lorne bay — lorne bay
29 yo — 164 cm
Awatar użytkownika
about
Zastanawia się, jak by to było tak wybuchnąć. Ale na razie pozostaje niezdetonowana. Jej demony są szczelnie zamknięte w środku, zawleczka zaś mocno się trzyma.
1

Cienkie wstęgi mgły zawisły nad wąską, betonową drogą. Niewiele osób wybierało się tędy pieszo o poranku, kiedy mętny półmrok powoli ustępował stłumionym, bladym promieniom słońca. Zza pobliskich, pokrytych gęstą roślinnością pagórków, nie było widać nic. Horyzont ginął połknięty przez pola uprawne i rośliny, które niczym nie przypominały pustynnych krajobrazów, które widywała na co dzień jeszcze przed kilkoma miesiącami. Ciszę przerywał szum pojedynczych samochodów, przejeżdżających pospiesznie w oddali i smętne pogwizdywanie wiatru. Wspomnienia wciąż nie dawały jej spokoju. Pojawiały się niechciane, chwytając jej kończyny swoimi długimi, ciemnymi palcami. Zazwyczaj bywały mdłe, szare, zapełnione piaskiem, ale wśród nich migotały czasem też te żywe, wypełnione feerią blasków, te które codziennie starała się w sobie pielęgnować, w obawie, że pewnego dnia znikną i już nigdy więcej się nie pojawią.

Wyszła o dwie godziny za wcześnie. Nie dlatego żeby nie spóźnić się do pracy i nie dlatego, że lubiła przesiadywać w wypełnionym zapachem świeżej kawy lokalu. Z przyzwyczajenia, wciąż zamieniała się w ducha, stawała się bezcielesna i przezroczysta. Wszystko tylko po to żeby nie zwracać na siebie uwagi. Ale dzisiaj przede wszystkim chciała po prostu... Podziękować.
[akapit[Stając na ganku, wstrzymała oddech. Opalona, szczupła ręka zawisła w powietrzu, jakby była niepewna co dalej ma z nią zrobić.

- Hm... - głos jej ugrzązł w gardle, kiedy w drzwiach pojawiła się znajoma twarz, której bądź co bądź zawdzięczała życie. - Hijole... Pewnie zastanawiasz się co do diabła robię o tej porze przed twoimi drzwiami? Więc... Ostatnio ciągle jestem w knajpie i nie miałam kiedy ci podziękować, więc nawet nie zjadłam chilaquiles, to znaczy... To nieważne, chodzi o to, że chciałam ci podziękować - łatwo było przywdziać na twarz uśmiech, zmusić kąciki ust żeby wspięły się na wyżyny, odwracając uwagę od skrytego w oczach błysku rozpaczy. Smutek też w prosty sposób można ukryć. Pod kurtyną rzęs, nieśmiałym przymknięciem powiek, czy wierzchem dłoni, niby od niechcenia przesuwającym po kąciku oka. Znacznie trudniej było pozbyć się rosnącej z dnia na dzień pustki. Ciemnej otchłani, gotowej pochłonąć całe dobro, które pojawiło się zupełnie przypadkiem i w skutek lawiny żmudnych osiągnięć, uleciało w ciągu jednego dnia.

- ¡Carajo! Mam nadzieję, że nie obudziłam Henry'ego? - nagle wszystko przestało być ważne, kiedy dotarło do niej jak absurdalna mogła się zdawać ta wizyta.

fitzroy balmont

powitalny kokos
navy
brak multikont
detektyw w wydziale zabójstw — LORNE BAY POLICE STATION
37 yo — 184 cm
Awatar użytkownika
about
i don't pay attention to the world ending, it has ended for me many times and began again in the morning
004.
thanks for
everything
[outfit]
Ciężkie powieki poruszały się w niespokojnym rytmie. Śnił mu się koszmar. Śniło mu się wiele. Począwszy od wydarzeń z przeszłości, a kończąc na tych aktualnych, lecz równie niebezpiecznych. Tylko podczas snu nie zaprzątał sobie nimi głowy, w ramionach morfeusza mógł poczuć się jak naiwne, niewiele wiedzące o świecie dziecko.
Rzadko sypiał, choć to nie tak - że unikał odpoczynku niczym jak ognia; po prostu nie potrafił - ciągłe zamyślenia, narastające problemy - zdecydowanie wolał przesiadywać przy biurku, gdy pokój oświetlała delikatnym żółtym światłem lampka nocna. Przeglądanie papierów, wyszukiwanie w nich tropów - było dla Fitzroy'a jedną z najlepszych chwil, w których mógł ochłonąć.
Posiadał ścisły umysł, często gdzieniegdzie wynajdywał spiski, wszelakie teorie - matematyka i logiczne rozpracowywanie spraw to dla niego jak „konik.” Odnajdywał się w tym, w zasadzie to prawdopodobnie była dla detektywa najprostsza czynność. Inaczej było w kontaktach międzyludzkich, rzecz jasna nie posiadał tak okropnego charakteru, lecz nagminna nerwowość (a w tym wyrzucanie z siebie wiązanek wulgaryzmów) nie każdemu przypadałaby do gustu.
Nie krył się z tym, dostrzegał w sobie cechę porywczości, której nie potrafił skontrolować - może dlatego, był tak świetnym detektywem - niczym jakby urodził się dla tej roli. Nie wybuchał na bliskich, nigdy - na nikogo nie uniósł ręki, choć ta zasada liczyła się jedynie w ognisku domowym; poza nim niejednokrotnie wpadał w szał. A gdy tak się działo, rzadko kto potrafił go zatrzymać.
Terapia mogłaby być rozwiązaniem, gdyby tak mądry umysł Balmont pojął, że naprawdę jej potrzebuję.
Z płytkiego oddechu wyrwał go odgłos dzwonka - pierwsza reakcja, zerknięcie na telefon leżący tuż obok poduszki blondyna. Nikogo się nie spodziewał - kto mógłby go nawiedzić? Zza oknem wciąż gościł półmrok. Narzucił na siebie ściągnięte z krzesła; pierwsze lepsze ubranie - i szybkim krokiem zszedł po schodach, by chwilę później rozchylić szerzej drzwi.

Akurat jej to się nie spodziewał.
Ocean tęczówek przemknął po zgrabnej sylwetce Barrera Rutherford, prawa brew pofalowała do góry. O tej porze, kobiety zwykle wymykały się z jego domu - nowością było, kiedy pojawiały się na ganku, przed frontowymi drzwiami. - Jest czwarta trzydzieści rano. - rzucił, wciąż z zaspanym głosem, dłonią przejechał po męskiej twarzy.
Cóż, pomógł jej - ale nie sądził, że nagle staną się przyjaciółmi. Rory nie miał przyjaciół, doskonale mu szło w pojedynkę. Mimo to, mocne rysy twarzy detektywa złagodniały - uśmiechnął się przepraszająco - zdając sobie sprawę, że stojąca na przeciwko niego brunetka nikogo innego tu nie znała. - Chyba nie... - w zamyśleniu machnął ręką zachęcająco w swoją stronę, samemu decydując się zagłębić ponownie do środka.
Nie będą rozmawiali w progu. To niegrzeczne. Cichy głos matki podpowiadał mężczyźnie kolejne kroki. Oficjalnie jej nie zaprosił, nie wypowiedział tych magicznych słów.
Uznał, że zrozumie.
Nigdy nie był dobry w kontaktach międzyludzkich.

powitalny kokos
neverending story
brak multikont
lorne bay — lorne bay
29 yo — 164 cm
Awatar użytkownika
about
Zastanawia się, jak by to było tak wybuchnąć. Ale na razie pozostaje niezdetonowana. Jej demony są szczelnie zamknięte w środku, zawleczka zaś mocno się trzyma.

Gdyby człowiek był sumą wszystkich snów zastygłych w podświadomości, Naya Navy byłaby koszmarem. Gęstym, czerniącym się w trzewiach całunem cierpienia, katastrofą. W rzeczywistości najbliżej zaś jej do ucieleśnienia martyrologii. Bo ktokolwiek kto znał Nayę Barrerę mógł wiele o niej powiedzieć, że krnąbrna, że wiecznie ścigała się z własnymi ambicjami, że nie zawsze wybierała spokojne ścieżki, a kiedy się złościła, w posadach drżał cały świat. Ale nikt, zupełnie nikt, nie mógłby powiedzieć, że Naya była sennym utrapieniem, bo każdy czy chciał to przyznać, czy nie, musiał zaakceptować fakt, że była dobrym człowiekiem. Niezrozumiałe zatem dla niektórych były pogłoski, jakoby rzekomo ściągnęła na siebie c u d z y (el narcotraficantes) gniew.

Tak po prawdzie, dla niej też. Ostatnich kilka miesięcy, wciąż zdawało się być nierealne. Jakby jej ciało zawisło w próżni, pomiędzy snem, a rzeczywistością. Sen, nawet koszmarny, momentami zdawał się być lepszym od życia rozpryśniętego na drobne, szklane fragmenty. Bo realia przypominały jej o tym, że jest najbardziej samotnym człowiekiem na świecie, pozbawiona bliskich i przyjaciół, trzymając się strzępków czegoś, co można było nazwać zalążkiem relacji. Być może dlatego, nim świt zalał słońcem okolicę, szukała ukojenia zrozumienia w sieni mieszkania jedynej osoby, która była tutaj z nią od samego początku. Nawet jeśli ich znajomość była wyłącznie zbiegiem okoliczności, który postanowił niejako spleść ich losy, kurczowo zaciskała na niej palce, w obawie, że jeśli straci coś jeszcze, któregoś dnia nie znajdzie w sobie wystarczająco siły, żeby unieść rano powieki.

Chłodny podmuch wiatru potwierdził, że pora była wręcz boleśnie wczesna. Na Navy od dłuższego czasu pory dnia nie robiły większego wrażenia. W pewien sposób wciąż żyła w bezustannej gotowości, w każdym momencie naszykowana do ucieczki pod osłoną nocy, lub krycia się przed palącym słońcem. Rozumiała jednak, że nie każdy podziela jej umiejętność przystosowania się do każdej sytuacji. Przez krótką chwilę przez twarz przemknął zafrasowany cień. Była gotowa przeprosić i zniknąć w bladym cieniu gasnącej nocy, ale ostrość jego rysów nagle złagodniała. Przesunęła spojrzeniem po jego sylwetce, po policzkach i zmarszczonym wciąż ze zdziwieniem czole, szukając jakiejkolwiek oznaki, subtelnie zdradzającej, że nie życzy sobie jej odwiedzin. Nie znalazła jej. Kiedy zaś zaprosił ją ruchem głowy do środka, przyjęła ten gest z ulgą, ostrożnie, wręcz nieśmiało przekraczając próg jego domu. Z namaszczeniem rozejrzała się po ścianach prawdziwego mieszkania, zupełnej skrajności od tego do czego przywykła w ostatnim czasie.

- Wiem, że się mnie nie spodziewałeś. Mogłam napisać. Przepraszam. To beznadziejny nawyk... Po ucieczce - ostatnie słowo z trudem przeszło jej przez gardło. Spuściła wzrok na splecone palcami dłonie, które nerwowo wyginała i obracała we wszystkie strony. - Jeśli nie życzysz sobie więcej takich odwiedzin... To znaczy może niekoniecznie takich o czwartej, ale takich, że w ogóle. Wcale. Wystarczy, że powiesz słowo. Nie jestem jakąś wariatką - może trochę była, patrząc na godzinę i potok słów który przedzierał się przez jej usta. - Uszanuję to. Ale... pomyślałam sobie, że ty masz dużo na głowie, a ja, cóż, pracuję tam gdzie mi poleciłeś. Ten bar to dobre miejsce, ale wciąż ciężko mi się tu wpasować. Pomyślałam więc, że może mogłabym ci czasem pomóc przy Henrym? - nie oczekiwała żadnej zapłaty. Chciała się w jakiś sposób sama odwdzięczyć, ale równocześnie nieśmiało pragnęła zbliżyć się do niego w ten dziwny, milczący sposób. Był do tej pory jedyną osobą, której wierzyła, że może ufać.

fitzroy balmont

powitalny kokos
navy
brak multikont
ODPOWIEDZ