ghostwriterka książek — internetowych celebrytów
27 yo — 161 cm
Awatar użytkownika
about
I'm twenty-seven, but I feel like I live in chapter one
when you don't really know if you want to hide it

Czekolada.
Od dobrej godziny wpatrywała się w pustą stronę nowego rozdziału kolejnej z nieswoich książek, nie mogąc myśleć o niczym innym, niż czekolada. Jak na złość w domu nie miała ani kostki, a zakupy i inne sprawunki planowała dopiero na jutro. Próbowała wciskać w siebie maślane herbatniki - jakby mogły w jakiś sposób zagłuszyć zupełnie inną potrzebę - ale te pęczniały jej tylko w ustach i przeżuwała je dłużej, niż powinna. Nic z tego. Ciało wiedziało swoje. Chciało czekolady.
Słyszała nie raz o ciążowych zachciankach. O tych przeciętnych, jak i bardziej zakręconych (oraz - nie czarujmy się - brzmiących niezbyt zachęcająco), ale absolutnie nie była na nie przygotowana. Czym to się może różnić od apetytu na słodkości podczas miesiączki...? - a jednak. Ostatni tydzień pierwszego trymestru przyniósł jej pragnienie, z którym nie było żartów. W końcu musiała skapitulować.
Przez krótki moment rozważała, czy nie zadzwonić do Terence'a, ale szybko odrzuciła ten pomysł. Jasne, mogła na niego liczyć i wiedziała, że w razie potrzeby zjawiłby się u niej w mgnieniu oka, ale... Ganianie go po mieście tylko dlatego, że jej się chciało czekolady brzmiało dla niej niedorzecznie. Poza tym nie było też znowu tak późno, by sama nie mogła wybrać się do fluorite view i kupić co trzeba. Słońce już co prawda zaszło, ale zegar w jej telefonie wskazywał ledwo dziewiętnastą. Wystarczająco wcześnie, by zahaczyć nie tylko o supermarket, ale i nawet aptekę.

Auto zaparkowała na początku ulicy, resztę drogi postanawiając przebyć pieszo. Wieczór był przyjemny i zdecydowanie cieplejszy, niż te, które poznała przez ostatnie lata spędzone na południu Australii. Tamta zimowa pogoda zdecydowanie wymagała wierzchniego okrycia, tutaj mogła sobie pozwolić na luźną koszulę i odkryte kostki.
Sprawunki zaczęła od apteki. Choć pierwsze około ciążowe badania wyszły w porządku, lekarz i tak zalecił jej zacząć przyjmować kwas foliowy i wzbogacić dietę o kilka ważnych witamin. Wcześniej bezmyślnie nie zawracała sobie tym głowy. Jasne, w ostatnim czasie miała masę innych spraw do ogarnięcia, ale i tak wyrzucała sobie, że jej niedbalstwo o własne zdrowie mogłoby się w jakimś stopniu odbić również na dziecku. Nie chciała go, tak, ale to nie znaczyło, że chce podejść do ciąży nieodpowiedzialnie. Zdecydowała się je donosić i zamierzała to zrobić jak najlepiej potrafiła. W końcu dziecko nie było niczemu winne... i mogło ubogacić czyjeś życia, uszczęśliwić kogoś. Nawet jeśli jej samej nie mogło.
Dobrą godzinę później opuszczała supermarket obładowana dwiema siatkami zakupów. Przesadziła trochę, to prawda (szczególnie, że czekał ją jeszcze spacer z powrotem do auta...), ale skoro już była na miejscu bez sensu byłoby wziąć tylko witaminy i czekoladę, a jutro znów tu przyjeżdżać po resztę sprawunków. Zatrzymała się przed sklepem, wygrzebując z dna jednej z toreb zakupiony w aptece kwas foliowy. Najpierw zdrowie, potem zachcianki - zaśmiała się w duchu, układając na języku jedną z tabletek i odkręcając małą wodę niegazowaną. Już miała wziąć pierwszy łyk, gdy nagle...
Ktoś wpadł na nią z takim impetem, że się zachwiała. Kapsułka wypadła jej z ust, reszta opakowania - na szczęście zdążyła buteleczkę zakręcić - wylądowała na chodniku, wprawione w ruch siatki z zakupami zabujały się na jej ramieniu, uderzając w ścianę tuż za nią. Butelka wody wypadła jej z dłoni, a cała zawartość wylała się wprost na nią. Biała koszula w jednej chwili przykleiła się do jej ciała, uwydatniając lekko choć wyraźnie już zaokrąglony brzuch. Jakiekolwiek słowa uwięzły jej w gardle. Nawet nie spojrzała na napastnika, w pierwszym momencie skupiając się na sobie. I głupiej myśli, że nawet połamana czekolada smakuje równie pysznie...

achilles cosgrove
dyrektor generalny — prywatnej firmy wojskowej
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
tragedię ma wpisaną w imię
To nie wymaga systematyczności.
Nie potrzebuje rozstawiać punktu obserwacyjnego pośrodku serca tego miasta ani każdego dnia — skrupulatnie zapisując swoje spostrzeżenia w kieszonkowym notatniku — ani nie potrzebuje przyglądać się temu wcale. Wzrok sam w sobie zresztą też nie jest mu szczególnie potrzebny. Achilles Cosgrove nie poszukuje ani jednego dowodu potwierdzającego ten jakże banalny aksjomat, którego słuszność c z u j e wewnątrz każdej cząstki składającej się na jego ciało od kilku dni:
Lorne Bay się k u r c z y.
I nie chodzi tu już nawet o napływ turystów nieszanujących cudzej prywatności, ani nie o świeżo upieczonych rodziców sprowadzających się w te strony w złudnym przekonaniu, że to otaczający ich krajobraz odpowiada za snujące się za nimi jak cień problemy, a nie oni sami. Nie o to, że niegdyś Przylądek Koali składał się z rozłożystych terenów deszczowego lasu, a teraz z ciężkich cegieł magazynowych domów i małej plamy szmaragdowej zieleni, wokół której już ustawił się poczet niecierpliwych deweloperów, chcących zetrzeć ją swoimi cementowymi łapskami.
Uliczki stają się wąskie, a każdy budynek pęcznieje — powietrze zgęstniało cudzą nieobecnością.
Philemon rozciągnął śmierć na całe miasto.
Stawiane z uporem kroki — jednocześnie ważące więcej niż cały świat, z drugiej strony zdające się pozbawione kości — wiodą go na skrzyżowanie Sapphire River i Fluorite View, gdzie w trotuarze wciąż wybrzusza się uszkodzona kostka, którą minąwszy, powtarzał zawsze z ojcowskim upomnieniem “patrz pod nogi, bo się przewrócisz”. A teraz Philemon nie żyje. Nie przewróci się.
Na przeciwległym końcu chodnika zaciemniona już i pusta przychodnia, do której zawodzili go czasem nad ranem, momentami w środku nocy, stawiając na nogi nieprzytomną doktor Winslow i błagając, by nie radziła im “może należałoby się już pożegnać, tak w razie czego”, a by odłożyła jego śmierć nieco w czasie. Philemon nie żyje. Pożegnali się. Odłożyła w czasie.
Zawadza przedramieniem o pomazany kredą potykacz tutejszej pizzeri, sąsiadującej z apteką. Przedzierając się przez gąszcz powtykanych w ulicznianą przestrzeń samochodow, zaglądał tu po pracy. Czasem sam, mówiąc donośnie “odbiór zamówienia 44A”, czasem w dwójkę, zawsze wybierając stolik przy oknie. Z chłopcem, który nie żyje. Już nie ma dla kogo zamawiać.
Zagląda przez szybę do wnętrza lokalu i dostrzega słoneczną chmarę włosów zawieszoną na dziecięcej głowie. Othello obiecał, że już pić nie będzie — a więc pije Achilles, żeby nie pamiętać, że ktoś coś dla niego obiecał. Pije, więc kręta droga z Rudd’s Pub wiedzie go pod lokal przepełniony wspomnieniami, odciąga uwagę, plącze nogi i zderza z kobietą, której przecież — zdaje sobie z tego sprawę doskonale nawet pod wpływem — wcale nie powinno tutaj być. Z jego gardła wydaje się bezgłośny i krótki jęk (taki, jakby go jednak wcale nie było), a w odpowiedzi przychodzi chlust wody; hausty brane łapczywie nie przez osobę, a próżnię powietrza, może skrawki czyichś ubrań. Z oczu znika mu więc złocista czupryna nieboszczyka, a pojawia się równie złota kaskada włosów dzisiejszego przekleństwa. Coś grzechocze na ziemi, Achilles zawadza o to nogą. — Kurwa mać — syczy na kobietę, na pudełeczko turlające się po chodniku i na butelkę wody, która w torsjach pozbywa się swojej zawartości na zewnątrz; wymiotuje trzewiami na białą koszulę. — Oczywiście, księżniczko, że poczekamy, aż się pani kurwa łaskawie napije i odpocznie pośrodku chodnika — dodaje kąśliwie i z niechęcią — sprowokowaną nie tyle idiotyczną postawą kobiety, co trudnościami w utrzymaniu równowagi — schyla się po opakowanie leków. To znowu grzechota jak ta niebieska zabawka, którą kupił Philomenowi kilka lat temu; zaraz po tym, kiedy z pustymi rękami i winą wypisaną pomiędzy brwiami, wrócił do jego życia. Kwas foliowy. Witamina B9. Obracając kawałek plastiku w dłoni, podpiera się drugą o chropowatą strukturę budynku po prawej i mierzy swoje dzisiejsze nieszczęście wzrokiem. Jest źle, naprawdę, naprawdę źle. Może to ułuda alkoholowa, a może z jego ciała odpływa cała krew. — Celeste… Moja żona… Znaczy ona już nie żyje — duka, nie wiedząc, do czego ów postrzępione słowa go prowadzą. — Ona też to brała, ale w tej… Lepiej kupować z Jarrow a nie Seeking Health, po tych gorzej się czuła — wydziera w końcu to wyznanie ze swojego gardła, wpatrując się wciąż w uwypuklenie zakryte mokrą, pomarszczoną koszulą w kolorze białych róż.

oakley burkhart
ghostwriterka książek — internetowych celebrytów
27 yo — 161 cm
Awatar użytkownika
about
I'm twenty-seven, but I feel like I live in chapter one
Zamiera, słysząc rzucone w złości przekleństwo i słowa. Nagle zdaje się być z powrotem dwa i pół tysiąca kilometrów stąd, w apartamencie, w innym mieście, w innym towarzystwie. Chłód wylanej na siebie wody do złudzenia przypomina tamte uczucia z momentu, kiedy Hugo po raz pierwszy postanowił przelać na nią całą swoją frustrację. Szok i dezorientacja, za którymi zdecydowanie zbyt szybko przyszła akceptacja i poczucie winy. Przepraszam cisnęło się jej na usta nawet teraz, choć nie za to, że na moment chciała zająć fragment dość szerokiego przecież chodnika. Przepraszam za wylaną wodę, za zmarnowaną tabletkę, nadmiarowe zakupy, wyjście z domu, ciążę, wyjazd, sprzeciw...
Podnosi spojrzenie na nieznajomego właściwie tylko po to, by odsunąć od siebie tamte obrazy. Te bardziej rzeczywiste, wyciągnięte prosto ze wspomnień, których nie udało się jej jeszcze odpowiednio głęboko zakopać oraz te wyobrażone, których ma nadzieję nigdy nie doświadczyć. Hugo znika, ale Oakley i tak nie znajduje w sobie siły, by nieznajomemu odpowiednio odpowiedzieć. Cofa się o krok i już chce ominąć go szerokim łukiem i po prostu odejść, kiedy dostrzega opakowanie witamin w jego dłoniach. - To... - moje, chce powiedzieć, wyciągając niepewnie rękę w jego stronę - po to, by odzyskać swoją własność - ale słowa mężczyzny zatrzymują ją w pół ruchu, w pół zdania. - Przykro mi - rzuca cicho, w jednej chwili we wspomnieniu zmarłej żony odnajdując wytłumaczenie dla jego zachowania - dla upicia się, złości, przelania goryczy na pierwszą lepszą osobę. Jak łatwo wciąż jej przychodzi wyjaśnianie samej sobie agresywnych zachowań innych... - Przykro mi - powtarza raz jeszcze - głośniej, dobitniej, bardziej szczerze. Śmierć żony i jednoczesna strata nienarodzonego jeszcze dziecka - bo tak interpretuje w tej chwili jego słowa - tłumaczy wszystko. - I... dziękuję. Będę pamiętać na przyszłość - dodaje. Nie musi podążać za jego spojrzeniem, by domyślić się, gdzie ucieka jego wzrok. - To nic takiego, szybko wyschnie - wtrąca, dłonią (w której trzyma prawie już pustą butelkę) próbując odkleić przylegającą do brzucha mokrą koszulę. Wie, że to nie przez nią nieznajomy tak na nią patrzy, ale stara się odwrócić jego uwagę od przykrych wspomnień. Od powodu, przez który pewnie nie od dziś pije, złości się i... cierpi.

achilles cosgrove
dyrektor generalny — prywatnej firmy wojskowej
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
tragedię ma wpisaną w imię
W miałkiej końcówce kwietnia, kiedy zmarła Celeste, a niebo przybrało specyficzny odcień wyblakłego lakieru samochodowego; niegdyś błękitnego, takiego, jakim pokryty był zdezelowany ford ojca Achillesa, który stał u skraju ich ogrodu odkąd pamięta — chyba odkąd się urodził, a może i jeszcze dłużej, rozmawiał o ewentualnych przyszłych razach (ponownemu wyjściu z domu na trochę dłużej, poznaniu kogoś, spaniu z kimś innym, uśmiechaniu się z kimś innym, powierzeniu komuś swoich myśli) z Leonem. Powiedział wówczas, że nigdy o tym nikomu nie opowie, a już na pewno nie przy pierwszym spotkaniu — nigdy nie posłuży się odejściem Celeste w celu zwrócenia na siebie uwagi. Brzydziło go to wtedy i brzydzi także teraz, prawie sześć lat później, z kolejnym bagażem przedwczesnych śmierci i niezdolnych do przetworzenia tego emocji. A jednak teraz wyznał jej swoje tajemnice; tej kruchej, niewysokiej blondynce o oczach w kolorze tego wyblakłego nieba, które nieustępliwie wisi nad achillesową głową. — Tak, hm, niech nie będzie — mamrocze nie tyle sam Achilles, co jego nieumiejętność przyjmowania cudzego współczucia. Nigdy nie wiedział, w co takową należy oprawić, ani jak ją odpowiednio rozpakować; czasem wydaje mu się, że to żałowanie go jest w rzeczywistości drwiną i upokorzeniem, dlatego mówi poważnie, prosząc nieznajomą o to, żeby nie było jej z jego powodu przykro. Nie potrzebuje być w używalnym, pełnym trzeźwości stanie, by dostrzec jej zakłopotanie; dłoń zawieszoną w połowie ruchu i głos niewiedzący, jak odpowiednio modulować zdania. I przez to jest chyba jeszcze gorzej, bo przecież Achilles tylko przepływał na słaniających się nogach z jednego końca chodnika, na drugi — proste zadanie, niezakładające pojawienia się zakłopotania cudzego i własnego. — Mi przecież nie o to… Podejrzewam, że zaoferowanie nowej butelki będzie idiotyzmem, więc pozostaje mi tylko przeprosić za kłopot — sprowadza całe ich, jakże niefortunne spotkanie do kilku eleganckich słów, a przynajmniej za takie uchodzą w jego głowie — rzeczywistość odarła je z kunsztu i dostojności, oklejając typowym bełkotem lepiącym się od alkoholu. Och, on tak bardzo nienawidzi rozmawiać z osobami pod wpływem, że teraz niewysłowienie ciężko mu pojąć, że właśnie przemienił się w jedną z nich. — No i powinnaś być bardziej ostrożna, w tej… w tym… stanie — upomina ją jeszcze, myśląc, że nie tylko to niezwykle uprzejme, ale i że ma do tego prawo. A potem wszystko dzieje się tak nieznośnie szybko: zauważa, że sam przyczynia się do zablokowania płynnego przemieszczania się po trotuarze, więc już zamierza zostawić nieznajomą i o niej zapomnieć, ale stawia ten jeden, nieszczęśliwie wymierzony krok do tyłu, koniuszkiem obuwia nadziewając się na wystające wybrzuszenie w kostce brukowej i niemal upada, ale zamiast tego zdziera skórę opasującą dłoń, bo ta chwyciła się niezdarnie chropowatej powierzchni jednego z budynków. — Tak, ja… Ja chyba też powinienem uważać — zauważa niechętnie, z niedorzecznie prędko bijącym sercem.

oakley burkhart
ghostwriterka książek — internetowych celebrytów
27 yo — 161 cm
Awatar użytkownika
about
I'm twenty-seven, but I feel like I live in chapter one
Jej uważny wzrok przebiega po jego twarzy, dłoniach, postawie. Nie na tyle bezczelnie, by mógł uznać, że się gapi, ale wystarczająco, by dostrzec kilka szczegółów. Próbując zdusił cichy głosik z tyłu głowy, porównujący w pierwszej chwili nieznajomego do Hugo, sama szuka znaków, które ich od siebie odróznią.
Cała agresja, z którą ją powitał ulatnia się, kiedy tylko dostrzega, że może być w ciąży. (Hugo nawet o dziecku nie powiedziała - wiedziała, że nie przyjąłby tego dobrze.) Okazane mu współczucie z marszu odrzuca, jakby na nie nie zasługiwał. (Hugo bez końca je na niej wymuszał, co i rusz wracając do tego, jak uciążliwe dla niego były jej rodzinne skandale... i jak mimo to wciąż z nią był.) Wyraża chęć pomocy, mimo że w tym stanie pewnie niewiele może zdziałać. (Hugo za każdą taką uprzejmością przez publiką, chował to, co działo się za zamkniętymi drzwiami.) I w końcu przeprasza... (Hugo nigdy...)
I co to właściwie udowadnia, Oakley?
Nie wie. Może tylko tłumaczy sobie brak reakcji ze swojej strony - to, że nie uciekła, że wciąż tu stoi, że z nim rozmawia. Może tłumaczy jego, tak jak wielokrotnie wcześniej w tej samej głowie tłumaczyła Hugo. Może coś w nim dostrzega i bardzo nie chce, by tym czymś okazał się jej były. Cokolwiek to jest, nie chce odejść. Nie chce go w takim stanie zostawić.
- W porządku, to... To właściwie wina czekolady - uznaje z lekkim rozbawieniem nagle błąkającym się w lewym kąciku jej ust. Nie próbuje wcale umniejszać jego winy (czyżby...?), ale prawda jest taka, że gdyby nie rozmiękająca już pewnie wśród jej zakupów tabliczka, nawet by jej tutaj nie było. Fakt, że nieodparta potrzeba słodyczy jeszcze sprzed kilkunastu minut, dla której rzuciła wszystko, teraz tylko tęsknie łaskocze czubek jej języka, również wydaje się zabawny. I jednocześnie trochę przykry.
- Tak... - odpowiada w pierwszej chwili trochę nieobecnym głosem. - Jeszcze się... przyzwyczajam - dodaje, niepewna wcale, czy to dobre słowo. Wszystko było bardziej skomplikowane, niż zamierzała tłumaczyć pijanemu nieznajomemu. Niż chciała wyjaśniać komuś, kto przez wzgląd na swoją stratę mógłby tego nie zrozumieć. Przerywa nieudane próby odklejenia mokrego materiału od ciała - koszula jak na złość przysysa się do nagiej skóry na brzuchu na nowo - i zerka na mężczyznę w chwili, gdy ten robi ten chwiejny krok do tyłu. Nie zdąża nawet porządnie zareagować, choć ręka wciąż ściskająca prawie pustą butelkę wyrywa się w jego stronę, jakby mogła w razie potrzeby powstrzymać go przed upadkiem. Uśmiecha się mimowolnie na jego kolejne słowa. Powinna go posłuchać. Powinna uważać. Również na niego. Pożegnać się, odejść, pozwolić mu samemu doczłapać się równie chwiejnie do domu lub do kolejnego baru. Ale zamiast tego odkłada pod ścianę budynku ciążące jej już powoli siatki zakupów i wyciąga do niego zwolnioną w ten sposób lewą dłoń. - Pokaż rękę - nakazuje delikatnie, choć stanowczo. Zdążyła dostrzec, że się zranił. - Trzeba ją przemyć chociaż odrobiną wody. - dodaje, jakby cała ta sytuacja nie była wcale absurdalna. - Dobrze, że nie wylałeś całej - uśmiecha się ponownie, rozbawiając sama siebie i zachęcając go do przyjęcia pomocy lekkim skinieniem głowy. Nie, żeby wierzyła w dziwne zrządzenia losu, ale nie potrafi powstrzymać myśli, że ta jej czekolada i jego picie oraz spacery jeszcze przez zapadnięciem zmroku, z jakiegoś powodu postawiły ich na swojej drodze.
I tak, przyjmuje ten pomysł zduszonym w głębi duszy śmiechem.

achilles cosgrove
dyrektor generalny — prywatnej firmy wojskowej
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
tragedię ma wpisaną w imię
Wydycha ciepłe, morsko-lepkie powietrze, przyklejające się do pęcherzyków jego płuc. Słowa, które zwykły ulatywać spomiędzy tych samych, bladych i nieco popękanych warg, zawsze pozbawione są zwierzeń i szczegółów. Oczy natomiast, te duże, kształtem przypominające migdały zwężające się przy kącikach w ten swój specyficzny sposób, od zawsze zdają się pozbawione barw. Może to dlatego jego sylwetka obrosła podłużną, grubą warstwą śnieżnobiałego płótna, którą osoby pokroju Oakley — dobroduszne i łatwowierne — malują wyśnionymi cechami nieistniejących charakterów.
Nie jest jak Hugo. Jest jak Hugo. Jest lepszy od Hugo. Jest gorszy od Hugo — stwierdzenia złożone z półprawd. Pewnością okazuje się tylko przekonanie, że Burkhart i Cosgrove nigdy nie powinni byli na siebie trafić — Achilles wyczytuje to z bladoniebieskich tęczówek, które na siłę doszukują się w nim potwierdzenia tego, że ludzie jednak nie są tacy źli, nie wszyscy.
Słyszałem, że to jeden z najgorszych zdrajców — wysnuwa powoli ów zapożyczoną od kogoś hipotezę i z równie niewyjątkowym tempem odwzajemnia uśmiech ledwie migoczący w splocie warg nieznajomej. Myśli wybiegają mu jednak poza ten krótki zlepek liter — wspomnienia na ten jeden moment rozrzedzają się, ukazując mu jedno konkretne: Celeste lubiła miętową, bezcukrową, Achilles nie mógł znieść jej zapachu. Czasem brunetka prosiła o nią w najmniej odpowiednich momentach; podczas biznesowych spotkań i zebrań rady nadzorczej, dzwoniła tak długo, aż w końcu spowity zmartwieniem odbierał, szukając tych konkretnych słodyczy w kilku osiedlowych sklepach. Powinnaś wtykać w siebie teraz jebaną chemię, Celeste, nie pierdoloną czekoladę — wykładał jej raz za razem, wypominając najgorszą z decyzji, które kiedykolwiek odważyła się podjąć; zamiast walki z rakiem, wybrała i tak zagrożoną już ciążę.
Achilles odnosi kruche wrażenie, że i w tym przypadku jest podobnie — blondynka nie dba o siebie należycie, ryzykując zdrowiem dla spraw tak nieznośnie błahych; kilka kostek zlepionego cukru okazuje się ważniejsze od czegokolwiek innego. Sam Achilles okazuje się ważniejszy od czegokolwiek innego; w momencie, w którym stawia jeden nierozważny krok. A przecież nawet nie znają swoich imion.
Kurwa. Nienawidzę się w tym… Nienawidzę być… Wszystko jest takie… — wzdycha, nie kończąc żadnej z wyłożonych porcji zdań. I właśnie takie zdaje się być w s z y s t k o — niejasne i niedokończone. Nijakie, mdłe i nieostre, pełne smug i plam wody, które rozcieńczają barwy.
To nic — protestuje, choć wcale się przy tym nie zapiera; pozwala na to, by siatki zaszeleściły pod ścianą miejskich budynków i by wyciągnięta ku niemu dłoń nie napotkała jedynie na ciepłe powietrze. Nieprzetartymi chropowatą strukturą palcami przeciera kąciki oczu — uszkodzoną skórę drugiej z rąk unosi powoli w stronę nieznajomej. — Myślę, że bardziej przydałoby się teraz to, co ja piłem, nie ty — zauważa z gorzkim poczuciem humoru, doskonale pamiętając przebieg opatrywania ran z czasów dzieciństwa. Callum, jego ojciec, sprowadzał całość do trzech zasad: najpierw przemyj ranę alkoholem, potem sam się go napij, dopiero później szyj. Teraz jednak nie ma czego szyć.
Nie musisz tego robić. Zwykle nie potrzebuję… Wiesz, czyjejkolwiek pomocy. Teraz też bym sobie poradził — zaręcza w tej samej chwili, w której chłodne koniuszki palców ledwie muskają skórę jego dłoni. Pływające po trotuarze spojrzenie zbiera się w najbardziej skupiony wzrok, na jaki Achilles jest w stanie sobie teraz pozwolić, a potem przenosi go na blondynkę. — Ale w drodze na farmę… Mam na myśli… To tyle czasu, więc… Dziękuję. Przepraszam. Mam nadzieję, że więcej nie zobaczymy się w tych okolicznościach — dodaje nieskładnie, myśląc raczej: że nie zobaczymy się wcale, dla dobra nas obojga, po czym w głowie poczyna układać słowa, którymi za moment ma wezwać taksówkę.
ghostwriterka książek — internetowych celebrytów
27 yo — 161 cm
Awatar użytkownika
about
I'm twenty-seven, but I feel like I live in chapter one
- Oj, istnieją o wiele gorsi - odpiera wymownie i choć mogłaby wymienić kilka tak od ręki, nie dzieli się jednak nimi na głos. Media społecznościowe. Pieniądze. Sława. Miłość i przyjaźnie, szczególnie kiedy ich podbudową okazują się rzeczy wyżej wymienione. Czekolada co najwyżej mogła pójść jej w biodra. Nie zmusi jej nagle do zrewidowania ostatnich lat i całej przyszłości swojego życia. - Zresztą jednego zdrajcę chyba dobrze poznałeś - dodaje delikatnie, na końcu zdania dodając niepewny znak zapytania. Nie ocenia go - ani w tych słowach, ani w tonie, w jakim je wypowiada, ani w spojrzeniu, które na niego podnosi. Wręcz przeciwnie. Wśród oczywistego współczucia dla powodów jego dzisiejszego (i nie tylko dzisiejszego?) picia, kryje się również ziarno zrozumienia. Wciąż w końcu pamięta, jak łatwo przełykało się prawdę o zachowaniach Hugo, zalewając ją kolorowymi drinkami; jak znieczulało się niewidoczne siniaki lampkami wina; z jakim trudem szukało się innych ucieczek, byle nigdy nie tracić świadomości i resztek kontroli. I może właśnie dlatego ten niepełny opis uczuć nieznajomego kwituje po prostu kiwnięciem głowy. Bo choć ciąża może i uratowała ją od macek początków alkoholizmu i dalszej przemocy, to jednak wciąż tkwią w niej emocje, którymi sama mogłaby dokończyć te urwane zdania. Więc tak, nie musi być w tej samej sytuacji, co mężczyzna, by go zrozumieć.
- No cóż, lepsze to niż nic - uznaje, powstrzymując się od dalszego ciągnięcia tematu alkoholu, nawet jeśli na usta cisną się jej już bardziej żartobliwe słowa. Ma wrażenie, że już i tak pozwoliła sobie na zbyt dużo założeń i śmiałości wobec osoby, której imienia nawet jeszcze nie poznała. W ciszy ujmuje więc delikatnie zranioną dłoń mężczyzny i skupia się przede wszystkim na tym, by w mocno ograniczonych przechyleniach butelki zmyć z jego zadrapanej skóry jak najwięcej zanieczyszczeń. - To żaden problem - zapewnia go, nie przerywając czynności i nie podnosząc nawet na niego spojrzenia. Może to głupie, ale czuje się w jakiś sposób winna. Niekoniecznie tego zranienia, ale całej tej sytuacji. Tego, że stanęła mu na drodze i wywołała w nim uczucia, których wcale dzisiaj nie potrzebował. Może to wina Hugo, może jej zwyczajowej chęci pomocy i zrozumienia, a może po prostu nie chce, by nieznajomy poszedł dalej sam i napatoczył się o kolejny bar, ale kiedy wspomina o farmie, Oaklay nawet się nie zastanawia. - Też wracam do Carnelian Land, mogę cię podwieźć. Moje auto stoi kawałek stąd, w dół ulicy - proponuje, puszczając jego dłoń i zgniatając pustą już butelkę po wodzie. - Pomożesz mi przy okazji z zakupami - dodaje, jakby to właśnie mogło go przekonać. Jakby właśnie przez to miał jej nie odmówić. Odchodzi na parę kroków, by wyrzucić plastik do stojącego przy krawężniku betonowego śmietnika i raz jeszcze, trochę mimowolnie, w ruchu nagle czując pewien dyskomfort, próbuje odkleić od ciała wciąż niestety wilgotną koszulę. Dopiero wtedy do niej dociera, że mężczyzna może po prostu nie chcieć dalej przebywać w jej zaciążonym towarzystwie. - To znaczy... Jeśli chcesz - mówi więc, wracając znów do niego, siatek z zakupami i propozycji, której może wcale nie powinna była rzucać.
dyrektor generalny — prywatnej firmy wojskowej
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
tragedię ma wpisaną w imię
Śmierć.
Ona zdaje mu się najbardziej zwodnicza — jeśli już nieznajomi zderzający się ze sobą na środku przysypiającego miasta mieliby prześcigać się wzajemnie w uzupełnianiu Listy Zgubienia.
Nie ma jednak na myśli swojej własnej, do której od pewnego czasu (nie jest pewien, jak długo; od godziny, w której drżenie warg zapił mrowieniem ciężkiego alkoholu, od miesiąca, w którym zmuszony został i tak dosłownie, i w przenośni pogrzebać Philemona, czy jednak od kilku dekad, które miewały te charakterystyczne zimne i wietrzne noce, przed którymi nieraz ostrzegały krótkie, formalne wiadomości wpisane w telefon, radząc pochować ozdobne kwiaty włożone w plastikowe doniczki, a także wszystkie inne, drobne i cenne dobra materialne, łącznie z sobą samym w ramach tylko umownie bezpiecznego domu — Achillesowi ów chłodny front przenikał skórę częściej, niż innym; wgryzał się głęboko pod nią, od ścięgien przez wątłe mięśnie, aż do porowatych i kruchszych niż zakładano kości, aż w końcu chłód ten zaczął wyzierać wprost z jego ciała) odlicza dni na palcach może nie tylko własnych, ale i cudzych dłoni.
Jego wytłuszczony mentalnym atramentem punkt nie dotyczy także rozpaczy, jaką często obrastają sylwetki doświadczające żałoby.
Nie ma nawet na myśli tego, że umierające osoby znikają.
Nie, Achilles uważa, że te po prostu nie odchodzą. A powinny. Bo śmierć od zawsze — już odkąd pytał o nią muszelkowymi ustami Calluma, jeszcze piskliwym, niezmężniałym głosem, a także we wszystkich niby fikcyjnych, ale jakby jednak rzeczywistych tworach (książkach, filmach, serialach, może i niektórych wierszach, choć Achilles widział ich w życiu być może pięć maksymalnie) oznaczała o d e j ś c i e.
A jednak uraczeni śmiercią nie znikali tak jak powietrze z ich płuc, a także zdrowy i ciepły kolor ich skóry. Krążyli jak zmory nocne nad opuszczonymi budynkami, uwięzione w nich tak, jak przytrzaśnięte zostawały na tym świecie — Cosgrove nieustannie napotykał na ich ślady. Choćby przed momentem; dekoncentrując wzrok żwawym ruchem miedzianej czupryny widzianej gdzieś za szybą.
Chce, żeby zmarli znikali tak naprawdę. Ostatecznie i nieodwołalnie; ich powidok, w którym skrywało się wystarczająco sfalsyfikowanego życia, by uwierzyć w ich rzeczywiste istnienie, dręczy go najbardziej.
Wiesz, bo ja naprawdę nie trawię alkoholików. Dlatego paradoks okazuje się jeszcze większy — zdaje mu się, że mówi wyraźnie — może nieco leniwie, jako że koniuszek języka niekoniecznie potrafi nadążyć za głoskami, ale ma nadzieję — cholera, jak usilnie próbuje w to wierzyć, że jego usta nie układają się w charakterystyczny bełkot pijaków.
Nie wywołuje jednak do odpowiedzi kolejnego z szeregu zdrajcy — choć ten zdaniem mężczyzny dowodzi raczej całym dywizjonem — nie tłumaczy jej, jak dość ma katorżniczych działań okazujących się marnie bezowocnymi w obliczu naturalnej prawdy świata; że każdy i tak w końcu umiera. Czuje się jak bohater rzymskiej tragedii; jak człowiek obciążony fatum, nad którym to po prostu nie da się zapanować, a jednak świadomość ta wcale nie zaprzestaje dalszych prób — wodząc wzrokiem za ich przebiegiem w szkole, frustrował się i nieraz chciał krzyknąć do niewidzialnej postaci: och, i tak ci się nie uda!, a teraz nie potrafi ów sformułowania wyrazić w własnym życiu.
Aż w końcu milknie. Pomiędzy wypowiedzianą propozycją będącą nazbyt szczodrą, by kierować ją do nieznajomych, a niewypowiedzianymi żalami słanymi do śmierci. Przez moment zastanawia się, czy może źle ją zrozumiał — ale płowowłosa nieznajoma wypuszcza z objęć swoich palców jego dłoń i wspomina coś o zakupach, co tylko potwierdza jego obawy. — Tak, to… naprawdę miłe. I pomógłbym, naprawdę. Ale nie wydaje mi się, że o j c i e c dziecka byłby zadowolony z tego pomysłu — suponuje ostrożnie, zastanawiając się nad jednym: jak opłakany stan musi teraz prezentować, skoro wyżebrał u nieznajomej tak hojną, nierozsądną propozycję, przed którą wystrzegają niemal wszystkie filmy grozy, a także dokumenty przybliżające losy bardziej rzeczywistych zbrodniarzy. — Mam na myśli… to raczej niebezpieczne. Nie przez wzgląd na opinię twojego faceta, ale tak po prostu, dla ciebie, może i dla mnie też. Chyba — to chyba przeciąga achillesowymi źrenicami po popękanym trotuarze, ruchliwej jezdni, na której nie migoczą światła taksówek, w końcu po autobusowym przystanku, zrzeszającym grupę niecierpliwych, przerzucających drobne między palcami osób. — Jesteś pewna?
ghostwriterka książek — internetowych celebrytów
27 yo — 161 cm
Awatar użytkownika
about
I'm twenty-seven, but I feel like I live in chapter one
Widzi, że coś go dręczy, że ucieka myślami gdzieś daleko stąd, ale nie ciągnie go w żaden sposób za język. Już i tak dużo powiedział sam z siebie. Chyba właśnie dlatego między innymi w końcu zrezygnowała z ukończenia studiów i zostania dziennikarką śledczą. Oczywiście wciąż lubi dociekać, szukać prawdy, ale nie za wszelką cenę. Nie kosztem cudzych uczuć. A w pracy dziennikarza to właśnie zdawało się celem nadrzędnym. Nie chciała wyzbywać się z siebie tej cechy, która teraz poskramia jej może trochę niecodzienną, pisarską ciekawość ludzi i pozwala zachować myśli mężczyzny dla samego siebie. Tej, która pozwala jej współczuć jego sytuacji, choć tak naprawdę nic o nim nie wie. Cechy, która w końcu stoi również za chęcią pomocy.
Założę się, że większość alkoholików nie trawi samych siebie - zachowuje tę myśl dla samej siebie, choć słowa same wręcz pchają się jej na język. Zbyt śmiałe byłoby założenie, że ten dzisiejszy raz to dla nieznajomego nie pierwszy i nie ostatni. Choć widzi w jego oczach ten ból, choć sam niejako z jego części jej się przecież zwierzył, nie może tak po prostu, wprost wręcz powiedzieć mu, że ma problem. Nawet, jeśli do tej pory w delikatny sposób oboje to insynuowali. Uśmiecha się więc tylko lekko, krótko, smutno.
Tym razem to ona ucieka od niego wzrokiem i myślami, kiedy tylko pada wspomnienie ojca dziecka. W duchu nawet parska głuchym śmiechem. Mężczyzna nawet nie zdaje sobie sprawę z tego, że ma rację. Tak, Hugo nie byłby z tego pomysłu zadowolony. Tak, jak z pewnością nie cieszyła go jej ucieczka i ignorowanie jego telefonów i wiadomości. Choć początkowo chciała nawet wierzyć, że w końcu ją sobie odpuści, może nawet ucieszy go fakt, że niejako go od siebie uwolniła... tak teraz powoli zdaje sobie sprawę, że to nie takie proste. Może rzeczywiście ją kochał. Może tylko nie potrafił się pogodzić z tym, że mu się sprzeciwiła. Tak czy siak, zadowolony nie jest i by nie był. Na szczęście jest daleko stąd. I daleko stąd miał już pozostać. - Nie mam faceta. A dziecko właściwie nie ma ojca. Znaczy... w teorii ma, ale ta teoria jest tysiące kilometrów stąd i nie ma prawa głosu, więc... To skomplikowane, okej? - wzdycha ciężko, uwięziona gdzieś pomiędzy chęcią wyrzucenia z siebie w końcu po raz pierwszy i w pełni tego, dlaczego Hugo (ani ona) nie zasługuje na to dziecko, a niechęcią do obarczania nieznajomego swoimi problemami. I to podpitego nieznajomego, który ma na głowie dość swoich spraw. - Niebezpieczne? To ja będę prowadzić, tobie za kółko usiąść nie dam. A jestem dobrym kierowcą, nic nam nie grozi - zapewnia go i uśmiecha lekko, chcąc na nowo obrócić rozmowę w stronę lekkiego żartu. Wie, że nie to miał na myśli, ale nie chce drążyć tematu. Może to głupie i - heh - niebezpieczne, ale naprawdę nie czuje się w jego towarzystwie zagrożona.
- Jestem Oakley - przedstawia się w końcu, zamiast odpowiedzi na jego ostatnie pytanie. - I poniosę lżejszą torbę - dodaje, sięgając po wspomnianą siatkę z zakupami i zerkając pytająco w stronę mężczyzny. Jednym spojrzeniem pyta jednocześnie, czy sam też jest pewien... i czy da radę się zabrać się z drugą torbą.
dyrektor generalny — prywatnej firmy wojskowej
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
tragedię ma wpisaną w imię
To była uniwersalna zasada, rozciągliwa i możliwa do zwinięcia w mniejszy, zgrabny gabaryt, plastyczna i przyjemna dla oka, albo wedle preferencji ostra, szorstka i chłodna na tyle, że zetknięta z nią dłoń cofała palce w zdumionej niechęci, nie chcąc zbliżać się już choćby o krok. Była dla kobiet, ale korzystało z niej także wielu mężczyzn. Kłamanie. O osobie czekającej na ciebie w domu, z ciepłym obiadem i zegarkiem w dłoni, zacznie mnie szukać, jeśli spóźnię się choćby o pięć minut, może kolorowe zdjęcia naprędce wyszukane w telefonie, przedstawiające brata albo przyjaciela, mniej znanego aktora a może męża przyjaciółki, jest taki nadopiekuńczy, kłamliwe historie o przymusowo wyrwanej z piersi odznace, miał problem z opanowaniem gniewu, więc nie pracuje dłużej dla policji. Nigdy jednak: nie mam faceta i wskazanie nie wprost, ale na tyle, by snuć domysły: mieszkam sama. — Może to i lepiej, ojcowie mają zwyczaj pierdolić swoim dzieciakom życie — mamrocze cierpko, potrzebę upomnienia jej w innej sprawie spychając póki co na koniec języka. Ta jednak prędko odnajduje drogę powrotną, przepychając się przez usta w chwili, w której jasnowłosa kobieta stwierdza, że w jednej z najbardziej absurdalnych sytuacji (przynajmniej w mniemaniu Achillesa) nie odnajduje znamion niebezpieczeństwa. — Słuchaj, przynajmniej któreś z nas powinno zacząć odczuwać niepokój; teraz sam się zastanawiam, czy nie porywasz osób dla handlu narządami — zaczyna w formie gorzko-słodkiej, śmiechu i faktycznej przestrogi, którą i może sam by się przejął, ale alkohol działa jak środek znieczulający, czyniąc jego potencjalne morderstwo całkowicie znośnym, a nawet obojętnym. — W każdym razie, mógłbym tylko udawać. Myślisz, że aktorzy naprawdę przychodzą na plan napruci, kiedy ich postacie na ekranie piją? To tak łatwo podrobić, te wszystkie… Te wszystkie łzawe historie tak samo, zresztą każdy człowiek ma jakąś, nawet najbardziej pokurwiały zwyrol. Mam na myśli… Świat jest spierdolony, jest naprawdę najgorszym, najobrzydliwszym miejscem, jest tak beznadziejny, że… — litery grzęzną mu w przełyku, hacząc swoimi rogami o ścianki i ropiejąc; miał ostrzec jedynie: na przyszłość radziłbym uważać, miał jeszcze raz uśmiechnąć się i podziękować; za wiarę w to, że różnił się od wszystkich popaprańców tego świata, że kobieta dostrzegła w nim coś wartego zaufania i sympatii. Tymczasem jednak wypowiedział wojnę — tej uliczce bóg wie jak daleko od domu, temu miastu i prawdopodobnie całemu wszechświatowi, bo nie widzi dla siebie żadnego innego miejsca, nawet jeśli to zrównał do określenia: najgorsze. Jednocześnie liczy, że ktoś mu zaprzeczy, że uratuje go od gaszącego się płomienia wyrozumienia, który intensywnie palił się kiedyś, jakby w całkiem innym życiu, ale przecież nie jest w stanie już nikomu uwierzyć. Nie Othello, nie Leonowi i na pewno nie kobiecie, której zapewne nigdy już nie zobaczy i która jest tak nieznośnie miła w swojej naiwności, przedstawiając mu się, sięgając po siatkę i uśmiechając w taki sposób, że Achilles zapomina już o toczonej z samym sobą bitwie i po prostu sięga po kolejną z toreb, pomagając jej wnieść ją do samochodu. — Achilles — wyjawia niewyraźnie, tak bardzo nie lubiąc nadziei skrywającej się w tym cudacznym imieniu. A kiedy ruszają, wydycha z płuc kłębki zalegającego tam, ciężkiego powietrza i opiera się konturem twarzy o przyjemnie chłodną szybę, sam już nie wiedząc co myśleć.
ghostwriterka książek — internetowych celebrytów
27 yo — 161 cm
Awatar użytkownika
about
I'm twenty-seven, but I feel like I live in chapter one
- Nie wszyscy są chyba aż tak źli. Niektórzy się w tej roli spełniają - wtrąca z mocą. Nie ma na myśli tylko swojego ojca, na którego przecież nie mogła w ten sposób narzekać - nawet, jeśli w wieku nastoletnim szczególnie zabraniał jej tego czy tamtego. Nie ma też na myśli tylko potencjalnego przyszłego ojca (czy ojców) jej dziecka, choć przecież chciałaby wierzyć, że wychowają je najlepiej jak będą potrafili. Gdzieś w zalążku tych wypowiedzianych słów ma na myśli też jego, tego podpitego mężczyznę przed nią, cierpiącego - jak sądzi - za zmarłą żoną i nienarodzonym dzieckiem. Wierzy, że miałby szansę być lepszym ojcem, gdyby tylko los był dla niego przychylniejszy. Nie mówi jednak tego na głos. Może gdzieś głęboko w środku jednak zdaje sobie sprawę z tego, jak niedorzecznie wygląda ta wiara względem nieznajomego...
- Widziało nas razem tylu przechodniów, że nie masz się o co bać. Zaraz by mnie ktoś podkablował, a za dużo tej babraniny potem przy wybranianiu się. Wystarczy jej przy tych narządach - odpiera, rozbawiona. Naprawdę nie czuła niepokoju. Może udziela jej się ta małomiasteczkowość Lorne Bay? Ten zapamiętany z czasów dziecięcych i nastoletnich fakt, że nawet jeśli kogoś nie znałeś, ten ktoś na pewno miał z tobą jakichś wspólnych znajomych? Nie zastanawia się teraz nad tym, ale w Sydney pewnie by w ten sposób nie postąpiła. Nie zaprosiłaby tak po prostu obcego faceta do auta, proponując mu podwózkę. Choć może podobnie malująca jej się przed oczami przykra historia smutnego człowieka jednak by ją do tego przekonała? Kto wie.
W pierwszej chwili przekrzywia lekko głowę, słuchając jego wywodu o udawaniu. Rozbawienie wciąż tli się w kącikach jej ust i nawet już chce coś wtrącić, dodać, pochwalić ze śmiechem jego aktorstwo. Ale słowa nieznajomego bardzo szybko nabierają tak negatywnego... pesymistycznego charakteru, że wszelkie rozbawienie z niej ulatuje. Wysłuchuje go, milczy przez chwilę, pozwalając mężczyźnie jednak dokończyć zdanie, które tak nagle przerwał. Czeka, pozostawiając mu wybór. Już teraz wie, że pakuje się w coś głębszego, poważniejszego, boleśniejszego, niż z początku tej dziwnej rozmowy założyła, ale się nie wycofuje. Nie dlatego, że wierzy, że w jakiś magiczny sposób właśnie ona będzie w stanie go naprawić. Po prostu chce pomóc. Nawet, jeśli miałoby się skoczyć tylko na tej podwózce.
- Miło cię poznać, Achilles - odzywa się dopiero wtedy, kiedy znajdują się już w aucie. Rusza z pobocza, kierując się prosto w stronę Carnelian Land. Kilkakrotnie zerka w bok w stronę mężczyzny, ale zdaje się jej niezdolny, a może niechętny do dalszych rozmów. Nie naciska więc, pozwalając by ciszę między nimi przerywało tylko puszczone cicho radio. Kiedy jednak zjeżdżają na szutrowe drogi prowadzące do farm, w końcu się odzywa: - Gdzie znajduje się twoja farma? - W końcu nie zostawi go gdzieś na środku ścieżki.
dyrektor generalny — prywatnej firmy wojskowej
38 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
tragedię ma wpisaną w imię
Z początku pragnie coś powiedzieć. Najlepiej zaprzeczyć, bo przecież nawykł do przeciwstawiania się — jak dla zasady — cudzym zapewnieniom, może zrobiłby to w imię męskiej nieomylności i potrzeby podkreślenia swojego wyimaginowanego tytułu fachowca, a może w zaufaniu do własnego rozsądku. Bo przecież nie uważa, by rodzicielstwo przebiegało bez zarzutu, a tym bardziej o j c o s t w o, czyli nieodparta potrzeba dostrzeżenia w tej jednej osobie niezłomności i siły, a Achilles wie doskonale, że nie są to atrybuty jego ojca (zmarłego już zresztą, tak w odniesieniu do bezsilnego życia, które przełamała śmierć), ani przede wszystkim jego. A jednak nie raczy kobiety żadną werbalną reakcją; wzdycha jedynie, a ulatujące z jego piersi powietrze dopełnia jedynie przekonanie o ulotności wszystkiego: nieważnych słów, czyjegoś zdrowia i cudzych przekonań. Wie, że rozwijające się w zaokrąglonym brzuchu jasnowłosej kobiety dziecko niedługo samo przekona się, jakim nieszczęściem jest posiadanie ojca, który nie potrafi sprostać oczekiwaniom.
W końcu uśmiecha się trochę uroczo, głównie jednak krzywo i niezgrabnie na jej ciepłe obietnice. Słucha o trzecioplanowych świadkach w postaci przechodniów, o rzęsistej obronie przed oskarżeniami, w końcu o bystrym rozbawieniu dotyczącym wycinania narządów. Jeszcze nie zauważa, że około trzydziestoletnia nieznajoma także potrzebuje jego pomocy, skupiającej się nie tyle na wniesieniu banalnie lekkich siatkowych toreb wypełnionych sprawunkami do samochodu, a na czyimś niewymuszonym towarzystwie, dzielącym jedną tragedię — utratę dziecka. W jego przypadku mimowolną, u niej z kolei — zaplanowaną. Choć tego sekretu nie ma poznać jeszcze przynajmniej przez kilka nadciągających miesięcy.
Śmieje się cierpko, trochę nieprzyjemnie i ostentacyjnie na usłyszane pytanie. Gdzie jest twoja farma brzmi doprawdy groteskowo, niemal nie do pomyślenia. Przypomina sobie o licznych, jaskrawych w pamięci momentach, w których samemu sobie składał solenne obietnice: że nigdy już nie stoczy się tak, jak to zrobił po śmierci Celeste. Że nie wyrzeknie się pracy, swoich przyjaciół i że nie odejdzie z własnego domu. Że nie przeistoczy się w krążącego między niepewnościami nomadę, gotowego zostać tam, gdzie tylko wyrazi się nikłą chęć jego widoku.
Musimy minąć stare szyny, takie gęste, bardzo gęste chaszcze, wtedy skręcić na wschód. To jest taki duży, naprawdę niedorzecznie duży budynek z białej cegły — artykułuje od niechcenia, wbijając strukturę czoła w ocieplające się szkło szyby — dociska je tak mocno, jakby liczył, że samochodowe okno pokryje się pajęczyną spękań, a może wyłamie się całe. — On nie jest mój. Ten dom. Jest psychiatry, przeklętego p s y c h i a t r y, który próbuje mnie uwieść — śmiech przybiera na mocy, robi się coraz ostrzejszy, coraz bardziej mdły w achillesowych ustach. — Nie mam pracy, nie mam już domu, mam tylko stertę pootwieranych leków, inhalatorów dziecięcych i pieprzonych maskotek, z którymi nie wiem co zrobić. I najwidoczniej jeszcze kilka niemoralnych propozycji — ostatnie zdanie przesuwa się przez struny głosowe półszeptem, jest cyniczne i frustrujące. Achilles nienawidzi swojego życia. Nie zdawał sobie z tego wcześniej sprawy, ale już rozumie.
Wie dlaczego zachował medykamenty, których nikt by od niego nie przejął ani nie kupił z obawy przed rzeczywistą zawartością — to wiedział już wcześniej, już kiedy wręczał do philemonowej piąstki ostatnią tabletkę. Teraz jednak wie także, że monumenty jego uciążliwej, spędzającej sen z powiek choroby pozostawił w swoim życiu świadomie, że niektóre przetarte, godnie wynoszone ubrania, ochrzczone niegdyś mianem ulubionych także przechowywał specjalnie, że wszystkie te puchate, wykonane z hipoalergicznych materiałów zabawki, jeszcze pachnące philemonowym życiem, są tu, żeby Achilles nigdy nie zapomniał. Jak bardzo nienawidzi żyć. Jak bardzo nienawidzi samego siebie.
Nie jesteś stąd, hm? — pyta wreszcie, odłączając podrażnioną skórę twarzy od szklistej szyby; jest już spokojniejszy, słowa najpierw przyklejają mu się do podniebienia, dopiero później miękko, niespiesznie, opuszczają usta. Nie są zaostrzone i wypychane z prędkością karabinu maszynowego, nie są przesączone cierpkim śmiechem. Spogląda na blondynkę z wygładzoną twarzą, z tęczówkami próbującymi dostrzegać każdy szczegół. Na przykład powtarzającą się trajektorię kobiecych oczu, raz za razem zaglądających w wyświetlającą się na ekranie nawigację. W nieznacznie przygryzione usta, kiedy zastanawiała się nad wyborem drogi. W wyciągniętą szyję, próbującą wyjrzeć poza okno skrywające potrzebny jej szczegół i tak nieznanej drogi. Właściwie nie musi pytać. Wie przecież, że przyjechała z daleka.
ODPOWIEDZ