głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
chyba 4?

Większość domu opieki zaangażowała się w to wydarzenie. Emeryci krzątali się ozdabiając miejsce - kobiety stawiały kwiaty na stołach a (w zbyt dużej mierze) mężczyźni korzystając z odrobiny wolności palili papierosy rozkładając ręce w bezradnym geście na czyhających opiekunów. Niektórzy przynieśli dania, inni zdjęcia Roberta. Nie wiadomo właściwie kiedy organizacja spotkania zmieniła się we właściwą imprezę pożegnalną. W pewnym momencie z szafy grającej popłynęła muzyka, ktoś zapłakał; inna osoba zaśmiała się w kącie wspominając coś zabawnego.
Albert nie umiał się w tym wszystkim odnaleźć. Siedząc przy barze rozglądał się dokoła usilnie omijając wzrokiem przedstawicieli rodziny Boba. Wymieniał garść uprzejmości ze znajomymi staruszkami - jeśli ktoś do niego podszedł. Ostatnie dni w ich towarzystwie mocno odbiło się na psychice Alby'ego. Ciągłe rozmawianie o tragedii i sensie przemijania obciążyło mu umysł. Teraz, desperacko próbując wtopić się w tłum, z zażenowaniem zorientował się; iż głównie to on klepany jest po plecach. Jego pytają jak sobie radzi, czy czegoś potrzebuje? Każde spośród tych pytań i zatroskanych zerknięć przebijało się przez mur jaki zastawił w dniu śmierci Roberta. Docierało do niego, że... już go nie ma. Nie ma durnych kawałów, wesołych kuksańców ani niestosownych komentarzy. Dziura w sercu powiększała się. Po jakimś czasie przestał słyszeć płynące w powietrzu dźwięki a rozmowy zamieniły się w szum. Trzecia kolejka alkoholu w piątą. Gdy wstał z miejsca poczuł lekkie szarpnięcie do tyłu. Oparłszy się przedramieniem o ladę przetarł palcami prawą powiekę. W zautomatyzowanym odruchu zerknął na telefon - z tapety wciąż patrzyła na niego roześmiana Shelly w ślubnym welonie. Co za dowcip. Całe życie było jednym, wielkim żartem.
Szczęśliwie nie było mu daleko do zaplecza. Tam opadł na kanapę i dalej wpatrywał się w przestrzeń; wreszcie rejestrując obecność resztek trunku w trzymanej szklance. Dopił co zostało, szkło odłożył na niski stolik. Tak wiele rzeczy pojawiło mu się w głowie na raz. Pragnienie zadzwonienia do ojca, potrzeba wyjścia, znalezienia się w ramionach żony i zapłakania. Chciało mu się płakać, ale nie potrafił. Kiedy, właściwie, płakał po raz ostatni? Stern zmusił ciało, by powróciło do pionu po czym ruszył w kierunku wyjścia ewakuacyjnego w wąskiej, ciasnej alejce. Z kieszeni wyciągnął nowozakupioną paczkę. Naraz z tlącym się papierosem, oparty o betonową ścianę przysiadł na stojącej niedaleko skrzyni. Telefon mu zawibrował. Shell: Mam nadzieję, że dajesz sobie jakoś radę. Ściskam i myślę o Tobie. Sh. Papieros przygasł. Pstryk. Pstryk. - Kurestwo... - pstryk, pstryk. Zapalniczka nie dawała za wygraną.
...i stało się. Byle bzdeta przepchnęła go przez granicę wściekłości, bezradności i bólu. Z charakterystycznym parsknięciem brunet wydał z siebie pierwszy wyraz rozpaczy. Oczy mu zwilgotniały. Czuł się samotny. Odejście Robbiego sprowadziło go nieco na ziemię. Zaczął weryfikować i podsumowywać swoje dokonania oraz życie. Jego rzeczywistość i ambicje nie wykraczały poza pracę. Równocześnie jakiejkolwiek szanse na awans odrzucał, zatapiając się w dodatkowych (koniec końców niewiele znaczących) działalnościach. Gdyby coś mu się stało, jego ciało tygodniami gniłoby w łóżku zanim ktokolwiek by go znalazł. - Kurwa... - jęknął, dziękując w duchy; że ten wybuch nie nastąpił przy publiczności.

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
008.
burned alive in the heat of a grieving mind{outfit}
Przyjechała jako ostatnia. Wyrwanie się z biura, w samym szycie wszelakich konsultacji było niemal niemożliwe. Ciągłe pytania, skargi - reklamacje, próby zatrzymania klientów - zaprzątały calusieńką głowę Reverie. Wchodząc do lokalu, nie wiedziała nawet w co się pakuję, w środku było pełno ludzi - znanych, tych mniej znanych i tych, które wielkie oczy kobiety widziały po raz pierwszy. W pierwszym odruchu odnalazła w rogu swoją rodzinę, wszystkie siostry - z delikatnie zapadniętymi głowami, oraz matkę - prezentującą się nienagannie, niczym jakby była stworzona do takich momentów. Podeszła do nich, a już po niecałym kwadransie miała ochotę jak najszybciej stąd zniknąć. Elizabeth potrafiła być nieznośna, natarczywa i bezwzględnie wyrzucająca z pomiędzy ust niewłaściwie do sytuacji własne opinie. Po co ona tu przyszła? Zobacz jak wygląda! Dlaczego zaprosiłaś tych wszystkich starych ludzi? Czy oni znali Roberta, czy przyszli za darmo się użreć i nachlać? Co ty zrobiłaś z włosami? Mówiłam Ci, żebyś wyprostowała, z falowanymi wyglądasz jak dziesięcioletnie dziecko.
Kilka wdechów, wydechów. Wdechów i wydechów; aby ostatecznie prysnąć do najbliższego miejsca ratunku - damskiej toalety. Kilkuminutowe przeglądanie się w lustrze, wciąż niczego nie zmieniało - nerwowość i obgryzanie paznokci - dałoby Beth kolejny pretekst do uwieszenia się na córce. Wiedziała, że musi stąd uciec - lub wdać się w dyskusję, z inną mniej krytyczną grupką żałobników. Niestety, ukrywanie się przed matką nie było proste - prawdopodobnie posiadała „sokoli wzrok” albowiem Revie miała wrażenie, że potrafi ją dostrzec z dziesięciu kilometrów. Po przemyciu twarzy i po kilkukrotnym przejechaniu po rzęsach wodoodpornego tuszu, wciąż nie czuła się na tyle odważnie by wrócić na salę. Otworzyła okno, tyłkiem siadając parapecie - i kolejną godzinę spędziła przy wypaleniu czterech papierów. Dzięki Bogu za brak czujników dymu - choć będą musieli w nie zainwestować. Kolejna rzecz do listy, której jeszcze nawet nie rozpoczęli.
Odwaga i nagła chęć wlania w siebie hektolitrów alkoholu, sprawiła że Beardsley ostatecznie zdecydowała się otworzyć drzwi i powrócić do zebranych. Gdyby wiedziała co ją czeka, zapewne uznałaby to za największy błąd swojego życia. - Rie... - automatycznie ją zemdliło - znała ten głos, rozpoznałaby go nawet w zatłoczonym metrze, absolutnie wszędzie - gdzieby się nie znalazła. - Szukałam Cię. - powolnie odwróciła się na pięcie, a ciemne spojrzenie przemknęło po buzi ex-małżonka. - Chciałem złożyć kondolencję, wybacz że nie było mnie na pogrzebie, akurat znajdowałem się poza granicami Lorne Bay. - bo ruchałeś się z Mindy na Barbadosie. - Dziękuję. - odpowiedziała, krzyżując ramiona na piersi. - Twoja mama powiedziała mi o tym pożegnaniu, wiesz jak bardzo kochałem Boba, nie mogłem tego przegapić. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe. - Nie. - Czy wszystko w porządku? - kiedy zaczął się zbliżać, Verie wyciągnęła dłoń - wskazując nią stop, zaś drugą ręką wyrwała szklankę z dłoni przechodniego i zniknęła tłumie.
Dobrze, że w szklance była czysta wódka - bo kiedy wzięła porządnego łyka, a spojrzenie uchwyciło znajdującą się nieopodal Mindy, była pewna, że zaraz się porzyga. Japierdolekurwamać. Musiał tu przyjechać, pieprzony perfekcjonista! Zawsze musi być górą! Jeszcze wziął ze sobą tą wywłokę Mindy.
Szklana wódy uderzyła do głowy - ponieważ w chwili gdy uciekała wychodziła wyjściem ewakuacyjnym, o mały włos nie wywróciła się o stopień. - Kurwa! - dopiero teraz zauważyła sylwetkę Sterna, nie wystarczyło wiele, by dostrzegła też zaczerwienione oczy, dlatego uniosła trzymaną w palcach zawartość. - Chcesz? - czyżby zrobili z upijania się wspólnie tradycję?
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Kurwa nie należące do niego wyrwało go z osobistych rozmyślań. A raczej kompletnego ich braku ponieważ miejsce przemyśleń i rozważań na filozoficzne tematy zajęła niczym nieskrępowana rozpacz. Nie wył niczym małe dziecko, któremu zabrano maskotkę; nie zachowywał się dramatycznie, aczkolwiek wydając z siebie dosyć jednoznaczne dźwięki nawet nie usiłował powstrzymywać łez. Jakaś cząstka profesora cieszyła się, że wreszcie popłynęły. Przestał czuć się nienormalny. Były dowodem człowieczeństwa w które powoli zaczynał powątpiewać. Niemniej, przerwany moment wybił go z rytmu a nieoczekiwane pojawienie się Reverie przywołało do porządku. Nie chciał, żeby go takim oglądała. Ba! Nie życzył sobie, aby ktokolwiek widział go pogrążonego w żałobie. Alkohol niczego nie zmieniał - Albert nadal nie czuł się komfortowo okazując przed kimś równie żywe, surowe uczucia. Szczególnie przed nieznajomą.
Pokręcił głową. Ton głosu nie zdradzał emocji jakie nim targały. Kontrolował je. - Nie powinienem. - zerknąwszy na kobietę zlustrował ją od stóp do czubka głowy. Oczywiście, była ubrana na czarno. Jak cała rodzina Roberta. Goście domu opieki starali się raczej afirmować życie i akceptować śmierć bez przesadnego smęcenia - nie przyszli w pastelach (poza słodką Wendy) ani krzykliwych neonach; aczkolwiek jeżeli chodzi o ciemne barwy raczej pojawiały się one w formie akcentu. Co by przyszło emerytom z podkreślania smutku? Dom spokojnej starości stałby się wtedy wyłącznie ponurym miejscem oczekiwania na zejście. - Czy na imprezy pożegnalne wypada ubierać się w równie obcisłe kiecki? - nie krytykował a puszczał jeden z tych swoich pijackich, zadziornych komentarzy. Aktualnie niezbyt wychodziła Sternowi zadziorność. Także komentarz był uwieszony gdzieś pomiędzy neutralną obserwacją a kawałem maźniętym udręczeniem i zgorzknieniem. - A zresztą, chuj... - wyciągnąwszy dłoń skinął i z kiwnięciem łbem przyjął trunek; który prędko zniknął w nieco zachrypniętym gardle. - Dorzucisz do tego zapalniczkę? Moja się zbuntowała. - korzystając z okazji, gdy dziewczyna szukała rzeczonej zapalniczki bądź po prostu nie wbijała w niego spojrzenia przetarł oczy wierzchem dłoni. - Twoja matka jest czarującą kobietą. - mruknął, z wdzięcznością odpalając płomyk i zaciągając się dymem. - Nie podeszła się przywitać, ale wszędzie czułem na sobie jej wzrok. Nawet przy sikaniu. - normalnie nie używałby równie swobodnego słownictwa, ale teraz... ...a z resztą, chuj.... - To na pewno córka Roba?

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Niezależnie od tego na jaką osobę Reverie Beardsley się kreowała, nie była bez serca, oglądanie innych ludzi w rozpaczy nie przynosiło jej satysfakcji, nie traktowała tego jako przyjemnego widoku - wręcz przeciwnie, zupełnie nie wiedziała jak się zachować. W swoim życiu przeszła wiele stadium cierpienia. Począwszy od wyparcia, poprzez agresję a beznadziejność. Niekiedy pragnęła umrzeć, zostać wyzwolona od świata, w którym nie potrafiła odnaleźć nadziei na dalszą egzystencję. Nadal czasami tak się czuła. Uciekła w wir pracy, usilnie starając się zaprzątnąć nią każdy element swoich myśli, każdą nawet to najmniejszą drobnostkę. Niestety, bywały lepsze i gorsze dni - nigdy nie wiedziała, w którym otworzy swoje oczy.
Dziś był jednej z tych gorszych; uporczywa matka, niespodziewana wizyta ex-małżonka, niezmiernie dobiły ciemnowłosą - próbowała sobie poradzić, ale chęć do alkoholu - zdecydowanie nad nią górowała. Pojmowała, że ucieczka to nienajlepsze wyjście, aczkolwiek - na ten moment nie dostrzegała, żadnego innego. - Wolałbyś, abym latała tu z gołym tyłkiem? - brew automatycznie jej drgnęła, gdy z przyzwoitej odległości obserwowała jak brunet zeruję całą szklankę. - Mam nadzieje, że masz tu coś ze sobą, bo to jedyne co udało mi się niezauważalnie ukraść, a nie mam zamiaru tam wracać. - skwitowała, wyciągając (a raczej przez dobre kilka minut wyszukując w torebce) zapalniczkę, którą skierowała w jego stronę. Gdy oddał, sama odpaliła papierosa - bokiem opierając się mur, skrzyżowała nogi - przez kilka sekund skupiając się na wdychaniu i wydychaniu dymu. Baczna obserwacja weszła w ruch. - Synowa. - poprawiła go. - Mój tata jest na tym poziomie co Ty. Też stara się jej unikać. - odrzekła, nerwowo przeczesując palcami swoje fale - może Elizabeth miała rację, powinna była wyprostować. - Stał w przeciwnym rogu niż mama, rozmawiając z jakimś facetem, trochę niższym, niż Ty. W sumie każdy jest niższy od Ciebie. - wzruszyła ramieniem, ponownie kilka wdechów, wydechów - czerwony ślad od szminki pozostał na filtrze. - Chyba Frank? Był z Bobem na wojnie. - skwitowała, ostatecznie strzelając dwoma palcami pozostałością po papierosie - pet odbił się od ściany, wciąż tląc na chodniku. - Mój mąż tu jest. - kaszlnęła. - Były mąż. - wyrzucone z ewidentnie podirytowanym tonem. - Nie wiedziałam, że matka go zaprosiła. - gdyby wiedziała, wtedy sama by się nie pojawiła. - Nie wiem, nawet dlaczego Ci to mówię... - z głębokim westchnięciem spuściła wzrok, szpilkę wbijając w suchą ziemię - powtórzyła ten ruch kilkukrotnie. - ...po prostu. Tak go kurwa nienawidzę. - kłamstwo, wyssane z palca - wciąż coś czuła; nie była pewna, czy miłość, czy tęsknotę - czy przyzwyczajanie, lecz widok Mindy wyprowadzał ją z równowagi. Nie pierwszy i nie ostatni raz. - Wybacz, to nie Twój problem.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
- Czy powinienem odpowiedzieć zgodnie z prawdą czy zachować klasę? - prawa brew pomknęła mu ku górze w odpowiedzi imitując brew rozmówczyni. Przez moment wpatrywał się w Breadsley nieco zwilgotniałymi oczyma. W końcu westchnął, kręcąc na siebie głową. - Wybacz, żartowanie mi dziś nie wychodzi. - wyciągnąwszy papierosa z ust przymknął oczy i oparł się plecami o chłodną ścianę. Czuł się pokonany. Całe ciało bolało Alberta, jakby nagle uginało się pod ciężarem uświadomionej prawdy. - Nie, nie... Niczego nie wziąłem. Planowałem pójść do domu. Wykraść się i napisać Ci wiadomość, że źle się poczułem albo musiałem odprowadzić jakąś emerytkę do domu. Coś by się znalazło. - wciąż nie otwierał powiek. Wręcz przeciwnie - zamknął je kompletnie, oddając się ciemności. Wyostrzony zmysł słuchu zaczął wyłapywać muzykę dochodzącą z wnętrza. Jakiś podniesiony, chrapliwy głos (prawdopodobnie wiekowy przyjaciel Roberta) z delikatną histerią zaczął tłumaczyć się z wyboru piosenki; którą najwyraźniej ktoś inny (z rodziny Boba) uznał za mało stosowny wybór na imprezie pożegnalnej.
Pokiwał ze zrozumieniem a na wargi mężczyzny wpłynął delikatny uśmiech. Synowa. Wszystko jasne. Może to i dziwne, ale jakiś kamyczek spadł mu z serca; że ta paskudna potwora nie była córką Roba. - Chyba nie miałem szansy go poznać, ale w zasadzie unikam interakcji międzyludzkich. I trudno nie zostać najwyższym w sali wypełnionej ludźmi będącymi już na etapie kurczenia. - znowu się uśmiechnął. Nieco wyraźniej. Ciemne oczy powtórnie zaczęły wpatrywać się w szatynkę. Tym razem z uwagą i zastanowieniem.
- Hmmm... - nie przerywał jej ani nie komentował. Bo jak miałby komentować sytuację uczuciową niemalże obcej osoby? Poza tym najwyraźniej Reverie potrzebowała się wygadać. Czasem milczenie jest najlepszą z rzeczy jakie możemy zaoferować. Więc milczał, aczkolwiek aktywnie wsłuchując się w żale bądź też złości kobiety. - W porządku. Rozumiem. To ciężki wieczór... znacznie mniej radosny niż go sobie wyobrażałem. - przez ułamki sekund rozważał użycie kolejnych słów. - Chciałbym, żeby moja żona tutaj była. Cóż, prawie była żona. - dokończył papierosa i wgniótł peta w murek. - Nie mam ochoty tam wracać... Może pójdziemy do Maca? Jest za rogiem. Wątpię, by ktokolwiek zauważył naszą nieobecność; lokal nie spłonie przez ten kwadrans. - sam wstał w pełnej gotowości do zniknięcia. Z nią lub bez niej.

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Rie, Rie, Rie, Rie, Rie, Rie, Rie, Rie, Rie, Rie, Rie... - odbijało się od umysłu kobiety w sposób nieskończony. Dawno nikt jej tak nie nazywał. Nikt inny [prócz niego] nie był skłonny wołać jej tym przydomkiem. W pierwszym odruchu miała wrażenie, że zemdleję - marzyła, aby zjawa z przeszłości była zaledwie wytworem wyobraźni, bo nie powinien tu być - a tym bardziej nie powinien tamtej ze sobą zabierać. To był teren Reverie, jej rodzina. Jej dziadka lokal. Dlaczego przyjechał? Dlaczego akurat teraz?
Nie było go na pogrzebie - nie odezwał się wcześniej, nie złożył nawet kondolencji - ona by złożyła; niezależnie od tego, że rozstali się nie w zgodzie. Dwa lata temu zniknął z jej życia - by teraz pojawiać się niespodziewanie, z impetem na nowo wchodząc w nie ze swoimi ubrudzonymi (zapachem Mindy) buciorami.
W tej chwili Beardsley kierowała wściekłość z połączeniem obrzydzenia (nią, nimi - sobą - bo tęskni) oraz wypiciem prawie całej szklany czystej wódki. - Szkoda, bo przydałby mi się teraz Twoje kiepskie żarty. - chociaż się wcale nie znali, to jednak w ciągu ostatnich dni zamienili ze sobą więcej zdań - niż Verie z kimś innym, kogo znała całe życie. - Pewnie bym nie uwierzyła. - rzuciła, wciąż oparta o szary murek, skrzyżowała długie nogi - a wzrok skupiła na drodze znajdującej się na przeciwko nich - kilka samochodów przejechało, nim głośno westchnęła - wyrzucając dość mocno resztę niedopalonego papierosa na trawnik. Znała się na wymówkach; od śmierci Mayi była ich mistrzynią - nie przychodziła by nie widzieć małych dzieci. Nie wpadała na bociankowe, bo kobiety w ciąży przyprawiały ją o mdłości. Wesela, chrzciny - pogrzeby, imprezy okolicznościowe również odpadały. Właściwie to była bardzo samotna, gdyby nie inicjatywa Alberta - to pożegnanie także nie miałoby miejsca.
- Potrafisz się dogadywać, tylko z osobami, którym biologiczny zegar przekracza siedemdziesiątkę? - tak wywnioskowała, skoro Robert tyle dla niego znaczył, a sala prócz Beardsley'ów była zapełniona w dziewięćdziesięciu procentach pomarszczonymi ludźmi. - Fatalny. - poprawiła go, starając się by buzia przybrała choć na moment cień uśmiechu, niestety wyszła kobiecie bardziej skwaszona mina.
Zaskoczył ją, ciemne tęczówki powędrowały ku męskiej dłoni - żadnej złotej obrączki - skoro prawie była - to pewnie dlatego jej nie nosił. Tak mało o sobie wiedzieli, a mimo to do umysły szatynki przybrnęła fala współczucia - wiedziała co to rozwód, niedawno przez niego przechodziła. Te wszystkie niechciane emocje, obarczane winą - żal i sama kwestia stracenia osoby, z którą wiązało się przyszłość - i ufało bezgranicznie. Oby w jego przypadku było inaczej.
- Nie wiem, czy McDonalda's jest w stanie uratować nasz wieczór. - stwierdziła, odpychając się obiema dłońmi od ściany. - A za rogiem mogą nas bardzo szybko znaleźć, może weźmiemy na wynos i gdzieś pojedziemy? Na mój koszt. - pragnęła być wszędzie, byle nie tu. - Może do mnie? Przedstawiłabym Ci moją kotkę. - jeśli nie uciekła. - Escaped.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Pewnie bym nie uwierzyła. Uśmiechnął się blado, pod nosem. Zdecydowanie bardziej do siebie niż do niej. Dziwne. Po raz pierwszy czuł jakiekolwiek, głębsze porozumienie z Reverie. Jasne, wcześniej wymieniali wiadomości i starali się przebrnąć przez papierkowe bzdury. Sprawiedliwie dzielili się robotą, nie wchodzili sobie w drogę by przy następnym spotkaniu wymienić uwagi. W zasadzie całkiem nieźle radzili sobie w roli wspólników z przypadku. Pierwsze, bardzo złe wrażenie zaczęło się zacierać; ale dotychczas nadal ich znajomość pozostawała wyznaczona przez sztywne ramy zobowiązania. Obietnicy, której nigdy nie złożyli Robertowi; lecz jednak obydwoje czuli się związani niewypowiedzialną przysięgą - dbać o to miejsce, o jego pamięć. Staruszek wiedział komu oddać lokal. Niektórzy mogliby uznać, iż z premedytacją rzucił na nich tę klątwę. Nadawali się. Oni by go nie porzucili.
- Hej! Ze studentami też nieźle sobie radzę! - mruknął przez chwilkę udając oburzenie. Dostrzegłszy spojrzenie dziewczyny również zerknął na swoją rękę. Nieco ją uniósł, aby miała lepszy widok. - Prawie była żona jest prawie byłą od dłuższego czasu i pewnie je właśnie kolację z lepszą wersją mnie. - w głosie Alberta dało się dosłyszeć nutkę sarkazmu oraz rozgoryczenia. Alkohol. Zwykle wypowiadał się o swoich prywatnych kwestiach z większym dystansem. Z neutralnością unoszącą brwi słuchaczy. Może nawet przesadzał? Niekiedy opowiadając o separacji zdawało się jakby mówił o kimś innym, o znajomym bądź koledze. Dopiero mówienie o Shelly zaczynało rozbijać go na kawałki.
Ale nie dlatego, że tęsknił. W miarę pogodził się ze stanem rzeczy. Tylko czasem brakowało mu wsparcia bądź ciepłego ciała w łóżku. Albo jej śmiechu. Niemniej, nie była to trwała tęsknota a raczej jej ostatnie rozbłyski. Mówienie o Shell rozbijało go, ponieważ nie rozumiał co się wydarzyło. Nie wiedział czemu dostał papiery rozwodowe. Znaczy, tłumaczyła mu; ale Stern nigdy nie chciał słuchać. Wolał swoją wersję wydarzeń. Wolał nie rozumieć.
Sam siebie zaskoczył, gdy odbił się od murku i kiwnął łepetyną. - Zaufamy, że ten... Kyle? - kierownik zmiany. Nie mógł zapamiętać imienia. - Zamknie lokal? - czemu miałby powiedzieć Vie "nie"? Byli dorośli. Niby po alkoholu, aczkolwiek właśnie obydwoje wspominali sobie eks partnerów. Jeżeli tu zostaną nie przestaną smęcić. A towarzystwo zwierząt pozytywnie wpływa na człowieka!

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
ODPOWIEDZ