echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
023.
padlina
Forma świata stawała się nierzeczywista
Jak szkic, co przestał nęcić
Na płótnie zapomnianym i który artysta
Kończy już tylko z pamięci
{outfit}
Oddychanie powinno być proste.
Jedna z najbardziej podstawowych czynności organizmu - częstowanie się powietrzem. Pomimo tego, miał wrażenie, że wychodzi mu to tylko wtedy, kiedy przy okazji zaciąga się papierosem, dlatego palił więcej - kiedy nie miał pomiędzy wargami fajki, czuł, że brakuje mu jakiegoś atrybutu. Robił to bezwstydnie na łóżku w smutnym, ponurym, motelowym pokoju, otoczony swoimi rzeczami, które w popłochu powyciągał z tej jednej walizki, którą ojciec - który odwiedził Australię specjalnie na tę okoliczność - pozwolił mu ze sobą zabrać.
Kiedy się pakował, stał mu nad głową. Obserwował, jakie przedmioty wkłada do torby; niektóre negował, każąc mu je sobie oddać. Zrobił tak z laptopem i chciał zrobić też z telefonem (z chłodnym to nie jest twoje, to należy do mnie na ustach), ale w końcu oddał mu komórkę, jakby w przypływie ostatniego okruchu litości. Wujostwo stało w kuchni i szeptało między sobą w napięciu, a Klaus czuł, że przeżywa właśnie najbardziej uwłaczające chwile w całym swoim życiu. Myślał, że Adalbert bardziej zażarcie będzie przekonywał go do powrotu do Niemiec - ale on wspomniał o tym jeszcze tylko raz. Widać było, że kieruje nim głównie złość. Być może cieszył się, że wreszcie pozbywa się uporczywego problemu, który nękał go przez ostatnie dwadzieścia lat.
A Klaus w ciągu tych dłużących się kwadransów starał się tylko nie płakać. Nie myśleć o tym, co z nim będzie, dokąd pójdzie, gdzie się podzieje, skoro nie miał już Saula. Zawsze był Amo - Amo, który wspierał go tak bardzo jak nikt inny, ale przecież pójście do niego z n o w u nie wchodziło w grę. Werner czuł się jak problem. Nie chciał znowu być problemem także dla niego. Bezpieczniej było wycofać się na jakiś czas - aż stanie na nogi. Bo stanie, prawda?
Miał ze sobą niecałe dwieście dolarów. To nie było tak źle - wystarczy na opłacenie kilku nocy w motelu, a potem... potem będzie kombinował. Nie był nauczony oszczędzania, a jedynego przedsmaku samodzielnego życia doświadczył z Monroem - a to i tak nie było w pełni samodzielne, bo przecież na jego konto wciąż wpływały ojcowskie środki. Teraz Adalbert zamknął mu nawet konto. Bał się, co byłoby, gdyby wiedział, że ostały się u niego te dwie stówy w gotówce. Zabrałby je? Dawniej powiedziałby, że nie, ale surowość, z jaką Werner Senior kazał odkładać mu z powrotem na półkę co bardziej wartościowe rzeczy, kazała mu myśleć, że był to prawdopodobny scenariusz.
Tak skończył na tym łóżku - pod ścianą postawił jeden z mniejszych gabarytowo obrazów matki, który niemal wyszarpał ojcu. Chociaż tyle pozwolił mu zabrać.
Wciąż jeszcze udawał, że to wszystko tymczasowe. Że Adalbert zadzwoni do niego w końcu i powie, że wystarczy, że ma wracać do wujostwa i się nie wygłupiać, i zachowywać wreszcie normalnie. Sam nie odważyłby się błagać o przyjęcie z powrotem, ale potrzebny był mu rozpaczliwie jakikolwiek gest wystosowany w jego stronę przez ojca - jakaś forma przebaczenia; coś, co dałoby mu do zrozumienia, że jednak nie był dla niego jedynie upadłą wizytówką firmy, która zawaliła swoją rolę. Ślad miłości.
Bo znowu czuł się niekochany. Porzucony. Zostawiony. Zepsuł w ostatnim czasie tyle rzeczy, że zaczynał już szczerze wątpić w to czy był zdolny do czegokolwiek innego niż obracanie wszystkiego w ruinę. Miał wrażenie, że na przestrzeni ostatnich dni skurczył się jeszcze bardziej; że mógł nosić wciąż swoje lniane koszule i wypsikać do końca flakonik perfum, ale w gruncie rzeczy trąciło od niego wewnętrzną zgnilizną z nutą taniości motelowej pościeli.
Podnosił się tylko po to, żeby obtańczyć się w Shadow, wypić za dużo (nie było go na to stać, ale przecież ten koncept wciąż zdawał mu się abstrakcyjny), obciągnąć komuś w toaletowej kabinie. Zapominał o jedzeniu. Zawsze o nim zapominał, ale do niedawna miał stale kogoś, kto podsunąłby mu je pod nos. Kiedy musiał zadbać o tę kwestię sam, okazywał się nagle całkiem nieporadny. Zresztą - czegokolwiek nie próbowałby przełknąć, kończyło się to wymiotami. Może jego przeznaczeniem było zwyczajnie zdechnięcie z głodu w tym cuchnącym i dusznym od letniego ciepła, wpływającego przez okno, pokoju.
Teraz też wychodził właśnie po to. Choć godzina wskazywała raczej późne popołudnie niż wieczór, on miał już plan wstąpić najpierw do jakiegoś baru, żeby wstawić się chociaż trochę. Z nieodłącznym papierosem w usta, wykręcał właśnie z bramy motelu na chodnik, aż wtedy dostrzegł .
Wzdrygnął się jak oparzony i w popłochu odwrócił w stronę przeciwną do tej, z której nadchodziła. Nadzieja, że go nie dostrzegła była naiwna - zdążyła zbliżyć się już na tyle, że niemożliwym było, żeby go nie poznała, nawet jeśli przypominał raczej cień samego siebie niż faktycznego człowieka. Choć zaczął odchodzić pospiesznie, chcąc jej umknąć, perfumy ciotki Amandy docierały już do jego nosa. W końcu zatrzymał się, dostrzegłszy, że ucieczka nie miała najmniejszego sensu.

Amanda Finley
specjalista od wizerunku i członkini zarządu — LP Holding Group
43 yo — 177 cm
Awatar użytkownika
about
chodzą plotki, że diabeł już wyszedł z piekieł i właśnie zawitał do Lorne Bay, by wydeptać swoimi szpileczkami nową ziemię pod inwestycję deweloperską
Nie lubiła ludzi, którym nadają znaczenie rzeczom nieistotnym. Czytaj, uważała większość społeczeństwa za emocjonalne cioty, pławiące się we własnych emocjach jak w niezdrowym sosie. Przez to byli upośledzeni na tyle, że wszelka współpraca z nimi była kłopotliwa bądź niemożliwa. Dało się przemówić do rozumu ludziom jedynie wyposażonym w narząd, zwany mózgiem, a Amanda ostatnio miała wrażenie, że to rzadkość. Musiała przyznać, że jeszcze nigdy nie była tak dogłębnie przekonana o tym, że otaczają ją sami kretyni. To o tej epidemii zombie ją tak ostrzegano i wreszcie spełniła się apokalipsa, gdzie znalezienie kompetentnego pracownika graniczyło z cudem.
Jej własna matka ostrzegała ją, że największym wyzwaniem było kiedyś spotkanie odpowiedniej osoby i uczynienie z niej swojego partnera, ale to okazywało się igraszką, gdy przyszło do poszukiwań asystentki albo osoby na tyle ogarniętej, by nie przerastało ją frappe na mleku owsianym, koniecznie z nutką chilli i idealną temperaturą osiemdziesięciu stopni, bo przecież nikt nie chciał poparzyć jej podniebienia! Przynajmniej ona w to wierzyła, choć musiała przyznać, że zauważała ten niemy strach w oczach swoich podwładnych. Nie przejmowała się tym zbytnio wiedząc, że respekt to zaczyn sukcesu. Tak zapewne przyszło jej przeczytać w jednej z mądrych książek, które połykała, odkąd własna rodzina zesłała ją na wygnanie do Australii.
Historia nie była aż tak łzawa, by wygrać talent show, więc rzadko do niej wracała. Dobrze, może przy odpowiedniej dawce smutku z jej strony i bezradności udałoby się jej przejść do następnego etapu, ale co ona mogła zaprezentować? Poza telewizją nie widziała zaś powodu, by rozwlekać tę opowieść i zwykle kwitowała to zdawkowym stwierdzeniem, że owszem, przyszło jej dorastać tutaj, choć miała zupełnie inne korzenie. I to wcale nie tak, że za karę zmieniła swoje nazwisko. To nie miało nic wspólnego z rodzicami, którzy wyrzekli się jej na rzecz pięknej i utalentowanej malarki.
Martwej.
Śmierć Louise ją zabolała, choć również sprawiła, że musiała uśmiechnąć się w duchu. Postawili na trefnego konia, na kulawą klacz, która wysypała się przed pierwszym wyścigiem i teraz pozostała im tylko żałoba. Oraz wnuczek o wątpliwej sile przebicia. Dzieciak, którego nigdy nie trzymała na rękach i którym gardziła tak jak można gardzić jedynie nastolatkami, które zamieniają się w jakieś upiorne kreatury. Bardzo lubiła ciekawostkę związaną z rozwojem mózgu (o ile ten istniał) u takich dzieciaków i braku pewnej empatii, która umieszczała ich obok psychopatów. Może to byłby ten element, nad którym pochyliłaby się bardziej, gdyby Klaus był faktycznie jednym z tym nietypowych obiektów do badań.
Albo to był Klaus.
Ten sam, którego właśnie dostrzegła w damskiej bluzie. Wyglądał jak jedna z tych zbrodni- przeciwko modzie, dobremu smaku i wszystkiemu, co było Amandzie bliskie.
Tak bardzo, że nie wiedziała czym sobie zasłużyła na tę wątpliwą przyjemność, ale przecież do cholery, nie mogła udawać, że go nie zauważa. Nie, gdy on sam spostrzegł jej sylwetkę i zaczął uciekać. Owszem, jakby nie wykonał żadnych gwałtownych ruchów to uznałaby, że jej się przewidziało i ten dzieciak odszedłby spokojnie, ale skoro oboje już odegrali pantomimę z rozpoznaniem siebie i ucieczką to trzeba było zostać.
I spróbować nie zwymiotować na widok tego człowieka i jego papierosa.
- Mój ty Boże, Klaus, czy ty w domu nie masz lustra?- miała zacząć łagodnie, więc jak przystało na dobrą i porządną ciotkę cmoknęła go w policzek dbając o to, by nie zostawić na nim swojej szminki. Była za droga na kontakt z tym pryszczatym naskórkiem nastolatka… choć jak liczyła, ten gówniarz musiał skończyć już dwadzieścia lat. Nie wyglądał. Właściwie miała wrażenie, że wygląda tak bardzo nieszczególnie, że powinna z miejsca wzywać karawan. To pewnie byłby cios w wizerunek jego ojca i pamięć po matce, więc ze względu na nich (a raczej na przelewy od szwagra) postanowiła być miła jak to miała w zwyczaju i troskliwa. - Nie pal tylu papierosów. Twoje zęby już żółkną w zastraszającym tempie, a ktoś musi reprezentować matkę na memoriale w przyszłym miesiącu. Poza tym czemu ty… - i przewróciła oczami, bo nie będzie mu mówiła, że śmierdzi, ale do cholery, tak właśnie było. - Czemu ty wyglądasz jakby ktoś wyciągnął cię z rynsztoka? - i czemu, czemu do jasnej Anielki nie mógł go w nim zostawić na dobre?
Panie, świeć nad jego duszą.

klaus amadeus werner
powitalny kokos
nick autora
te w profilu
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Cóż, czy można było to, czym właśnie od ciągnących się uparcie dni zajmował się Klaus Amadeus Werner, nazwać czymś innym niż właśnie pławieniem się we własnych emocjach? Z drugiej strony - czy pławienie się było na pewno dobrym określeniem? Przecież miał wrażenie, jakby zaciskały swoje szpony na jego tchawicy, zasłaniały usta, zatykały nos i czekały tylko, aż w końcu udusi się w spazmach, nie będąc w stanie uwolnić się spod tego osaczenia.
Od zawsze był wrażliwy (aż zanadto - jeśli ufać kąśliwej ocenie ojca, wydawanej często między kolejnymi kęsami zaserwowanego przez gosposię obiadu), ale do tej pory uważał to raczej za dar niż przekleństwo. Być może w jego pamięci ostały się zwyczajnie słowa ukochanej matki, która mówiła zawsze, że podwyższone zdolności do odczuwania były błogosławieństwem starożytnych muz, zsyłanym tylko nielicznym w tym świecie, skoncentrowanym tak mocno na dobrach doczesnych. Mówiła to, oczywiście, przywdziana w ubrania markowych projektantów, sącząc najdroższego drinka z karty na którychś z zagranicznych wakacji, na których napominała go nieustannie, żeby nie wychylał się z cienia i smarował kremem chociaż twarz i ramiona, bo te zawsze były najbardziej widoczne - nie chciałby przecież, żeby ktoś poczuł się nimi zniesmaczony, czyż nie?
Teraz odczuwał tę swoją wrażliwość jak karę, na którą słusznie sobie zapracował. Naiwnie porywał się przecież nieustannie na wątpliwej jakości decyzje, których nigdy nie pozwolił sobie jeszcze porządnie odżałować, bo zawsze miał przecież jakieś wytłumaczenie (to nie moja wina, to nie ja, to tamten, to tamci, to zbieg okoliczności), a teraz całe te ciągi okropnych akcji i zaniechań wracały do niego jak bumerang, odbijając od centrum samego splotu słonecznego i pozbawiając na moment oddechu. I musiał zrozumieć wreszcie, że to nie żadni tamci, tylko on sam: sam kopał sobie dół, sam oddawał się emocjom jak ich uniżony sługa, sam zdawał się wyłączać na długie momenty zdolności do logicznego myślenia, które podobno miał tak dobrze wyćwiczone na wszystkich tych zbędnych zupełnie dziecku korepetycjach, które miały uczynić z niego szachowego mistrza, skoro już inne sporty zupełnie mu nie wychodziły.
Sam zniszczył to, co łączyło go z Saulem: serią zaniedbań i jednym, konkretnym wybuchem emocjonalności, którego z pewnością można było uniknąć. Gdyby tylko potrafił brać życie na chłodno, gdyby tylko potrafił zachować się czasem z typową swojemu ojcu pragmatycznością, gdyby tylko potrafił utrzymać uczucia na wodzy i po prostu funkcjonować tak, jak funkcjonował przez ostatnie miesiące, w których może nie było mu idealnie, ale było przecież na tyle z n o ś n i e, że inni ludzie oddać by mogli niemal wszystko, żeby tylko doświadczyć tego, co miał on. Gdyby tylko mógł być...
... jak ciotka Amanda, która wyłoniła się nagle spośród nicości, na tyle śmiała, żeby nawet się do niego odezwać.
Słysząc jej przywitanie, przełknął głośno ślinę, a kiedy jej usta naznaczyły delikatnie jego policzek, poczuł jak tężeje cały na ułamek sekundy, nie będąc w stanie wykonać żadnej akcji, ani tym bardziej się odezwać. Jeśli miałby być szczery, zawsze odrobinę go przerażała - z dystansu, w którym funkcjonowali, widując się jedynie od święta do święta, w atmosferze huczącej od wymuszonych manier i ogólnie pojętego dobrego sprawowania, była zawsze tą osobą, której spojrzenia unikał ponad suto zastawionym stołem. Może dlatego, że wizualnie wciąż przesadnie przypominała jego matkę, a im więcej lat mijało i im mocniej wizerunek Louise zacierał się (mimowolnie) w jego pamięci, tym to wrażenie było silniejsze. Jednocześnie wszystkim, oprócz powierzchowności, zdawała się odbiegać od zmarłej przedwcześnie siostry tak bardzo, jak to tylko było możliwe, a Klaus zupełnie nie potrafił poradzić sobie z tym dziwnym dysonansem, który nachodził go zawsze, kiedy ciotka skupiała na nim swój wzrok.
Choć w pierwszym odruchu natychmiast chciał zacząć się bronić, nie mógł wydrzeć z gardła ani słowa, tym samym pozwoliwszy jej mówić dalej. Czuł, jak kurczy się natychmiastowo pod jej oceniającym spojrzeniem i nawet jeśli dobierała słowa uważnie, Werner był zmuszony walczyć z przeświadczeniem, że najchętniej wgniotłaby go w ziemię, jak niedopalonego peta - tego samego, którego wyrzucił pospiesznie na chodnik, w ślad za jej upomnieniem. Ledwie to zrobił, a już poczuł jak bardzo tej decyzji żałuje - do tego stopnia, że przez ułamek sekundy miał ochotę schylić się, żeby go podnieść, ale miał wrażenie, że po czymś takim ciotka rozszarpałaby go żywcem.
Nie miał pojęcia, od czego zacząć odpowiadać na jej pytania, więc na początku zamrugał tylko pospiesznie oczami, zupełnie jakby ten gest miał moc rozjaśnienia mu nagle całej sytuacji.
- Ciociu... ciebie też dobrze widzieć - palnął po prostu, ale nie dało się w tych słowach wyczuć ani odrobiny szczerości. Tak naprawdę, miał wrażenie, że gorzej trafić nie mógł. Czy wiedziała o jego ostatnim wybryku? Czy ojciec dzwonił już albo - broń Boże - zdecydował się pofatygować do niej, żeby prosto w twarz opowiedzieć jej, jakim zawodem okazał się jego jedynie syn? Czy może zamiótł to pod dywan, wciąż zawstydzony takim obrotem spraw? Klaus czuł się tak niepewnie w całej tej sytuacji, że musiało to być wprost widać na jego twarzy. Czy wybuch dopiero nadchodził? Czy to był tylko element jakiejś dziwnej gry? Nie miał zdolności, żeby teraz rozkładać słowa i akcje ciotki na czynniki pierwsze.
- Memoriał? - spytał zaraz, jakby w zupełnym otępieniu. Czy to kolejna rzecz, jaka przez cały dramat związany z Saulem i ostatecznym zawiedzeniem rodzicielskiego zaufania, zupełnie wypadła mu z głowy? - Ach tak, ten memoriał... - zdecydował się blefować. Może ojciec nie wspomniał mu nic na ten temat celowo? Może w ten sposób chciał dać mu do zrozumienia, że odmawiał mu prawa nie tylko do poczuwania się własnym synem, ale także synem Louise Krause-Werner? Na tę myśl zakręciło mu się w głowie - a może to tylko skutek niedożywienia, nie mógł być co do tego pewien. - Gdzie... gdzie on jest dokładnie? I kiedy? Bo chyba wypadło mi z pamięci. - Zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę, uznając przy okazji, że w ten sposób z pewnością wybada jakoś sytuację i stan wiedzy ciotki na bieżący moment. Nawet jeśli zapomnienie o memoriale matki było do niego zupełnie niepodobne. Nawet jeśli zignorował zupełnie to jej zapytanie o rynsztok, z którego - swoją drogą - wcale nie wyszedł, ale siedział w nim nadal, utaplany w gównie po same uszy.

Amanda Finley
specjalista od wizerunku i członkini zarządu — LP Holding Group
43 yo — 177 cm
Awatar użytkownika
about
chodzą plotki, że diabeł już wyszedł z piekieł i właśnie zawitał do Lorne Bay, by wydeptać swoimi szpileczkami nową ziemię pod inwestycję deweloperską
Na pewno był człowiekiem miękkim, ale była to rzecz jasna, zmora jego gatunku. Nie miała na myśli tu tego ogólnego homo sapiens, ale mężczyzn. To oni wbrew pozorom nigdy nie zostali wyposażeni w odpowiedni arsenał siły do radzenia sobie z przeciwnościami losu. Kobiety? Ależ one musiały niemal od nastoletniego wieku oswajać się z krwią, spierać ją z różnych materiałów, dawać się jej kontrolować przez te żałosne hormony i ból, pojawiający się znikąd. Mężczyźni zdawali się być za to zupełnie nieodpornymi dzikusami, których byle rozstanie przygważdżało do ziemi jak gwoździami. Nie umiała nigdy brać tego za błogosławieństwo, bo jeśli coś tak prozaicznego utrudniało egzystowanie to było raczej przekleństwem niż błogosławieństwem.
Amanda podobnych kwestii nie była świadoma uznając już za młodych lat, że w jej życiu przede wszystkim liczą się pieniądze i niezależnie od tego czy jej rodzina ją chciała czy nie, postanowiła postawić na własną markę, która miała być dopiero zalążkiem sukcesu. Budowała ją powoli wygryzając poszczególne, słabsze jednostki i pławiąc się w poczuciu spełnienia, które odurzało lepiej niż najdroższy szampan. Była jedną z tych, która potrafiła wręcz dosłownie kogoś zagryźć na swojej drodze do osiągnięcia celu i była jednocześnie bardzo z tego powodu dumna. Nie było miejsca w jej życiu na jakieś prozaiczne wartości jak rodzina, ale przecież ta nie zniknęła ot tak, bo sobie tego życzyła.
Sprawdzała, była w tej sprawie nawet u pewnej aborygeńskiej wiedźmy próbując załatwić to jakimś prozaicznym wypadkiem samochodowym, ale okazało się to trudniejsze niż myślała. Nie dość, że jej familia istniała i choć za sprawą odejścia siostry nieco się skurczyła, jednocześnie rozszerzyła się jak gremlin o jej syna, któremu przypadło w spadku bycie siostrzeńcem Amandy. Tytuł, o którym sama zainteresowana pewnie prędko i zupełnie bezboleśnie by zapomniała, gdyby nie jego ojciec, oferujący jej sporo gotówki. To właśnie dla niej momentami przejawiała coś na wzór troski o tego chłopca i sprawdzała kontrolnie, co u niego się dzieje.
Ostatnie wiadomości były tak druzgocące, że musiała dziękować niebiosom, że rudzielce tak szybko nie siwieją, bo ten stan groził jej praktycznie w jedną noc, gdy nadrabiała nieznane dotąd raporty i ciągoty Klausa do niższych warstw społecznych. Były kwestie, które były niewybaczalne, zwłaszcza dla tak młodego i dobrze rokującego panicza. Jedną z nich było stykanie się z marginesem społecznym, który równie dobrze mógł zarazić go trądem bądź innymi chorobami. Owszem, z tym pierwszym nieco hiperbolizowała, ale szykowała się do rozmowy z jego ojcem, więc musiała nieco podkręcić napięcie.
To nie ona, zresztą, miała za to odpowiadać, więc już zacierała rączki. Najlepsze jednak w tym wszystkim było, że gdy przyszło co do czego, Klaus sam się jej napatoczył i w to najbardziej idiotyczny sposób wychodząc z hotelu, w którym rzecz jasna, musiał nocować. Na dodatek w tym kiepskim odzieniu, sugerującym, że znalazł się w nieciekawej sytuacji. Wprost w ramiona jakże troskliwej cioci, która postanowiła otoczyć go opieką i wybadać poznać całą sytuację z jego ust. W końcu zależało jej tylko i wyłącznie na szczęściu swojego podopiecznemu, prawda?
Nawet jeśli po spotkaniu z nim będzie musiała się zdezynfekować i zadbać o odpowiednią higienę na wypadek zalegającego się u niego robactwa. Nie mogła nic poradzić na to, że wyglądał aż tak nieciekawie.
Nie zamierzała się więc zbliżać bardziej niż to było konieczne.
- Daruj sobie ironię, proszę- pouczyła go tonem surowej nauczycielki i dalej skanowała go wzrokiem zupełnie jakby mogła z tej obserwacji wyczytać co się zepsuło, a musiało sporo, bo przecież w żadnym, innym wypadku ten dzieciak nie zapomniałby o memoriale ukochanej matki, którą oczywiście przeceniał, ale miał do tego prawo. Coś tu jej nie pasowało i nie umiała jeszcze połączyć wszystkich kropek, ale wiedziała, że prędzej czy później do tego dojdzie.
- Twój ojciec ci nie mówił?- zaczęła więc troskliwie. - Pewnie zapomniał, wiesz jaki to mocno zajęty człowiek, a to właściwie inicjatywa ze strony mojej rodziny- wyjaśniła widząc jak jego oczy otwierają się coraz szerzej. Gówniarz nie miał zielonego pojęcia, co się dzieje, co sugerowało, że albo wpadł już do reszty w używki (i to nie te, od których żółkły zęby) albo ojciec wreszcie z nim porządek i kazał mu się wynosić. Nie wiedziała na którą opcję postawić, więc przemogła się w sobie i objęła go ramieniem. - Źle wyglądasz. Chodź, postawię ci kolację i porozmawiamy sobie tak od serca- to był komunikat dla Wernera, że najlepiej byłoby w tym momencie uciec, choć tak naprawdę nie było żadnej drogi wyjścia.
Jeśli Amanda Finley na coś lub na kogoś się zawzięła, to można było już pisać nekrologi.

klaus amadeus werner
powitalny kokos
nick autora
te w profilu
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
W pewien sposób - z pewnością odrobinę ignorancki - uważał, że jego życie byłoby dużo łatwiejsze, gdyby też postawił przede wszystkim na pieniądze: tak jak ciotka Amanda, tak jak jego ojciec. Pozarzynałby się parę lat (parę, a nie paręnaście, bo jako kolejne dziecko nepotyzmu, gdyby tylko odważył się o to poprosić, miałby zapewniony elegancki start i ciepłą posadę w filmie Adalberta), trochę przymusił do niektórych rzeczy, znacznie znieczulił - i już, sukces jak murowany, z tym nazwiskiem to nie mogłoby być trudniejsze. A jednak, wychowany w uwielbieniu do robienia sobie pod górkę, wyznaczył sobie w życiu zupełnie inne priorytety i choć te czasem rozmywały się na rzecz doczesnych uciech, krzyżowały ze sobą i przeszeregowywały, Klaus Amadeus Werner doskonale wiedział, że życie wedle ojcowskich ideałów nie przyniosłoby mu żadnego szczęścia.
Cierpiał na romantyczną duszę, idealną jakby do rozkrajania na kolejne części, głowę zanurzoną w chmurach i zbyt lekki krok, a na ziemię strącały go tylko upadki tak solidne i łypiące kości, że równie dobrze każdy z nich mógłby być jego ostatnim. Teraz - w tym momencie, w którym kręcił się przy ciotce, niepewien wciąż co do tego czy powinien raczej uciekać, czy podtrzymywać sztucznie tę rozmowę, w nadziei na uchronienie własnej skóry - mentalnie leżał na wznak na ziemi i jak na razie nie wysyłał żadnego sygnału, że ten stan miałby w najbliższych dniach się zmienić. Coraz silniej też zaczynał wątpić w to czy i tym razem uda mu się podnieść, otrzepać kolana i po prostu ruszyć dalej: trochę bardziej krzywo, bo trzymając się na obtłuczonych i potrzaskanych nogach, ale wciąż przed siebie.
Nie był pewien czy za jego złamanego ducha odpowiadał Saul, czy jednak ojciec - a może obaj, ale jeśli tak, to który w jakim stopniu? Szukanie winnych było łatwe, nawet jeśli wpędzało go przy okazji w wyrzuty sumienia, bo przecież doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że największą odpowiedzialność za to, w jakiej sytuacji znalazł się tak nagle, ponosił on sam. Gdyby tamtego feralnego dnia zajął się Monroem tak, jak było trzeba... albo nie, albo wcześniej: gdyby na samym początku większą uwagę przyłożył do jego uzależnienia i zachęcił go do poszukania pomocy, to wszystko na pewno potoczyłoby się zupełnie innym torem. Być może wciąż miałby zarówno jego, jak i Islę, do której przyzwyczaił się już w stopniu znacznym, choć do ostatniej chwili nie był przecież w stanie traktować jej z odpowiednią zażyłością, której Monroe najwidoczniej od niego oczekiwał. I tak - to nie byłaby pełnia szczęścia, ale przecież z każdym dniem wątpił coraz bardziej czy w ogóle był zdolny do odczuwania czegoś takiego jak to.
A gdyby nie stracił Saula, nie popełniłby z pewnością także następnych błędów: nie poszedłby do żadnej redakcji, żeby sprzedać jej brudy na własnego ojca, a co za tym idzie, nie byłoby żadnego ultimatum, odcięcia od finansów ani wyrzucenia z domu. Żyłby sobie dalej spokojnie pod dachem wujostwa i Monroe’a - pół na pół - korzystając z dobrodziejstw, które były mu tak hojnie ofiarowane, a których najwyraźniej nigdy nie potrafił docenić, dopóki w końcu sam, przez własną niefrasobliwość, się ich nie pozbawił.
I nie musiałby teraz mierzyć się z oceniającym spojrzeniem ciotki Amandy, tak obeznanej w gierkach wyższych sfer, że najwidoczniej nie mogła się od nich powstrzymać nawet w stosunku do niego, pozując na coś, co zakrawało wręcz o troskę. Tylko w tym wszystkim chyba zapomniała o fakcie, że on wyrósł przecież w tych samych kręgach, co ona i już od młodości mierzył się z podobnej skali opiekuńczością, co przekładało się na to, że nie ufał jej ani trochę. Najchętniej wyrzygałby jej to prosto w twarz, ale przecież nie tak go wychowano. Był idealnie wytresowany do przygrywania tych samych nut, co ona, perfekcyjnie wyszkolony do udawania, że wszystko było w najlepszym porządku, a on miał całą sytuację pod kontrolą.
Szkoda tylko, że wokół niego każda rzecz krzyczała o tym, że było zupełnie inaczej, a on nadal miał w sobie wystarczające pokłady naiwności, żeby wierzyć w to, że ciotka zupełnie tego nie zauważyła. Słysząc jej upomnienie, uśmiechnął się gładko, bąknąwszy coś o tym, że to nie była ironia, ale wyszło mu to tak niemrawo i niepewnie, że chyba lepiej byłoby, gdyby zupełnie zamilkł. A potem, kiedy na tapetę wypłynął temat memoriału, o którym szanowny ojciec nie zająknął się do niego ani słowem, jakby chcąc tym wyrazić ostateczną dezaprobatę względem jego osoby, pobladł tylko bardziej, w ułamku sekundy czując się jak najgorsze ścierwo, które nawet nie pomyślało o tym, żeby podobną sprawą zainteresować się z własnej inicjatywy.
Ramię ciotki Amandy, które oplotło się nagle wokół jego ciała, pogorszyło tylko sytuację, bo nagle miał wrażenie, jakby znalazł się w potrzasku ogromnego dusiciela, który za parę chwil zupełnie pozbawi go oddechu. Tak od serca? Klaus szczerze wątpił, że ta kobieta w ogóle je miała, a jego własne było zdecydowanie zbyt splątane i zmęczone, żeby pociągnąć rozmowę za dwoje. To był ten moment, w którym poczuł gwałtownie, że musi oddalić się od tej osoby jak najszybciej, bo może i nie stanowiła bezpośredniego zagrożenia dla jego życia, ale dla tych resztek godności, które pozbierał z podłogi oraz instynktu przetrwania, który jako tako trzymał go w kupie, już owszem. Jak na złość jednak, nogi zupełnie odmawiały mu posłuszeństwa i chociaż w gardle zdążyła już urosnąć mu ogromna gula, nie było mowy, żeby po prosty wydarł się z jej objęcia i uciekł.
- Wiesz, ciociu, bardzo się spieszę i... - zaczął, ale przypadkiem napotkał jej spojrzenie, więc własny wzrok opuścił zaraz na brukowy chodnik. Nie, tak się nie uda. Nie musiał kończyć, żeby wiedzieć, że to była daremna próba, więc zaraz pokręcił głową, a potem nią pokiwał. - Jasne, kolację, z chęcią. A jeśli chodzi o memoriał, to mam nadzieję, że pamiętacie, że jestem już dorosły i nie wszystkie informacje muszą przepływać przez mojego ojca - dodał, jakby liczył na to, że temat jakiegokolwiek wspólnego posiłku (Boże, czy jakiekolwiek jedzenie będzie w stanie przecisnąć mu się teraz przez gardło) rozpłynie się zaraz w powietrzu. - W zasadzie, wolałbym, żeby w przyszłości kontaktowano się ze mną bezpośrednio. - Być może uznał, że jeśli zacznie zwracać się do niej w sposób biznesowy, ciotka przynajmniej daruje sobie tę nieśmieszną szopkę. - On pewnie też - w końcu to taki zapracowany człowiek - dodał po chwili, przemógłszy się, żeby znowu na nią zerknąć, czego do tej pory unikał.


Amanda Finley
specjalista od wizerunku i członkini zarządu — LP Holding Group
43 yo — 177 cm
Awatar użytkownika
about
chodzą plotki, że diabeł już wyszedł z piekieł i właśnie zawitał do Lorne Bay, by wydeptać swoimi szpileczkami nową ziemię pod inwestycję deweloperską
Nie każdy miał szczęście do tego, by żyć sobie beztrosko i zgodnie ze swoimi chłopięcymi ideałami. Sama Amanda miała syna i wiedziała jak to jest być marzycielskim dwudziestolatkiem, któremu wydaje się, że oto w tym wieku burzy i naporu przechodzi przez proces pierwszej i wiecznej miłości. Winiła za to całe pokolenie romantyków, które wmawiało tym chłopcom, że życie oscyluje gdzieś w granicy wieku dojrzewającego i suma przeżyć potem determinuje całą późniejszą egzystencję. Tymczasem okazywało się nagle, że to ułamek, niewiele znacząca nić, którą można zerwać bez szkody dla samego siebie.
Tylko trzeba chcieć zmiany, a ta wydawała się dla nich okrutnym porzuceniem swoich własnych ideałów. Dlatego trwali w tej melancholii i smutku, które zdobiły ich blade lica. Czasami miała przekorną chęć, by podejść do nich i wzorem dawnych ciotek uszczypnąć ich w te policzki i sprawić, by się zarumieniły. Na próżno, dalej snuli się jak mityczne cienie doprowadzając Finley do furii, którą cudownie maskowała swoimi obowiązkami zawodowymi i przyklejonym rozkosznie do ust uśmiechem, który teraz również wykwitł na jej wargach. Uważała go za jedną z najważniejszych zdobyczy cywilizacji. Mogła jednym grymasem zapewnić nie tylko Klausa, że wszystko jest w porządku (choć jasnym było, że jest daleka od tego stanu), jak i wysłać wiadomość do własnego mózgu, że jest szczęśliwa.
Praktykowała ten nawyk często, bo nie przywykła do uśmiechania się z powodu tego, że realnie czuje się świetnie. Sądziła, że wynika to głównie z jej troski o zmarszczki, bo zbyt zawzięta mimika twarzy mogła się w przyszłości odbić nieszczęśliwie na jej fakturze, więc wolała tego uniknąć. Jak i faktu, że miała do czynienia z osobą, która wyglądała nieszczególnie i wcale nie chodziło o ten wcześniejszy smutek, który był przypisany do jego pokolenia.
Raczej o fakt, że musiała pociągać nosem, by nie dobiegł do jej nozdrzy zapach tego upodlenia, jakie prezentował jej siostrzeniec. Jego matka pewnie z radością odtańczyłaby kankana w trumnie widząc, co stało się z jej ukochanym synkiem, ale podejrzewała, że został po niej już tylko kościotrup, więc była wolna od podobnych zmartwień. Amanda zaś nigdy nie wierzyła w podobne głupoty jak życie pośmiertne, więc tu i teraz pozostawała jedyną reprezentacją swojej zmarłej siostry. Nie, żeby to budziło w niej jakiś sentyment, ale skoro to dziecko mogło zostać skojarzone z nią, powinno przynajmniej wyglądać do rzeczy.
Z tego też powodu przemogła odruch wymiotny (niech ktoś powie tym smutnym dzieciakom, że mydło to nie wróg) i postanowiła go objąć, by wskrzesić w sobie odruchy jakiegoś dawno zakopanego człowieczeństwa. Przecież nie było z nią aż tak źle. Swoje dziecko kochała i fakt, była to miłość pełna niezrozumienia i pogardy (momentami), ale szczera. Ktoś musiał po niej przejąć spuściznę i dlatego nie potrafiła tak do reszty odsunąć od siebie syna.
Podobnie zapewne sprawa się miała z Wernerem, choć jej źródła donosiły, że tu sprawa może być bardziej skomplikowana, bo młody wdał się w matkę i nie chodziło nawet o tę całą artystyczną otoczkę i niechęć do biznesów, ale o zainteresowanie mężczyznami.
Pozostawało więc go uważnie obserwować, a teraz spróbować zyskać jego zaufanie (cwana i naiwna, jeśli myślała, że dokona tego w kilka minut), a przynajmniej zmusić nakłonić go do cudownego posiłku w towarzystwie ukochanej ciotki.
Już w myślach przeszukiwała listę miejsc, w których nie byłaby na tyle rozpoznawalna, by pojawić się tam w towarzystwie tego dzieciaka, któremu przyda się porządna metamorfoza, jeśli nadal zamierzał występować na memoriale własnej matki.
- Tak właściwie to nie była propozycja, a nakaz- zaznaczyła dość autorytatywnie tonem, który oznaczał, że nie ma wyjścia. Owszem, może dramatyzowała i posiadał bramkę numer trzy z ucieczką od niej, ale wówczas mógł już zapomnieć o jakichkolwiek środkach do życia. Tak, wiedziała, że tatuś go odciął, ale jeszcze nie dawała tego po sobie poznać czekając aż sam się wygada.
- Ależ to nonsens. Jesteśmy jedną wielką rodziną, Klaus i to oczywiste, że informacje ode mnie płyną dwutorowo. Twój ojciec zdaje sobie z tego sprawę- kontynuowała niezrażona przyglądając mu się uważnie. Skorzystała z tego, że cały ten pokaz asertywności kosztował go sporo emocji (a już spojrzenie na nią to była wisienka na torcie) i złapała go za łokieć, by faktycznie porwać go do restauracji. W końcu musieli nadrobić wszystkie zaległości, które okazały się tak brzemienne w skutkach, że niebawem będzie wstydziła się jego obecności.
To brzmiało jak lekcja domowa dla specjalistki od PR-u i musiał jej wybaczyć, że zabrała się do tego z entuzjazmem kujonki, jaką faktycznie była, jeśli chodzi o przygotowanie do zajęć. W końcu rodzina była jakimś gwarantem powodzenia w życiu, więc nie zamierzała dać przepuścić tej spuścizny temu płaczącemu debilowi, który pewnie stracił miłość życia albo podobne bzdury.
- A teraz już przestańmy sobie słodzić- zaczęła więc zimno otrzepując ręce z jego bakterii (fuj, niewiadomo gdzie on je wsadzał i komu). - Narozrabiałeś i to porządnie- teraz należało więc zaliczyć pokutę, a więc popołudnie (a może i wieczór) z cioteczką Amandą.
Już dzwonić po karawan?

klaus amadeus werner
powitalny kokos
nick autora
te w profilu
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Tak, Klaus także ich obwiniał - wielkich literatów, którzy wpoili mu do głowy idealistyczne wizje na życie. Wizje pełne po brzegi intensywnych emocji, przedramatyzowane i sztuczne - choć tego ostatniego Werner nie przyznałby za żadne skarby. Ktoś kiedyś musiał mu wmówić, że skoro uczuć było tak dużo, że wylewały się poza ciało i spływały atramentem na papier, to oznaczało, że są szczere. Tymczasem pisanie kłamstw było przecież takie proste! Czy to nimi Maurice nie karmił go w każdym ze swoich listów? A on tylko łykał te wszystkie słowa jak pelikan, zachwycony, oczarowany i zupełnie pozbawiony filtra; zbyt niepewny siebie, żeby być w stanie poddawać w wątpliwość którekolwiek z nich. A potem spłynęły na niego kolejne drobne zauroczenia: chłopak, którego w wakacje poznał w sąsiednim ogrodzie i którego imienia nigdy nie poznał, Augustus, którego całował jeszcze w te same ferie, choć podobno starał się tak bardzo zachować wstrzemięźliwość od wszystkiego, co piękne i ulotne, odkrywszy raz, że strata bolała bardziej niż nieposiadanie tego choćby na chwilę.
A potem wielka miłość. Następna, choć tak sowicie obiecywał sobie, że po Maurice’u nie pozwoli już nigdy złapać się w tę zwodniczą, kuszącą pułapkę. Dlaczego zawsze opuszczał gardę tak łatwo? Czemu w tym wszystkim nie potrafił pozostać wierny choćby sobie? Już wcześniej doszedł do wniosku, że najwyraźniej miłość i pokrewne jej, wysokie uczucia, nie były dla niego; że miał do tego zbyt dużego pecha, zbyt wiele go ominęło, zbyt wiele okazji zostało zaprzepaszczonych, a jeszcze więcej podjętych zbyt wcześnie. Czemu więc jego serce musiało tak uparcie wyrywać się ciągle do każdego, kto dawał mu choćby mierny ochłap uwagi? Och, uwaga. Saul go nią zasypywał - przynajmniej na początku. Odpuszczenie sobie ten jeden raz wydawało mu się wówczas czymś oczywistym. Nie przypuszczał, że to się tak skończy. Nie przypuszczał, że znowu pogrąży go w ruinie. Nie przypuszczał, tak wielu rzeczy nie przypuszczał...
Tego, że pierwszą osobą z rodziny, która odezwie się do niego po największej kłótni, jaką kiedykolwiek odbył z ojcem, będzie akurat ciotka Amanda, także nie przypuszczał. Z każdą upływającą chwilą coraz mniej wierzył w to, że mieli do czynienia ze zwykłym, niefortunnym przypadkiem. Węszył tu jakiś spisek, jakąś umowę, kolejną dużą decyzję, która zapadła za jego plecami, bez żadnej konsultacji. Nie był tylko pewien, z czyjej inicjatywy miało miejsce to spotkanie: czyżby Adalbert wysłał jego ciotkę na zwiady? A może to ona zdecydowała, że przeprowadzi kontrolę w jego imieniu? Wyobrażał sobie już, z jaką satysfakcją ojciec będzie słuchał o widoku, który zastała Amanda: z pewnością zatarłby ręce, uznając, że sprawa jest wygrana i lada moment Klaus wróci do niego na kolanach, prosząc o wybaczenie i powrót do Niemiec. Tylko, że on wcale nie miał zamiaru robić niczego takiego. Myśl o powrocie do Monachium napełniała go lękiem. Wiedział dobrze, co tam na niego czekało: nowiutkie biurko, służbowy laptop i tabelki w MS Office. Dla wielu to mogło być marzenie, ale dla niego było osobistą Bastylią.
Nakaz. No tak. Wcale nie musiała tego mówić, bo przecież zrozumiał od razu, nawet jeśli naiwnie przez moment sądził, że uda mu się z całego tego spotkania zdezertować. Nie odpowiedział na to zupełnie nic, co mogło być błędem - być może powinien zaznaczyć znowu, że nie jest już dzieckiem i nie musi robić tego, czego wymagają od niego starsi. Układ sił w tym starciu był jednak zupełnie nierówny, bo Klaus zdawał się porzucić cały swój wigor zanim przekroczył próg tego obskurnego motelu, a kiedy wyszedł z powrotem na zewnątrz, już go tam nie było. Wiedział dobrze, że sam sobie na to wszystko zapracował: na lęk, na wstyd, na poczucie niepewności, które wzrastało w jego wnętrzu tak szybko i intensywnie, że miał wrażenie, że lada chwila i wyżre go całego, aż do ostatniej kosteczki.
I ciotka Amanda musiała uważać tak samo - że zasłużył. Nie przyszła do niego z odsieczą, ale tylko i wyłącznie po to, żeby ponapawać się tą okropną porażką. Oto żywy dowód na to, jak kończyło się niesłuchanie rodziców i marnotrawienie kolejnych szans: Klaus Amadeus Werner, choć we własnej osobie, to wybitnie do siebie niepodobny. Nie wiedział tylko czy chciała sobie ulżyć i po nim poskakać, czy może jeszcze miała w sobie na tyle wiary i cierpliwości, że liczyła na to, że przemówi mu jakoś do rozumu. Podobnie też nie miał pojęcia, po co była ta cała wzmianka o memoriale. Żeby dodatkowo go podłamać? Tyle pytań cisnęło mu się na usta, chciał wiedzieć wszystko, a do tej pory nie dostał nawet daty i miejsca. Bał się, że jeśli źle rozegra to spotkanie, pozostanie w tym informacyjnym chaosie i będzie musiał przebijać się przez sieć, żeby dotrzeć do jakichkolwiek wiadomości. Tak nie powinno być. Ojciec mógł zabrać mu dostęp do rodzinnych kont i posiadłości, ale nie miał prawa pozbawiać go pamięci o matce, którą z taką łatwością zastępował kolejnymi podwładnymi w firmie.
Pozwolił jej poprowadzić się chodnikiem, choć miejsce, w którym trzymała go za łokieć, zdawało się piec żywym ogniem. Może to jego własna nadwrażliwość, a może tylko kolejny dowód na to, że dał się wcisnąć w objęcia piekielnych sił? Droga do restauracji nie była długa - raptem kilka chwil, które mijało im we względnym spokoju. Kiedy weszli do środka, Klaus z całej siły powstrzymywał się od skrzywienia. Zrobiło mu się niedobrze i chyba trochę zbladł, ale poza tym nie dał po sobie poznać, jak bardzo było źle z tymi wszystkimi zapachami, które atakowały go zewsząd, jako coś pożądanego i wybitnie odpychającego jednocześnie. To nie było żadne wyuzdane miejsce - można by było wręcz stwierdzić, że jeden z takich lokali, o obecność w którym nie podejrzewałby swojej ciotki. Nie zapędził się jednak myślami tak daleko, aby oskarżyć ją o to, że dobrała takie miejsce świadomie, w trosce o swoją reputację.
Ledwie wślizgnął się na krzesło, na które opadł nieco zbyt ciężko i okazało się zaraz, że nadszedł właśnie ten moment: kotara opadła, koniec przedstawienia. Spodziewał się, że ten moment w końcu nadejdzie, bo byłby naiwny, gdyby sądził inaczej, ale mimo to, kiedy usłyszał słowa ciotki Amandy, poczuł jak żołądek skręca mu się już nie tylko z głodu. Czego od niego oczekiwała? Miał się przyznać? Jak, skoro nie miał pojęcia w ogóle, o które z licznych przewinień oskarża go w tym momencie? Zacząć się bronić? Na to zupełnie nie miał siły. Dlatego przez chwilę tylko wbijał wzrok w blat stołu, nie ośmielając się podnieść na nią spojrzenia.
- I co z tego? - odparł w końcu, nieco zbyt niewyraźnie i zbyt lekceważąco. W końcu zmusił się do tego, żeby choćby na nią zerknąć, ale nie wytrzymał tak długo. - Już i tak po ptakach, więc nie wiem, czego ode mnie oczekujesz. Jeśli chcesz mnie przekonywać, żebym przeprosił ojca za tamtą wtopę z wydawnictwem, to... - urwał, bo zorientował się w tym momencie, że odsłonił jej część prawdy, co do której nie był przekonany, czy ją znała. Jak zwykle za późno ugryzł się w język. Z drugiej strony - o co innego mogło chodzić? O Saula? O pożyczkę na sklep jubilerski, którą podpisał jako opłata za kurs biznesowy? O nocowanie w tym paskudnym motelu? Przeraziło go, jak wiele pomysłów przychodziło mu teraz do głowy. To z pewnością nie zwiastowało niczego dobrego.


Amanda Finley
ODPOWIEDZ
cron