie. Czy to było samolubne? Czy okazywał brak szacunku znowu go dotykając, chociaż n i e p o w i n i e n.

Czemu tak mówisz? Nigdy nie byłeś i nie jesteś okropny. 一 Słowa wypływały z jego ust z trudem, wypowiadane drżącym głosem, przerywane przesuwaniem językiem po spierzchniętych wargach. 一 Ja… niczego nie żałuję, Klaus. Tęskniłem za tobą, nawet nie masz pojęcia. Żałuję tylko, że nie zostałem wtedy, że nie wybrałem ciebie, że nie powiedziałem ci wszystkiego i nie zrobiłem wszystkiego… 一 Wziął głęboki oddech, patrząc na niego z nadzieją, że ten mu kiedyś wybaczy, że on sam będzie w stanie sobie kiedyś wybaczyć.

Dlaczego?

Dlaczego się bał, dlaczego nie poszedł w ich miejsce, dlaczego nie sprawdził, dlaczego się p o d d a ł?

Bo za długo mnie nie było. Bo się spóźniłem. Bo widziałem cię… z kimś 一 przyznał na jednym wydechu i przygasł, jakby nagle opadł z sił, jakby poczuł się bardzo zmęczony i zdemotywowany i jakby wszystkie jego wyznania tak naprawdę i tak nie miały znaczenia. Był pewny, że nie mają. Poczuł złość na siebie, że wyrzucił z siebie to wszystko akurat teraz, że w ogóle o tym powiedział. To nic przecież nie zmieniało, a sprawiało im tylko dodatkowy ból.

Dlatego nie odpowiedział na kolejne pytanie. Nie mógł mu powiedzieć czego chciał, bo to by było kolejne wyznanie, które nie miało już znaczenia, kolejne otwierające szerzej głębokie rany. Spojrzał tylko na niego trochę inaczej, miękko, być może znacząco, bo jego spojrzenie wyrażało uczucie, które tak naprawdę nie miało prawa dalej się w nim tlić; dawno powinien był je jakoś ugasić, pozbyć się, zdusić i usunąć. Nawet nie rozumiał jakim cudem utrzymało się przez tyle czasu. Wsunięty w dłoń Klausa kamień też był w jakiś stopniu wyrazem jego uczuć, bo kto zachowuje tego typu pamiątkę i nosi ją cały czas ze sobą, jeżeli nie jest dla niego ważna, jeżeli nie reprezentuje głębszych uczuć i nie zawiera w sobie wspomnień, które chce sie pielęgnować?

Myślałem, że tylko ja je nadal trzymam.

Tego się nie spodziewał i w jakiś sposób nie tylko go to zaskoczyło, ale również otrzeźwiło. Sam nie był pewien co się właśnie stało i czemu tak reagował, ale nagle poczuł coś na wzór nowej nadziei i co prawda dalej nie łudził się, że ich wyznania zmieniłby cokolwiek w ich obecnej relacji lub w przyszłości, ale na pewno zmieniły odrobinę samą przeszłość i jego poczucie, że wiele rzeczy mówił, robił i myślał zupełnie bez sensu. Jednak to nie była tylko jego wygłodniała wyobraźnia, nie tylko złudzenie.

Niezależnie od tego jak trudna jest prawda o tym, co dzisiaj się wydarzyło… Niezależnie od tego co powiesz… Nie jesteś i nie będziesz ani straszny, ani okropny. Nie dla mnie. To niemożliwe, pamiętasz? 一 Pociągnął krótko nosem i oddał mu ostatecznie chustekę, wedle życzenia, chociaż nie zrezygnował z ocierania kolejnych łez, których już i tak było zdecydowanie za dużo, zrobił to jednak kciukiem, bardzo delikatnie. Kiedy już wyrzucił z siebie chociaż odrobinę tego, co ciążyło na jego barkach od lat, poczuł nieco ulgi, co jednak nie równało się z popełniającym go nadal smutkiem. Powstrzymywał się jednak od ronienia dalszych łez na różne sposoby; niepostrzeżenie zaciskał od czasu do czasu zęby, poruszał stopą w tylko jemu znanym takcie lub zaciskał dłoń, którą ułożył na własnym udzie, w pięść jak najmocniej. Potrzebował wyjaśnień, policja ich potrzebowała, a Klaus potrzebował pomocy.

Czy… chciałbyś z kimś porozmawiać? Może wolałbyś rozmawiać z innym policjantem? Policjantką? 一 Dopiero teraz się zreflektował, dopiero kiedy ich rozmowa zeszła na tak prywatne tory, tak bolesne aspekty ich wspólnej przeszłości. To nie był na to czas ani miejsce. Wydarzyło się coś, co miało pierwszeństwo, nawet jeżeli łatwiej było po prostu zmienić temat. Taka zmiana nie rozwiązałaby jednak poważnego problemu. 一 Oni… znowu kogoś skrzywdzą. Bez twoich zeznań nie będziemy mogli ich na długo zatrzymać 一 dodał, chcąc być pewnym, że Klaus rozumie jak ważne były teraz jego słowa. Opuścił dłoń i objął dłoń Klausa, zaciskając ją ponownie na kamieniu-breloczku, ale tym razem jej nie zabrał, a przynajmniej nie przez dłuższą chwilę.

Nigdy cię nie okłamałem 一 dodał ciszej, chcąc podkreślić ten ogromnie ważny dla niego fakt. 一 Nawet jeżeli niektóre moje… głupie decyzje mogły temu przeczyć. Gdybym mógł cofnąć czas pewnie bym nie wyjechał. 一 Znowu próbował ugryźć się w język, ale mu się nie udało. Jakby myśli korzystały z tej chwili słabości i po prostu wydostawały się przez jego usta bez jakiejkolwiek kontroli. Skrzywił się lekko, cofając w końcu dłoń, by przesunąć obiema po swojej twarzy, jakby krótkie ukrycie się przyniosło mu jakąś ulgę. Nie wiedział co zrobić ani jako policjant, ani zwykły cywil, Gus, chłopak który pogubił się dzisiejszej nocy bardziej, niż kiedykolwiek. Martwił się, być może mając już jakieś przeczucie, że prawda, którą Klaus jeszcze ukrywał, będzie niezwykle ciężka do zaakceptowania, do zrozumienia, ale wierzył w siebie samego na tyle, aby dalej być pewnym, że niezależnie od wszystkiego nie odwróci się od chłopaka, chyba że ten wyraźnie powie mu, że tego właśnie sobie życzy.


echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Parę lat wstecz świat wyglądał zupełnie inaczej - z pewnością dla nich obu. Klaus, ze wszystkimi swoimi bliznami, skrzywieniami i doświadczeniami, wciąż potrafił jeszcze trzymać głowę wysoko i zwracać twarz w stronę słońca, choć przecież mógłby poddać się już wtedy - i może tak byłoby lepiej; może oszczędziłby sobie w ten sposób kolejnych cierpień i zawodów. Teraz miał wrażenie, że zupełnie nie potrafił docenić tamtych własnych wysiłków, kiedy rozgrywały się w czasie bieżącym. Skąd brał tę energię? Skąd brał siłę, żeby po prostu nie posypać się w drobny mak, raz a dobrze, definitywnie, a jedynie upaść na moment i po chwili już znowu się podnosić, z drobnym tylko rozchwianiem, trzymającym się kolan? Teraz, kiedy odkrył już, że w tym marazmie zwyczajnie można było zamknąć się szczelnie, zacisnąć na nim palce i nie odpuszczać, wydawało mu się, że podejmowanie jakichkolwiek wysiłków, żeby stanąć na nogi, było jedynie syzyfową pracą. Tyle razy już próbował żyć w zgodzie ze sobą, tak, żeby być szczęśliwym, a nawet jeśli nie szczęśliwym, to przynajmniej mniej smutnym, ale te wszystkie próby wtopienia się w tłum ludzi, którzy potrafili egzystować bez wolnopłynącego obrzydzenia do siebie samego, w końcu i tak spalały na panewce.
Zawsze obawiał się, że te wszystkie demony pożrą nie tylko niego, ale w którymś momencie rzucą się także na osoby, które były mu w jakiś sposób bliskie. Nie miał pojęcia, jak mógł chronić drogich sobie ludzi przed spadnięciem za sobą na dno. Izolowanie się i branie wszystkiego na wstrzymanie zdawały się działać tylko przez określony czas, aż w końcu znowu robiło się niebezpiecznie. Zwłaszcza, że z takim magnetycznym pociąganiem, jakie żywił w stosunku do społeczeństwa, często wychodził z prób odseparowania się od pewnych osób z poczuciem ograbienia. Przecież uwielbiał ludzi - zawsze chciał być z nimi blisko, obok nich, pomiędzy nimi, w centrum ich uwagi. Wtrącał się w rozmowy, wsuwał między odpowiednie kręgi, czasem czarował, a innym razem popisywał się, ale nigdy, nigdy nie stał z boku, w milczeniu, bo zwyczajnie nie potrafił, choć być może przez tyle lat powinien się już nauczyć.
Ojciec zawsze wyrażał się sceptycznie o tych jego prospołecznych ciągotach. Często z przekąsem stwierdzał, że to kwestia braku przyswojenia odpowiednich manier, skoro wciąż nie potrafił poznać swojego miejsca w szeregu. Jednocześnie jednak ciągle napominał go o jego wyjątkowości i specjalnej, startowej pozycji, którą zafundowały mu rodzinne fundusze i koneksje. Klaus gubił się w tym wszystkim, nie potrafiąc zrozumieć, która z tych narracji powinna mu być bliższa i którą jego ojciec wyznawał silniej. Zresztą, niezależnie od tego, do której skłaniał się on sam, wiecznie zarzucano mu, że robi coś nieprawidłowo. Jeszcze do niedawna wyznawał pogląd, że to postawy Adalberta nie nadążają za zmieniającym się światem, a tym samym są przestarzałe i motywowane stereotypami, ale od kilku tygodni w jego głowie pojawiały się zupełnie inne myśli: że może ojciec przez cały ten czas był tym, który miał rację.
Może faktycznie cały szkopuł tkwił w jego własnej, nieujarzmionej naturze. Może gdyby stosował się do wskazówek rodzica, to wszystko potoczyłoby się inaczej. Może gdyby nie był tak uparty w kroczeniu własną ścieżką - ścieżką niepewną, wytaczaną na bieżąco, pod wpływem impulsu - dostrzegłby, że to życie, na jakie szykował go ojciec, nie było wcale takie złe? Może powinien zadzwonić, przeprosić, zgodzić się na powrót do Monachium i pracowanie w tej zesranie firmie; może to nie było wcale takie złe? O ile Adalbert chciałby w ogóle jeszcze z nim rozmawiać. Jak zwykle, wszelkie rozważania nachodziły go poniewczasie.
Podobnie przecież było z tym, co łączyło jego i Gusa. Kiedy to wszystko jeszcze się działo, kiedy było żywe i oddychające, odrzucał na bok wszelkie refleksje, co do natury ich relacji. Uznał z góry, że bezpiecznie było myśleć, że to tylko na parę chwil: pięknych, zapierających dech w piersiach, ale w gruncie rzeczy krótkich i ulotnych. Może to trochę dlatego, że nie sądził, że ktoś taki jak Langford mógłby się nim na poważnie zainteresować. Wydawało mu się zawsze, że oaza spokoju, jaką zdawał mu się być Augustus, nie potrzebowała podburzania ze strony kogoś tak ekscentrycznego i rozchwianego. Podziwiał go za tę harmonię, która od niego biła, choć pewnie nigdy nie udało mu się dać temu ujścia. Łatwiej okazywało się jakiekolwiek uczucia fizycznie niż słowami - nawet jeśli te niekiedy same układały mu się w głowie i brakowało im tylko pojedynczego impulsu, żeby spłynąć z ust na zewnątrz.
Poza tym podobały mu się te niedopowiedzenia. Podobała mu się ekscytacja, nacierająca na niego zawsze, kiedy trafiali na siebie zupełnym przypadkiem, zupełnie jakby los związał ich ze sobą i rzucał cyklicznie w swoje ramiona. Sposób, w jaki trzymali się na dystans, nie wymieniwszy nawet numerami telefonu, zdawał mu się czymś na wskroś romantycznym i niemal poetyckim. Być może pisałby do niego listy, gdyby tylko listy nie kojarzyły mu się jedynie z całym bólem spowodowanym przez Maurice’a. Podobała mu się niepewność i lekkie drżenie serca, które towarzyszyły mu za każdym razem, kiedy zmierzał w ich miejsce, żeby sprawdzić czy zabrano z niego to, co zostawił tam ostatnio i w zamian pozostawiono coś innego, dla niego. Podobały mu się jednak tylko do momentu, w którym któregoś razu odkrył, że n i e - nic na niego nie czekało, tylko ten sam, smutny kamień, którego sam tam przyniósł i przytwierdzona do niego karteczka, na której napisy zdążyły już dawno zblednąć.
A teraz znowu rzucono ich sobie, co za pieprzone fatum, w najgorszym możliwym momencie. Klaus okropnie to wszystko hiperbolizował, uznając, że gorzej nie mogło mu się trafić, choć przecież prawda była zgoła inna - mógł siedzieć przy nim teraz zimny, zdystansowany policjant, recytujący kolejne formułki, a był to Gus, który próbował trzymać go za rękę i uronił nawet kilka łez, na które ktoś inny być może nie odważyłby sobie pozwolić. Oczywiście, że Wernerowi było wstyd. Było mu tak szalenie wstyd, że miał wrażenie, że to uczucie wylewa się z niego poza ciało, bo nie było już na nie miejsca. Ale przecież naprawdę mogło być gorzej - jedynie on, w całym swoim załamaniu i zrezygnowaniu, zupełnie nie potrafił tego dostrzec.
Nie wierzył mu w to, że nie musi. Teoretycznie był tutaj służbowo, tak? A w to, że chce z kolei bał się zaufać. Nie bał się za to jego dłoni: a przynajmniej nie tak bardzo, jak jeszcze przed chwilą. Obserwował, jak haczy lekko o jego palce i trzeba było przyznać, że był Gusowi za to wdzięczny. Bał się teraz poruszyć jakkolwiek, żeby Langford nie pomyślał, że znowu go odtrąca - nie chciał tego robić. Wiedział, że ten dotyk może być cofnięty w każdej chwili, a najpewniej wtedy, kiedy przyzna się w końcu do tego, co robił w mieszkaniu z tamtymi mężczyznami, więc tym bardziej chciał nacieszyć się tym okruchem bliskości, którego brak przed chwilą odczuł tak dosadnie.
Słuchał jego drżących słów, ale unikał odpowiedzi, chociaż wiedział, że jakaś powinna paść. Na usta jednak cisnęły mu się tylko zaprzeczenia: że to nieprawda, że nie był okropny i nieprawda, że Gus tęsknił, bo gdyby tęsknił, znalazłby jakoś albo jego, albo chociaż ten pieprzony kamień. Wybrać? Jak miałby niby go wybrać? Wybrać zamiast czego? Gubił się w tych zdaniach, zaplątywał w nich i nie potrafił uwolnić się z przeświadczenia, że w tym wszystkim umyka mu jakaś bardzo ważna rzecz, na poszukiwanie której nie miał jednak wcale siły. A przynajmniej nie teraz. Z drugiej strony - skąd miał mieć pewność, że w tym momencie, w półmroku szpitalnej sali, nie widzi Langforda po raz ostatni? Kiedy miałby dokopać się do prawdy, jeśli nie właśnie teraz?
Kolejne słowa Gusa sprawiły, że w środku wszystko mu się ścisnęło.
- Z kim? - spytał słabo, choć przecież łatwo się domyślił. - Z Saulem? - z trudem wypowiedział jego imię, potykając się na nim lekko. W dodatku podjął ten wysiłek zupełnie nadaremnie, bo przecież to równie dobrze mogło Gusowi zupełnie nic nie powiedzieć. On sam chciał jeszcze cokolwiek nadmienić w tym temacie, ale nie miał pojęcia co. Wytłumaczyć się? Miał tłumaczyć się z miłości? Z błędu? Z tego, że się pomylił? Z tego jak potraktował Monroe’a? Z tego, że ten teraz nie chciał go znać? A może skłamać - że nic dla niego nie znaczył ten mężczyzna, że to było nieważne, że to tylko parę chwil dla zabicia czasu? Nie wiedział, co chciał właściwie Gusowi przekazać, dlatego milczał. Po dłuższej chwili zebrał się w sobie na tyle, żeby powiedzieć tylko: - To już-ż nieaktualne. - Co za okropne sformułowanie. Nieaktualne, jak tabelka w Excelu.
Widział, że Langford sposępniał równo z nim i rozbudził się na nowo, kiedy Klaus wspomniał o swojej sentymentalnej kolekcji, która walała się teraz po dnie walizki, którą wytaszczył z domu wujostwa, kiedy wychodził z niego po raz ostatni. Nie wiedział czy dobrze zrobił, że mu o tym powiedział - zwłaszcza teraz, kiedy wyobrażenie Gusa o jego osobie miało za chwilę bezpowrotnie i ostatecznie runąć. Dlatego, kiedy chłopak znowu powtórzył, że nie był jego zdaniem okropny (pamiętasz?), uronił kilka kolejnych łez, ale zanim zdążył otrzeć je chusteczką, Langford przesunął po nich kciukiem. Nie wiedział już czy powinien raczej przepraszać go dalej, czy może zacząć dziękować, czy wszystko naraz; nie wiedział też czy miał prawo wysysać z niego nadal tę dobroć, tak hojnie sobie ofiarowaną, czy powinien raczej odrzucić ją jak najszybciej, żeby jej późniejsza utrata bolała choć odrobinę mniej.
Tylko kiwnął głową.
Zaraz jednak pokręcił nią stanowczo, kiedy chłopak spytał czy nie wolałby porozmawiać z kimś innym. Być może jeszcze parę minut wcześniej jego odpowiedź byłaby zupełnie inna, ale teraz... teraz wizja, w której jego Gus wychodzi, żeby zrobić miejsce komuś obcemu, zdystansowanemu i chłodnemu, wydawała mu się przerażająca. Nie chciał być znowu sam. Nie chciał, żeby Langford go zostawiał. Nie chciał musieć mierzyć się z kolejną osobą, która dla odmiany z pewnością nie ocierałaby mu łez ani nie chwytał ze rękę. Pociągnął pojedynczo nosem, przyglądając się znowu, jak palce przyjaciela oplatają ją delikatnie. O tym, że rozumie, że bez jego zeznań nic nie ruszy dalej, znowu dał mu znać niewerbalnie. Być może oszczędzał siły wiedząc, że czas, w którym po raz kolejny będzie musiał się zmierzyć z tym, co się stało, nadciągał nieubłaganie. Przestał wreszcie łudzić się, że jakoś się temu wywinie. Musiał chyba tylko zacisnąć zęby i...
Nigdy cię nie okłamałem. Nie, oczywiście, że nie. Klaus wcale tak nie uważał. To nie Gus był kłamstwem, tylko magiczna moc kamieni, które miały zawsze trzymać ich w ryzach.
- Dokąd... - zaczął pytać, ale porzucił ten wątek. Nie teraz. Teraz musieli przebrnąć prze to, co najgorsze - potem, jeśli Langford nie znienawidzi go doszczętnie, będą mogli rozmawiać dalej. Nabrał w płuca solidną ilość powietrza. - No w-więc, ja... - spróbował zacząć, ale nie miał pojęcia, jak się do tego zabrać. Zwilżył wargi koniuszkiem języka. Wciąż chciało mu się pić, ale starał się to zignorować. - Jeden z nich do mnie napisał - wydusił w końcu, odbiegając spojrzeniem na przeciwległą stronę pomieszczenia. Wciąż zaciskał palce na kamieniu, który wcześniej wsunął mu w dłoń Gus i starał się udawać, że to jakkolwiek go uspokaja. - N-nie znałem ich wcześniej, ale mój numer pewnie... p-pewnie ktoś im podał mój numer - wymamrotał, odrobinę zbyt szybko, ale miał nadzieję, że Langford zrozumiał, co do niego mówił. Znowu głośno odetchnął. Kilka razy otworzył usta, ale tylko po to, żeby z powrotem je zamknąć. - Ja... umówiłem się z nimi, b-bo... mieli zapłacić z-za to - wydusił w końcu, po czym zamilkł na moment, czując jak w gardle rośnie mu gula, a do oczu znowu zaczynają cisnąć się łzy. Kilkanaście sekund odpoczynku od płaczu, to i tak najwyraźniej było dużo. Wcisnął sobie chusteczkę niemal prosto w oko. - Al-le nie wiedziałem, że to będzie tak wyg-glądać, n-naprawdę - głos załamał mu się lekko, ale postanowił to zignorować. Wciąż nie potrafił spojrzeć Gusowi w twarz, za to czuł, jak jego sama znowu pali czerwienią. Nie chciał, żeby ktokolwiek z jego znajomych się o tym dowiedział. Tym bardziej nie chciał, żeby dowiedział się akurat on.


Augustus Langford
policjant — lb police station
24 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
No­szę twe ser­ce z sobą (no­szę je w moim ser­cu) ni­g­dy się z nim nie roz­sta­ję (gdzie idę ty idziesz ze mną; co­kol­wiek ro­bię sa­mot­nie jest two­im dzie­łem, ko­cha­nie)

Pamiętał moment podejmowania decyzji o wstąpieniu do wojska, tym samym odkładając w czasie pracę w policji. Dopiero co skończył szkołę policyjną i miał głowę wypełnioną podniosłymi hasłami i wyobrażeniami o tym, jak może się podszkolić, wzmocnić siebie i zwiększyć swoje umiejętności, przy okazji przydać się zarówno własnemu krajowi, jak i wszystkim, których podczas służby by wspierał. Nadzieja na lepsze, którą wtedy w sobie posiadał i która płonęła jasnym światłem, bardzo szybko zderzyła się z mocno kontrastującą z nią rzeczywistością. Niewiele było faktycznie tak, jak sobie wymarzył i jaki obraz nosił od dziecka w swoim wnętrzu. Na świecie było dużo więcej szarości, warstw, głębokości w miejscach, w których wydawało się płytko i bezpiecznie.

Nie zniechęcił się jednak, chociaż na pewno było mu w pewnym momencie na tyle ciężko, że podjąć decyzje o powrocie, chociaż już po tym, jak wrócili z Ukrainy. Przetrwał i dał z siebie wszystko, tego nie mógł sobie odmówić. Mimo wszystko nosił w sobie pewien ciężar, który pozostał po służbie. Wrócił w pewnym sensie odmieniony, chociaż czy to nie było tak, że wszystkie doświadczenia, zarówno te pozytywne, jak i negatywne, zmieniają ludzi i kształtują ich na swój sposób? Zmiany należało w końcu zaakceptować, inaczej nie można było pójść dalej.

Kiedy patrzył na Klausa, gdy ten opowiadał mu o tym, co się wydarzyło miał wrażenie, że znowu tonie i znowu zapada się w szarości. Tkwił w pewnego rodzaju zdumieniu. Siedział na krześle w jednej pozycji i czuł swoje ciało, chociaż jednocześnie miał wrażenie, że stoi gdzieś obok i przygląda się całej tej sytuacji z innej perspektywy. Dotarło do niego imię, którego nie znał, lub nie pamiętał, oraz zapewnienie o tym, że to już nieaktualne, a Gus nawet nie wiedział co nie jest już aktualne. Dotarło do niego tylko, że coś na pewno było, ale jak miał to wszystko tak naprawdę odebrać i czy ciągnąć temat? Chciał. Poczuł ciekawość i niepewność oraz coś jeszcze, co sprawiło, że odrobinę się spiął.

Miał wrażenie, że całe ich spotkanie było bardzo skomplikowane, już pomijając paskudne, dramatyczne okoliczności. Powstrzymał się jednak z jakiegoś powodu i zabrnął dalej, w pewnym sensie wracając do tego, co również służbowo było mu potrzebne, chociaż tutaj też się wahał, bo ta historia była wyjątkowo bolesna, szczególnie dla samego Klausa. Chociaż pewne jego słowa nie miały sensu, a przynajmniej nie z perspektywy Agustusa, który w pewnym momencie zamiast rozumieć więcej, rozumiał jeszcze mniej. Odkąd zobaczył Klausa w tym zdemolowanym mieszkaniu, wśród rozsypanego szkła, rannego i wzywającego pomocy, w jego głowie urodziło się wiele scenariuszy, ale żaden z nich z jakiegoś powodu nie przewidywał sytuacji, w której Klaus pojawił się u tych mężczyzn na wyraźne zaproszenie.

W dalszym ciągu miał wyobrażenia, które skupiały się na dawnym Wernerze, na tym z plaży, na tym chłopaku spotykanym w wąskich uliczkach miasteczka w spokojne, słoneczne dni. Na tym w jego wspomnieniach i marzeniach. Nie mógł pojąć o co chodziło z zapłatą. Ci mężczyźni mieli mu zapłacić? Za co? W pewnym momencie nie wiedział już co ma dalej myśleć, jak się zachować i co powiedzieć. Trwał tak w tej niepewności i skonsternowaniu, nie pamiętając kiedy w ogóle czuł się ostatnio tak bardzo zagubiony. Nawet już nie był pewien czy da radę to dalej pociągnąć jako policjant. Może od początku powinien siedzieć tutaj jego partner i zająć się wszystkim dużo bardziej profesjonalnie. W końcu po coś były zasady, aby nie zajmować się sprawami, w które jest się zbyt zaangażowanym emocjonalnie. Wychodziło na to, że w tej Gus był. Bardziej, niż chciał przyznać. Może powinien po niego zadzwonić? Ale czy to miało jakiś sens? Przecież jak tylko skończy na posterunku, to i tak tutaj przyjedzie, Gus niczego już przyspieszyć nie mógł, przynajmniej oprócz zbierania zeznań.

Czy ty… zgodziłeś się na to? 一 zapytał w końcu i te słowa ledwo przeszły mu przez zaciśnięte gardło. Musiał jednak wiedzieć, musiał bo jeżeli tak… Jeżeli znalazł się tam z własnej woli i pozwolił tym mężczyznom, aby robili z nim wszystko, to sprawa mogła wyglądać zupełnie inaczej, niż zakładał. Tylko co miałby z tym zrobić? Co chciał z tym zrobić? Przecież nie miał już na nic wpływu, mógł tylko go wysłuchać, zapisać i przekazać dalej. Musiał jakoś naprowadzić Klausa na to, aby powiedział mu dokładniej co i jak się stało i przede wszystkim dać mu jak najwięcej komfortu i zrozumienia, niezależnie od tego jak źle się czuł.

Za co mieli zapłacić i co stało się potem? Opowiedz co pamiętasz. 一 dodał zaraz, bo przecież nie powinien na nic go naprowadzać, tylko po prostu zebrać jego słowa z całość i dopilnować, aby te wstępne zeznania trafiły tam, gdzie trzeba. Kosztowało go to wiele, ale sięgnął po podkładkę z kartkami i długopis, po czym zagłębił się w swoich myślach i słowa Niemca, zapisując wszystko dokładnie. Od początku. Odrobinę to pomogło mu się jakoś uspokoić. Zajęcie, które nie wymagało od niego patrzenia na Wernera i zmuszało do koncentrowania się na tworzeniu liter, a z nich słów i zdań, nawet jeżeli bolesnych. Miał jednak zadanie, więc trzymał się z ryzach. Nawet jeżeli dłonie lekko mu drżały, nawet jeżeli serce biło mu w piersi zdecydowanie zbyt szybko.

Włożył jednak wewnętrzną siłę w to, aby nie było widać po nim zdenerwowaniu, w ogóle żadnych emocji, które mogłoby onieśmielić Klausa jeszcze bardziej. Chciał mu pokazać, że nie musi się wstydzić, bać i wahać. Przynajmniej nie jeszcze bardziej, nie przez reakcje Gusa, których ten po prostu nie okazywał, nawet jeżeli w środku czuł kumulujące się emocje, niezwykle silne, które w końcu będą musiały znaleźć ujście, ale potrafił je trzymać. Nauczył się tego w ostatnich latach; odreagowywał trudne zdarzeniach dopiero, kiedy nadchodziła na to pora, bo bardzo często w trakcje tych wydarzeń po prostu nie było na to miejsca, tak jak nie było go teraz. Jak miałby być wsparciem, gdyby nagle rozpadł się na kawałki i stał się dodatkowym ciężarem? Nie mógł tego zrobić ani Klausowi, ani samemu sobie.

Jesteś… bardzo silny i odważny, dasz radę 一 dodał, unosząc na moment spojrzenie, aby zachęcić go do dalszego wypowiadania słów, do wracania do tego traumatycznego wydarzenia. Mówił szczerze, w końcu bardzo wiele ofiar podobnych zdarzeń zamykało się w sobie na dobre i nie było w stanie powiedzieć nic. Wrócił zaraz do notowania, obawiając się że patrzenie dalej na Klausa może go zdekoncentrować, jednocześnie zaboleć samego Gusa jeszcze bardziej. Jego widok w tym stanie był dla Langforda niezwykle trudny, tym bardziej że chyba nie mógł już robić niczego więcej. Jak miał niby sprawić, żeby było lepiej? Żeby nie bolało? Nie posiadał takiej mocy, nawet jeżeli wiele razy bardzo by chciał.

Nie zauważył, że jedna z nóg zaczęła miarowo podrygiwać, a kolano unosiło się i opadało w szybkim tempie, kiedy zawędrował myślami w przeszłość i na moment wrócił pamięcią do szumu fal, dobijających do plaży pod nocnym niebem, na którym odcinał się jasny księżyc. Srebrny blask spływał na szczupłą sylwetkę kogoś wyjątkowego, kogoś, kto tak bardzo różnił się od osoby ukrytej pod szorstką, białą szpitalną pościelą. Nie potrafił tego nie porównać, ale gdy tylko się na tym złapał znieruchomiał i spojrzał w bok, na butelkę wody. Musiał jakoś się wybudzić, wrócić do tu i teraz.

Jesteś spragniony? Naleję ci wody 一 powiedział w pewnym momencie, wyciągając jedną dłoń do butelki, drugą podsuwając szklankę. Podkładka wylądowała wcześniej na jego kolanach. Woda powoli wypełniła szkło, a on wpatrywał się w strumień z lekko zmarszczonymi brwiami. Odchrząknął krótko, bo jemu samemu również zaschło w ustach, ale zlekceważył to uczucie, przekręcając się zaraz przodem do chłopaka i powoli wyciągając do niego wodę, gotowy pomóc mu się napić. Był ostrożny, niezwykle uważny, skupiając się na kolejnych czynnościach, które należało doprowadzić do końca. To był zawsze jakiś plan i dawał mu jakiekolwiek poczucie, że nad czymś panował, nawet jeżeli były to małe czynności, z pozoru nieważne.


echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
trigger warning
wspomnienie przemocy seksualnej
Spoiler
To właśnie tego obawiał się przecież najbardziej. Tej perspektywy, w której wspomnienia i wyobrażenia Gusa na temat jego osoby popadają w ruinę. Tego momentu, w którym kruszą się w pył wszystkie założenia, które Langford brał za pewniki, a Klausowi pasowało to do tego stopnia, że nigdy nie chciał konfrontować go z rzeczywistością. Wszystkie te drobne uśmiechy, przeciągłe spojrzenia, niewinne gesty, doniosłe słowa, skrupulatne obietnice - to, na czym wyrósł w jego oczach jako ta wersja siebie, którą lubił najbardziej i której pragnął za wszelką cenę trzymać się ciasno, bo kiedy miał ją blisko, łatwiej było mu zapomnieć o tym, jaka była prawda: ile niewidzialnego na pierwszy rzut oka brudu zebrało mu się już pod paznokciami, ile dłoni błądziło już po jego ciele i - tym bardziej - ile z nich robiło to, choć on sam przecież wcale tego nie chciał.
Nigdy nie był przesadnie asertywny, a jeśli chodziło o sprawy łóżkowe, to niemal wcale. Zwykle po prostu brał, co mu dawano, nawet jeśli czasami haczyło to o rzeczy i zachowania, które wybiegały z rozpędem poza jego strefę komfortu, a potem żałował i pluł sobie w brodę za to, że jak zwykle nie potrafił postawić na swoim. To było trudne niemal zawsze, a jeśli dodatkowo dotyczyło kogoś, kto był dla niego w jakiś sposób ważny, tym ciężej przychodziło mu jakiekolwiek wyrażanie własnych myśli i obaw względem tego, co właśnie robili. Chyba po prostu przerażała go perspektywa straty - bał się, że jego odmowa mogłaby być powodem, dla którego zostanie porzucony albo odsunięty. Nie było w tym nic zaskakującego, skoro na co dzień uważał, że ta łóżkowa ugodowość była jedną z jego najlepszych zalet. Ostatnio miał coraz większe trudności ze wskazaniem innych; podejrzewał, że większość jego znajomości nie kręciła się wokół tego jednego aspektu bez przyczyny. A skoro wiedział, że był w tym dobry, czemu by tego nie wykorzystywać? Bardziej niż przesuwanie własnych granic, zawsze bolała utrata.
Ale tego dnia, z tamtymi mężczyznami, to przecież wcale nie chodziło o to. W końcu zupełnie mu na nich nie zależało, a wręcz przeciwnie: miał nadzieję, że z momentem, w którym wciśnie pieniądze do kieszeni i wyślizgnie się przez drzwi wejściowe, nigdy więcej nie zobaczy już żadnego z nich. Poza tym, w grę nie wchodziła żadna niepewność: on był po prostu pewien tego, że wcale nie chce, żeby to tak wyglądało. Pomimo tego, nie potrafił się odezwać. Nie potrafił się postawić. Nie potrafił kazać im przestać. Nie potrafił... w zasadzie zrobić niczego, poza płaczem i jakąś pojedynczą, żałosną próbą ucieczki.
Dlatego pytanie Gusa odbijało się echem w jego głowie. Czy zgodził się na to? Nie. Nie do końca, w każdym razie. Ale czy im zabronił? Też nie. Dopadło go gwałtowne poczucie, że to wszystko i tak nie miało sensu. Z kilku wiadomości, które wymienił z jednym z nich, jasno dało się wywnioskować, jaki charakter miało mieć to spotkanie, a próba zakrzywienia rzeczywistości nie miała żadnego sensu. Zresztą - nie chciał tego robić. Nie był tutaj po to, żeby kłamać. To sprawiło, że miał ochotę kazać Langfordowi odłożyć te notatki i zwyczajnie odpuścić - sam wpakował się w tę sytuację, sam, jak zwykle, nie postawił granicy i teraz sam, też jak zwykle, cierpiał z tego powodu, ale być może angażowanie w to jakichkolwiek służb było bezcelowe. W końcu nie potrafił nawet odpowiedzieć na jego pytanie. Bał się, co mogłoby z tego wyniknąć, bał się, że Gus spojrzy na niego z obrzydzeniem, bał się, że powie mu na głos, że sam był sobie winny i w takim razie policja nie miała tutaj nic do roboty, a to wszystko, co powiedział wcześniej, było nieaktualne. Bał się, że wyjdzie. Nagle nie chciał, żeby wychodził. Milczał.
Nie patrzył na Langforda, ale czuł wyraźnie ciężar rozbrzmiewającej między nimi ciszy. To nie tak, że celowo wybierał brak współpracy - raczej przytłoczyły go nagle wszystkie perspektywy rozwoju tej sytuacji. Co jeśli będzie musiał iść do sądu? Co jeśli tam powiedzą mu te wszystkie rzeczy, które teraz sobie wyrzucał, nawet jeśli Gus zdecyduje się o nich nie wspomnieć? Jak wytłumaczy to, że nie potrafił otwarcie, werbalnie zaprotestować? Boże, ich było czterech, a on jeden. Każdy z nich przedstawi swoją wersję w innym wydaniu, niż on, będą trzymać się wygodnej dla siebie narracji. Co znaczyło jego słowo protestu? Nie miał na to siły. Znowu trzęsły mu się ręce, choć jedną z nich wciąż zaciskał na podanym sobie wcześniej kamieniu, zupełnie jakby ten miał go uratować.
W końcu Langford odezwał się znowu, a Klaus po raz kolejny poczuł, jak naciera na niego nowa fala płaczu. Wymiętą i nienadającą się już za bardzo do niczego chusteczkę, ciągle wciskał w oczodoły, jakby próbował wtłoczyć wypływające z nich łzy z powrotem do środka. Czy Gus naprawdę potrzebował, żeby powiedział to na głos? Na głos przyznał się, co tam robił? Czy nie mógł się domyślić? To nie mogło być tak trudne do domyślenia się. Rozumiał, że chłopak potrzebował konkretnych, czystych zeznań, ale to wszystko wydawało mu się przesadnie angażujące. Wcale nie chciał znowu się w to zagłębiać - tylko odpocząć. Zrobić to, co umiał najlepiej: odchorować przez parę dni, a potem rzucić się w wir wysokich emocji, żeby odwrócić jakąś swoją uwagę. Obawiał się tylko, że tym razem nie będzie w stanie osiągnąć tego tak łatwo - jego życie od prawie dwóch miesięcy przypominało raczej żałosne próby utrzymania się na powierzchni i chwytania za brzytwy, byle tylko ostatecznie nie utonąć.
- Z-za seks - odpowiedział w końcu i na krótki moment zaciął się po tych słowach, jakby nie do końca wierzył w to, że wreszcie wymówił to do niego na głos. - A-ale myślałem, że to będzie takie... n-normalne, że... znaczy, n-no, niektórzy lubią trochę... ostrzej, ale n-nie aż tak - kiedy wypowiadał te słowa, odkrył, że już nie tylko ręce mu się trzęsą, ale wszystko: od głowy, przez gałki oczne i język, aż po końce palców u stóp. Jednocześnie kolejna fala wstydu zalała go zupełnie, zaciskając się na płucach. Uparcie pocierał wilgotną twarz tą nieszczęsną chusteczką, choć to nie dawało już zupełnie nic. Nie czuł się na siłach, żeby prosić o kolejną, a tym bardziej, żeby samemu po nią sięgnąć. Miał potrzebę trzymania wszystkich kończyn blisko torsu, zupełnie jakby to mogło w jakiś sposób go ochronić.
Z jednej strony marzył, żeby mieli to już za sobą, z drugiej - bał się, że wtedy Gus pójdzie i już nigdy nie będzie miał okazji go zobaczyć. Czy to było egoistyczne? Chyba tak, bo przecież Klaus zdawał sobie doskonale sprawę ze swojej toksyczności. Przekonanie o niej wybiło ponad skalę po krótkiej wymianie wiadomości z Saulem i utrzymywało się nadal na wysokim poziomie. Nie powinien oczekiwać, że Langford będzie chciał mieć z nim cokolwiek do czynienia i jednocześnie obawiał się, że chłopak będzie się do tego zmuszał, przez ten swój wrodzony altruizm, który - choć tak imponował Wernerowi - z pewnością dostarczał mu wielu podobnych rozterek. Klaus nie chciał być kolejną z nich. Z jednej strony żałował, że rozmawiał teraz akurat z Gusem, obalając kolejne jego wyobrażenia na swój temat i narażając go na tak duży stres, ale z drugiej nie potrafił sobie wyobrazić, żeby mówił o tym w tym momencie komukolwiek innemu. I to też chyba było egoistyczne - że swój komfort wywyższał teraz ponad jego samopoczucie. Ale przecież tak już było z toksycznymi osobami. Czemu wciąż nie potrafił przeboleć, że okazał się jedną z nich?
W odpowiedzi na zapewnienie Langforda o tym, że jest silny, pokręcił tylko głową. Wcale nie czuł się ani silny, ani odważny - tylko słaby i zlękniony. Czuł na sobie ułamki jego spojrzenia i zapadał się pod nimi jeszcze bardziej, tym bardziej że bał się skontrolować, jakiej natury był ten wzrok. Bał się oceny, bał się, że zobaczy tam obrzydzenie, że zawód, że ból. Nie chciał, żeby Gusa bolało to, co teraz mu mówił, a obawiał się, że tak właśnie mogło być. Co, jeśli pożałuje natychmiast tego, że tamtego dnia na plaży pozwolili sobie tak się ponieść? Klaus tego nie żałował, bo przecież nie miał czego: Langford był wspaniały, czysty i piękny, zarówno wtedy, jak i teraz, podczas kiedy on sam w tym czasie zdążył osiągnąć zupełną ruinę. Nie czuł się godny chociażby tamtego wspomnienia, nawet jeśli było tylko głuchą przeszłością. Wziął w płuca duży haust powietrza.
- Przyszedłem tam i... było najpierw okej, piliśmy przez chwilę i.. w ogóle - bardzo starał się powstrzymywać głos od dygotania, choć w takim układzie każde jego słowo było nieco roztrzęsione i rozchwiane. Przymknął na chwilę oczy, błędnie zakładając, że w ten sposób łatwiej będzie mu wyizolować się od tego, co właśnie opowiadał, choć zadziałało to wręcz przeciwnie. Znowu te twarze, te gesty, ten dotyk. Otworzył je pośpiesznie, znowu lokując rozmywające się łzami spojrzenie w kołdrze.
A potem opowiedział. Z licznymi przerwami, z zawahaniami, które wkradały się między jego słowa. Kilkukrotnie zapominał nawet odpowiednich słów po angielsku i musiał zbierać się w sobie, żeby sobie przypomnieć - co zawsze zdawało mu się w jakiś sposób uwłaczające. Nadal nie patrzył na Gusa i czasem chyba mówił zbyt cicho - o czym orientował się zaraz, próbując zmusić swój organizm do współpracy. W międzyczasie potargał zużytą chusteczkę na drobne kawałki, próbując zająć czymś wolną od kamienia dłoń. Twarz paliła go gorącem, łzy wżerały się w skórę jak kwas - ale mówił. Mówił i mówił, i choć zacinał się tak często, choć niektóre zdania wyduszał z siebie tak topornie, nadal m ó w i ł.
-... i n-nie wiedziałem, jak... nie umiałem wcale im powiedzieć, ż-że... i nie umiałem im kazać przestać naw-wet - przyznał w końcu, kiedy łzy znowu nabrały na gorączkowości, a opowieść zmierzała ku końcowi. - B-bo nigdy nie um-miem, ja... umiał-łem tylko płak-kać i jeden z nich m-mi powiedział, ż-że... - Znowu pauza, znowu zabrakło mu powietrza. Znowu wrażenie tego dotyku wokół szyi, znowu te słowa, znowu ta groźba. W końcu o tym też powiedział, przebijając się do samego dna tej opowieści, do jej najbardziej plugawych brzegów. Do tego, co zrobili mu wtedy na podłodze, kiedy próbował im się wywinąć, a potem do samego finału, kiedy rozległo się pukanie do drzwi, a on już wtedy był tak potrzaskany i poraniony, że nie potrafił trzymać się w garści. Do tego jak zawołał o pomoc. Do spojrzenia tamtego mężczyzny, który ruszył w jego stronę.
- M-myślałem, że... że już nie wyjdę nigdy stamt-tąd, że... mnie zab-biją tam - przyznał wreszcie, kiedy już wydusił z siebie wszystko, co miał do powiedzenia i zaraz pociągnął nosem. - M-może tak by było lepiej... - dodał łamiącym się szeptem, po czym skrzywił się nagle i mocno, z trudem chwytając się oddechu. - J-już i tak nie ma z-ze mnie pożytku żadnego, t-tylko przeszkadzam i z-zawadzam, i... przep-praszam - zaskomlał, tak niewyraźnie, że z trudem można było to rozszyfrować, zanim kolejna fala szlochu chwyciła go za gardło, a on zakrył twarz dłońmi, choć z jednej z nich wciąż nie wypuścił kamienia. To było niesprawiedliwie, co właśnie robił - Gus nie powinien musieć tego słuchać.
Kiedy zaproponował mu wody, on tylko pokręcił głową, choć w istocie rozpaczliwie chciało mu się pić już od dłuższego czasu. Nie czuł, żeby na to zasługiwał. Miał bardzo dużo do odpokutowania.

Augustus Langford
ODPOWIEDZ