archiwista — Cairns City Council
26 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Tell me gently, or don’t tell me at all. I only want soft secrets, little whispers, one warm hand over the mouth gasp.
2009
Wiosna nabrała rumieńców – w październiku Hobart bywało jeszcze chłodne, poranki brunatne i puszyste od wilgoci, a dzień przechylał się od razu w niskie, bursztynowe popołudnie, tymczasem w Queensland słońce obejmowało go ciepłymi ramionami i opierało skronie o rozchylone okna, sprawiając, że przez całe zajęcia musiał mrużyć oczy, żeby odczytać równania z kredowej tablicy. Czasem fantazjował, że mógłby się do tego przyzwyczaić, nabrać przeszłość w dłonie jak ziarno, którym babka karmiła kury i rzucić ją pod oskomę ptasich dziobów, dopóki pod nogami nie pozostałaby mu tylko goła ziemia, być bezlitosnym wobec przeszłości, ponieważ przeszłość była bezlitosna wobec niego – marzenia te, których wstydził się przed sobą w lustrze, były jednak płonne i krótkotrwałe, wyrwane mu z potylicy razem z kosmykami włosów, zmiętymi w pięści drugiego chłopca; od tamtej pory – odkąd Wren szarpnął go tak mocno, że przewrócił się wraz z krzesłem i uderzył głową o brzeg drewnianej ławki – zajmował miejsce w ostatnim rzędzie i pochylał się nisko nad podręcznikiem, jakby, nawet ze ścianą usztywnioną za plecami, obawiał się kolejnego upadku. Chłopiec, obok którego usiadł na początku września, miał jednak czujne, brązowe spojrzenie i przyjazny uśmiech, kiedy nie było go w szkole, przesyłał mu natomiast swoje notatki, a on zauważył, że pismo Roscoe było wtedy wyraźniejsze, bardziej schludne i uporządkowane niż na co dzień – przyjaciel nigdy nie pytał, dlaczego go nie było, choć często opuszczał zajęcia, próbując wypocić gorączkę w fałdy pościeli, która śmierdziała stęchłą, dziecięcą wilgocią, dopóki babka nie przychodziła zebrać jego rzeczy do prania, a wtedy ściskała prześcieradło w ciasny kołtun i spoglądała na niego tak, że czuł się winny własnego ciała i kiedy po raz kolejny zdjęła go choroba, spał na podłodze, owinięty w wełniany sweter, aby kołdra nie przesiąkła febrą stygnącą mu na skórze. Dla Josephine był jedynie wspomnieniem najstarszej córki, lecz im mniej ją przypominał, tym bardziej go nienawidziła – jak gdyby w ten sposób zabił ją po raz kolejny; nie chciała widzieć go w chłopięcych spodniach i swetrach przesłaniających wąską talię, a kiedy któregoś wieczoru ściął sobie włosy nad umywalką, pozostawiając na karku spłachcie jasnych kosmyków, uderzyła go w twarz tak mocno, że rano policzek wciąż miał spuchnięty i zaczerwieniony. Sądził, że w dużym mieście mógłby nareszcie być sobą, tymczasem w oczach rówieśników wciąż dostrzegał dziewczynkę, ocierającą łzy z zaróżowionej twarzy – była tam, w jego ciele, w subtelnych ruchach, w sposobie zdradzania bądź ukrywania uczuć, w tonie głosu. Była tam nawet wtedy, kiedy starał się od niej uciec – kiedy myślał, że się od niej uwolnił.
Roscoe zapytał, czy chciałby pójść z nimi na ryby, a on poczuł na sobie ciężar wzroku pozostałych uczniów, ich kpiące rozdrażnienie, które rozrastało mu się bolesnym uciskiem pomiędzy żebrami – zwariowałeś, po co zapraszasz dziewczynę?, parsknął ktoś na przodzie grupy, szturchając Roscoe w ramię, on cofnął się tymczasem, wgniatając kręgosłup w twardą ścianę, jakby spodziewał się, że tynk rozstąpi się wzdłuż cienkiego pęknięcia i pochłonie go w głąb budynku, będzie nam przeszkadzała. Paliły go policzki – objął się ramionami wokół piersi, jakby próbował ukryć się w ciele, które do niego nie zależało, pod pergaminową skórą, zbyt skłonną do wybroczyn, aby nie pozostawić na sobie śladów jego ucieczki, krętej, pąsowej linii, prowadzącej w dół miękkiego podbrzusza; nie był dziewczyną – ojciec nie rozumiał i krzyczał za każdym razem, kiedy o tym mówił, jak gdyby będąc chłopcem, nie mógł być już jego dzieckiem, lecz obcą istotą, stworzeniem, które spało w tym samym łóżku, co jego córka, piło wieczorami tę samą herbatę z mirtem cytrynowym i głaskało za uchem rodzinnego psa, dobrze wiedząc, w którym miejscu przesunąć palcami, aby zwierzę merdało wesoło ogonem, matka przeczesywała mu jednak włosy i schowała dziecięce spódnice głęboko na dno szuflady, zawsze chciałam mieć syna, mówiła, kiedy byli w domu sami, a on przez chwilę wierzył, że świat posiadał jeszcze łagodne krawędzie i można było przesunąć dłońmi po jego grzbiecie, bez obaw, że opuszki spąsowieją od ostrych drzazg; był jeszcze dzieckiem i nie rozumiał, że życie było łatwe tylko w matczynych ramionach i że kiedy te rozluźniły się wokół jego piersi, nigdzie nie odnajdzie już podobnego ciepła.
Przyglądał się skośnemu linoleum, czekając, aż śmiech chłopców ucichnie na korytarzu, a klasa stanie się całkiem pusta, z jego oddechem zatrzymanym w środku płochliwym wahaniem – nie wiedział, jak powiedzieć, że to nieprawda, jak się odezwać i nie czuć, że jego głos był zbyt wysoki i miękki, wpadający z dziewczęcy alt, jak zaprzeczyć i jednocześnie powstrzymać się przed rozdrapaniem skóry wokół żeber. Roscoe jednak się odrzekł – pójdziemy razem – a teraz siedzieli nad brzegiem rzeki, pomiędzy szuwarami oddzielającymi niewielką plażę; wiosna była ciepła i prażyła go w plecy, a w powietrzu unosił się zapach kwitnącej jakarandy, której drobne, fioletowe płatki pływały na powierzchni wody. Przysiadł na jednym z płaskich, omszałych kamieni, podciągając nogi bliżej do ściśniętej piersi – nie potrafił przypomnieć sobie, na czym i kiedy dokładnie przerwali rozmowę, w pewnym momencie po prostu zamilkli, w ten sam sposób, w jaki mogłyby milczeć dwa drzewa, rosnące obok siebie od wieków; chciał mu wytłumaczyć, powtarzał słowa w myślach, nabierał powietrza, ale kiedy otwierał usta, cała wypowiedź zapadała się w głąb piersi, zajmując miejsce kolejnego oddechu – nad brzegiem przysiadła jętka o przezroczystych, filigranowych skrzydłach, a on chciał powiedzieć, że o ile dla nich było to po prostu kolejne, wiosenne popołudnie, o tyle dla jednodniówki to popołudnie jej życia, ale nie odważył się z obawy, że Roscoe go wyśmieje, więc odprowadził tylko owada wzrokiem, przyglądając się jak znika pomiędzy bujną roślinnością.
Nie jestem dziewczyną – odparł w końcu, nie patrząc mu w oczy, jego głos brzmiał jednak łagodnie, pozbawiony zadr, które mogłyby znaczyć miejsce zranienia – urodził się ofiarą i wiedział, że nie należało pozostawiać za sobą krwawych śladów. – Tylko że... powinienem był ci powiedzieć... – potarł palcami zawieszony na szyi krzyżyk, jak zawsze, kiedy się denerwował. – Nigdy nie byłem na rybach. Przepraszam.
niesamowity odkrywca
pangea
brak multikont
pomocnik ebenisty — warsztat H. Wisse
26 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
your skin beneath my lips feels like a thunder promising rain, pour out, darling, make me drown, let me sink in yours shivers, let me bury my hands in the sands of promised land and pray for it to take me back, take me in, take me home
Na początku września w szkole pojawiła się nowa twarz – miała delikatne rysy, miękkie jeszcze w ten sam dziecięcy sposób, w jaki wszyscy byli miękcy, chociaż w niektórych otaczających go licach (towarzyszyły mu, te same, od pierwszego dnia pierwszej klasy) coś zaczynało się zmieniać, wyostrzać, jakby spod dzieciństwa zaczynała wyłaniać się druga postać, jak z larwy wyłaniało się imago na stronach podręcznika przyrodniczego, świeże jeszcze i plastyczne, dopóki pancerzyk wieku nie twardniał w końcu na delikatnych, odsłoniętych w naiwności, wnętrznościach; nowa twarz była więc podobnie do nich miękka, ale poza tym subtelnie niepodobna do tych twarzy, jakie znał – miała jaśniejszy odcień od osmaganej słońcem skóry większości okolicznych dzieciaków, mgławicę piegów prawie cynamonowych i intrygującą obcość, która sprawiała, że raz po raz – ukradkiem i bezwiednie – zawieszał spojrzenie na chudej sylwetce zatopionej w luźnym ubraniu, rozciekawiony tą nowością jakby w życie wtargnęła mu nie tylko nowa twarz, ale też towarzysząca jej pojawieniu się rewolucyjna myśl, że miał w sobie chęć poznawania większą niż sugerowałyby jego oceny. W jego chłopięcym małym świecie wprawdzie niewiele się zmieniało, nie znał właściwie nawet samego Lorne i nie znał tym bardziej niczego dalej, tymczasem zaczynał czuć, jak naskórek tego świata napina się na nim, przyciasny jak zeszłoroczna chityna, choć nie rozumiał jeszcze, czym było to uczucie i do czego właściwie tęskni – mapy w książkach szkolnych były oczywiście jakimś obrazem większego świata, ale płaskim i teoretycznym, filmy wypełniały źrenice marzeniami, ale potem stary ekran zacinał się i powlekał czernią, a on odbijał się w wypukłym, małym szkle, zamknięty w ramie rzeczywistości i rozumiał, że należało wrócić na ziemię, odliczyć zaskórniaki z puszki, wyjść po zakupy, napełnić wodą szklankę na przyłóżkowej szafce mamy, bo nieustannie topiły się w niej muszki. Tego dnia, na początku września, po raz pierwszy otworzył w domu zakurzony, zniszczony atlas pamiętający czasy świętej pamięci babci, i odkrył, że gdzieś na dole kontynentu istotnie istniał jakiś odległy Hobart; i ta nowa twarz, ze swoją obcością, była jakby cząstką tego dalekiego miejsca w jego małym, chłopięcym świecie, intrygującą i orzeźwiającą. I kiedy wydawało się, że ta pierwsza ciekawość w końcu zaczyna ostudzać się przyzwyczajeniem i przygasać pod zmartwieniami przydużymi na niego jak dorosłe ubranie, Carmen – kawałek innego świata – niespodziewanie zbliżył się bardziej, ruchem tektonicznym przypadku, zajmując któregoś dnia puste krzesło obok niego – i następnego dnia, i następnego. Odkrył wtedy o tym obcym świecie jeszcze więcej, bezwolnym odruchem ciekawości. Odkrył, że Carmen miał nadgarstki delikatne i przezroczyste, na których nosił gumkę ściąganą z rozpuszczonych włosów, że ma schludne, dziewczęce pismo i długie, jasne rzęsy; odkrył przede wszystkim, że kiedy Carmen na niego spoglądał, z początku nieśmiały i płochliwy, spoglądały na niego oczy wcale nie inne od tych, które widział w swoim lustrze; patrzył na niego chłopiec – i zawsze ostrzył się na źrenicy jak nóż na kamieniu, kiedy sprowokowany przypominał to jeszcze raz: nie jestem dziewczyną.
Carmen Harlowe nie był więc dziewczyną i tylko przelotnie, kiedy akurat na siebie spojrzeli, przemknęło mu przez myśl głupio, że to szkoda – potem się zawstydził i już na niego nie spoglądał. Carmen był chłopcem, więc kiedy zapytał go głośno, czy pójdzie z nimi na ryby, złośliwy sprzeciw pozostałych chłopców jakby go zaskoczył; choć właściwie nie powinien, bo od samego początku zdawali się nie zważać w ogóle na to, co Harlowe o sobie mówił tak stanowczo, choć poza tym głos miał cichy i ustępliwy, i nieustannie między sobą o nim żartowali. Pójdziemy razem, odpowiedział, z butnym spokojem, jakby nie robiło mu większej różnicy, że zrzeka się tym samym swojego miejsca między nimi; więc poszli razem – on i ten dziwny drugi kawałek świata, od którego włosów słońce odbijało się miękkim złotem jak od zboża za fermą wujka. Znaleźli kawałek plaży oddzielonej od reszty nabrzeża gęstymi, szemrającymi szuwarami i rozmowa, lekka jak przemykające cicho ważki, powoli ustała – przykucając przy brzegu, między kamienie wbił niesiony ze sobą patyk o rosochatym końcu, o który mógł oprzeć później wędkę; miał ciągle nadzieję, że uda mu się kupić sobie prawdziwą podpórkę, ale oszczędności chowane pod materacem zawsze uciekały spod niego na inne rzeczy. Podniósł spojrzenie na Carmena, słysząc jego głos – tym razem, kiedy o tym mówił, nie patrzył na niego buńczucznie i nie wydawał się tak ostry, brzmiał miękko i spokojnie, jakby nie czuł potrzeby szamotać się z wnykami cudzych spojrzeń.
Wiem – odparł więc prostu, przyglądając mu się krótko; przez moment wahał się, w zamyślonej pauzie, jakby nie był pewien, czy może mówić o tym jeszcze, nieproszony. Zdążył nauczyć się, że były rzeczy, o których mówić nie należało, choć nie zawsze rozumiał dlaczego. Mały krzyżyk, pocierany przez Carmena, odbił metalicznie światło. – Finn mówił, że widział cię w kościele. Mówił, że byłeś w sukience – powiedział w końcu, ostrożnie, jednocześnie jakby nie obchodziło go to wcale tak bardzo. Otrzepał dłonie o spodnie, podnosząc się, by przysiąść w końcu na kamieniu obok niego, sięgając po odłożone na piach sprzęty: starą wędkę z odłażącym lakierem, szpulę żyłki, metalowe pudełko po landrynkach, w którym trzymał haczyki z przynętami i drugie, pełne nazbieranych robaków. – Ja nie chodzę do kościoła. Mama mówi, że to ostatnie miejsce, w którym można szukać Boga, że kadzą go tam dymem jak pszczoły, żeby oddawały miód, cokolwiek to znaczy, mówi czasem dużo dziwnych rzeczy, taka już jest. Mówi, że on jest wszędzie, pod kamieniem albo w muszelce, albo na rzęsie. Mi się wydaje, że boi się po prostu tych wszystkich ludzi – mówił dalej, jak gdyby wspomniana sukienka nie miała najmniejszego znaczenia, bo porwał go potok nowych myśli i z wędką opartą na kolanach, majstrując przy żyłce, przechylił głowę, spoglądając na niego zaciekawionym, ciemnym okiem. Ton, jakim opisywał matkę, sprawiał wrażenie, jakby mówił o niej z pobłażaniem jak o dziecku. – Chciałbym kiedyś pójść, tylko mi głupio – zawstydzenie, faktycznie, rozlało się na lśniących źrenicach onieśmieleniem. Kiedyś nawet poszedł, w niedzielę, otworzył wysokie drewniane drzwi i zajrzał do środka, ale wszyscy byli odświętnie ubrani i ludzie stojący w przedsionku spojrzeli na niego tak dziwnie, że nie odważył się wejść głębiej. Wywijając zręcznie żyłką połyskującą w palcach, nałożył nań haczyk z zauważalną wprawą, jakby robił to często, a potem sięgnął po zatrzaśnięte pudełeczko, pod którego pokrywką czuł ciężar wijącego się życia.
To nic, wszystko ci pokażę. Najpierw przynęta – uśmiechnął się kącikami ust z rozbawionym ożywieniem, podsuwając mu pudełeczko. – Wiesz chyba, co z nią zrobić?
niesamowity odkrywca
pierożek
brak multikont
archiwista — Cairns City Council
26 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Tell me gently, or don’t tell me at all. I only want soft secrets, little whispers, one warm hand over the mouth gasp.
Nigdy nie potrafił zatrzymać przy sobie cudzej wiary – jego słowa były cienkie i papierowe, ginęły w łagodnym objęciu warg, nawet kiedy naginał cięciwę krtani, zmuszając ją do kontenansu; prześwitywał przez nie grymas twarzy, które stroszyły się naprzeciw jego życiu, jakby musiały mu zaprzeczyć, zgnieść je pomiędzy ściągniętymi brwiami, przetrącić kręgosłup w zaciśniętych zębach. Kiedy pierwszy raz powiedział rodzicom, że jest chłopcem, ojciec nawet na niego nie spojrzał, a matka pogłaskała go po głowie i pozwoliła ściągnąć kraciastą spódnicę, choć za zamkniętymi drzwiami, kiedy myślała, że jej nie słyszał, wciąż mówiła jedynie o dziewczynce, o swojej córce – próbowała go wspierać, choć wiedział, że tak naprawdę mu nie wierzyła, nazywała go chłopcem, ale tylko wtedy, gdy przebywali razem w tym samym pokoju, przejdzie jej, powtarzała na ucho członkom rodziny, każde dziecko przez to przechodzi, tłumaczyła się przed samą sobą, jakby nie chciała, aby kiedykolwiek dorósł do swojego szczęścia. Czasem był pewien, że sprawiał jej zawód, więc wyciągał z szafy sukienki, które odsłaniały płytki, dziecięcy dekolt, przewiązywał włosy w dwa warkocze, ściągnięte barwną falbaną i przeciągał przez usta różową pomadkę, ale wszystko sprawiało tylko, że skóra swędziała go na całym ciele, a ciężar, z którym urodził się w głębi piersi, opadł głębiej na dno żołądka, jakby był kotwicą, zadzierającą jego wnętrzności metalowym hakiem – kiedy zdejmował z siebie ubrania, przedramiona miał czerwone od nieustannego pocierania o nie palcami i nie mógł spojrzeć na siebie w lustrze, więc siedział na podłodze i wyobrażał sobie, że spędzał dzieciństwo tak, jak spędzali je jego kuzyni, kopiąc piłkę po zabłoconym boisku i wypalając po szkole pierwsze papierosy, z ojcem, który uczył go łowić ryby i wkręcać gwoździe w zardzewiałe ogrodzenie, podczas gdy Benjamin tylko warczał, że to nie zajęcie dla dziewczyn, jak gdyby w wieku ośmiu lat jego dłonie już różniły się od dłoni chłopca, który mieszkał po drugiej stronie ulicy. Zaczął przyzwyczajać się do tego, że wiara, jaką w nim pokładano, nigdy nie sięgała głęboko – wciąż powtarzał przed babcią, że nie jest dziewczynką i wciąż przyjmował ten sam ból, czerwieniący się w miękkiej skórze policzka, co niedzielę przekonywał się, że nie potrzebował jej zaufania, wiedział, kim był, nawet jeśli talię opinała mu elegancka sukienka, czasem wciąż przychodziła mu jednak do głowy myśl, że nie będzie w stanie znieść swojego życia w samotności, bo choćby ściął włosy nożyczkami i zacieśnił bieliznę wokół piersi, koledzy z klasy wciąż będą zamykać go w dziewczęcej łazience, a on będzie wracał do domu ze skórą burą i zapuchniętą od sińców. Tymczasem Roscoe patrzył na niego tak, jakby mu wierzył – jakby przynajmniej próbował mu wierzyć; kiedy odwzajemniał jego spojrzenie, mięśnie nie kurczyły mu się sprzeciwem, głos nie bolał w gardle, napięty do granicy odwagi.
Nie widziałeś nigdy chłopca w sukience? – odparł, siląc się na stanowczość, choć po karku spłynęła mu struga dreszczu, a zimno osiadło boleśnie na dnie żołądka – świadomość, że Finn zauważył go w kościele, ciążyła mu w dole brzucha, krępująca i uporczywa jak poranna niestrawność; pochylił głowę, sięgając wzrokiem przez zaścieloną taflę jeziora – w rzeczywistości nie chodziło o Finna i jego ciężkie spojrzenie, ale o fakt, że Roscoe o tym wiedział, usłyszał od niego o dziewczynce, która udaje, że jest chłopcem, choć w każdą niedzielę klęka przed konfesjonałem w eleganckiej, brązowej sukience i składa dłonie do modlitwy. – Babcia każe mi ją nosić. – Roscoe był inny niż pozostali, a jemu wydawało się, że rzeczywiście mu wierzył, że nie dostrzegał precyzyjnego pisma, które układało się równo pomiędzy linijkami zeszytu, nie zauważał, że kiedy nauczycielka dzieliła ich na grupy, zawsze stawali po przeciwnej stronie sali, nie zdawał sobie sprawy, że miał zbyt wysoki głos i zbyt delikatne rysy, nawet kiedy próbował nakreślić je mimiką na bladej twarzy. – Kiedy na mnie patrzysz – zaczął, a jego głos, choć wyraźnie ściszony, zabrzmiał sztywno i niewyraźnie. – Widzisz chłopca? – odwrócił głowę, spoglądając mu w oczy; tym razem się nie starał – siedział wyprostowany, z nogami ułożonymi obok siebie i dłońmi splecionymi na udach, jakby pozował do obrazu. Tym razem się nie uśmiechał – przyglądał się tylko, jak ciemne źrenice Roscoe powoli osuwają się w dół, a potem drgają nerwowo na tle ciemnych tęczówek, jak w końcu zatrzymują się na jego twarzy, szerokie i oszołomione.
Podoba mi się to – podjął po chwili ciszy, unosząc kąciki ust w rozweselonym zamyśleniu. – Bóg to wszystko stworzył, dlaczego miałby się nie podpisać? W górach widziałem ludzi, którzy nigdy nie byli w kościele, choć modlili się codziennie, wystarczyło, że spojrzeli w niebo. Może twoja mama ma rację. – jego lico ponownie napełniło się ciepłem dziecięcych rumieńców, oczy przesunęły się w zamyśleniu po otaczającym ich krajobrazie – jakby rzeczywiście próbował dostrzec Boga w pojedynczej zmarszczce wody, w liściach unoszącego się przy brzegu limnobium, w płytkim uśmiech chłopca, który przysiadł na kamieniu obok niego i naciągał na żyłkę barwne oczko spławika. – Możemy pójść razem... jeśli będziesz chciał – dodał, choć w ton głosu wkradło mu się wyraźne onieśmielenie, jakby nagle nie był pewien, czy Roscoe rzeczywiście chciał spędzać z nim czas, czy nie żałował, że zaprosił go na ryby i że chłopcy zanieśli się śmiechem, kiedy na niego spojrzeli, że nie siedział teraz z nimi na głównym pomoście i nie rzucał dżdżownicy za kołnierz Finna, aż ten zacząłby wiercić się tak bardzo, że wpadłby do wody, w objęcie kwitnących żabieńców – zaraz chłopak uśmiechnął się jednak z rozbawionym ożywieniem, a on poczuł w dłoniach ciężar metalowego pudełka, gdzie płytko pod pokrywką wiły się ciała pąsowych rosówek, zgniecionych w ciasne supły wzajemnej bliskości. Odkręcił wieczko, przyglądając się, jak stworzenia wiją się w ciasnych objęciach, ich pierścieniowate ciała przeciągają się i pulsują, odsłaniając jaśniejące siodełka jak pulchne, kobiece wargi, przez które należało przebić ostrą krawędź haczyka.
Wiem – odparł, strzepując z ramion spojrzenie Roscoe, choć kiedy złapał jedną z dżdżownic pomiędzy palcami, pierś zacisnęła mu się gwałtownym skurczem – czuł w opuszkach tętniące życie drugiego stworzenia; haczyk połyskiwał w jasnym, popołudniowym słońcu, a on nie potrafił zmusić się, aby przebić przez niego miękkie, zwierzęce ciało.
niesamowity odkrywca
pangea
brak multikont
pomocnik ebenisty — warsztat H. Wisse
26 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
your skin beneath my lips feels like a thunder promising rain, pour out, darling, make me drown, let me sink in yours shivers, let me bury my hands in the sands of promised land and pray for it to take me back, take me in, take me home
Carma wydawał mu się trochę inny, tutaj, to znaczy pomiędzy nimi, to znaczy wtedy, kiedy nie było więcej spojrzeń poza tymi, które sobie podawali nad niezdarnym stołem pierwszej takiej rozmowy, wypuszczonej z ciasnych korytarzy szkoły i jeszcze ciaśniejszych tuneli cudzych źrenic, w których zdawał się kurczyć jakby klaustrofobicznie – tutaj, gdzie nie było nikogo więcej, zdawał się prostować swobodniej szalki swoich ramion, podnosić pewniej piegowate czoło, nad którym zwijał się lekki puszek odrastających, dziewczęcych włosów, i nie oglądać się tak, jakby w każdej chwili spodziewał się kąsającej złośliwości, sięgającej pod żebra dociekliwymi palcami, w dziecięcym okrucieństwie chcąc sięgnąć najtkliwszej słabizny serca. Przyszło mu na myśl, jeszcze raz, że Carma jest inny – nie znał nikogo innego, kto nosiłby tę tkliwą słabiznę tak otwarcie, nikogo, kto nosiłby swoje serce tak blisko powierzchni spojrzenia, pomyślałby, gdyby tylko posiadał słowa dla tego, co przesuwało się pod własnym mostkiem, ocierając jego podbrzusze nieśmiałym łaskotaniem. Wszyscy chłopcy, których znał, chowali swoje słabizny za zębami, chowali je na dnach żołądków jak swój gniew, w podbiciu szyderstw i pod pękającym w krtani śmiechem; głęboko, daleko od spojrzeń. Finn nigdy nie zapraszał ich do siebie i udawał w szkole, że nie zauważa swojego młodszego brata, noszącego jego stare ubrania, jeszcze przyduże. Finn nienawidził, z zasady, dzieciaków mających duże domy, nowe buty i udane rodziny – Roscoe z początku sądził, że dlatego też nienawidził Carmy: bo mieszkał z babką w centrum miasta, w Opal Moonlane wyglądającym z wynajmowanej przyczepy jak drzazga wżęta w środek oka.
Carma nie chował się za zębami. I może dlatego, że oznaczałoby to, że musiałby przełknąć siebie i skurczyć się na dnie własnego żołądka, ale wydawało mu się, że – niezależnie, obok tego – był odważniejszy od chłopców w sposób, w jaki odważniejsze od chłopców były dziewczęta (w każdym razie tak mu się zdawało, nie znał się na dziewczętach, onieśmielały go ich uśmiechy, jasne i zazwyczaj zupełnie inne niż te, za którymi trzymało się goryczkę niestrawionych treści). Może tylko w tym kościele, w swojej sukience, przez chwilę trzymał się pod językiem albo na dziąśle, jak gumę do żucia, kiedy brał na niego biały opłatek.
Teraz to nie wiem. Jeśli widziałem, to mi o tym nie powiedział – stwierdził, starając się dosięgnąć tego stanowczego głosem powagą odpowiedzi, choć w oku zabłysnęła mu smarkata, odruchowa kąśliwość. Widział, co prawda, mężczyzn w sukienkach w filmach albo w kabaretach, ale nie sądził, że to ma znaczenie; zasadniczo nic, co widział na ekranie, nie miało dla niego większego znaczenia, znikało wraz z wyłączeniem telewizora, tylko czasem szumiało jeszcze w snach. Nie wydawało mu się, co więcej, że ci ludzie przypominali Carmę albo Carma ich. Był przede wszystkim obok, prawdziwy, ciepły i z sercem na wierzchu. – Finn mówił, że było ci w niej całkiem ładnie – mruknął po chwili, pamiętając jego uśmiech, pamiętając zagryzione zęby i głos podbity szyderstwem, i Finna, który spoglądał na nich czujnie, jakby czegoś pilnował. – Może dlatego jest taki złośliwy – uśmiechnął się kącikiem ust z krzywym rozbawieniem. Poczuł, jednocześnie, jak w policzki robi mu się gorąco, podniesione na chwilę spojrzenie spuścił zaraz znów na zaczepiany na żyłkę haczyk, ściągając w skupieniu ciemne brwi.
Nie mógł jednak udawać, że nie usłyszał jego pytania; nie zamierzał być zresztą wstydliwym smarkaczem. Carma nie był zresztą dziewczyną, więc czemu miałby się przy nim wstydzić? Podniósł czoło, wygładzając grymas brwi, przesuwając ciemnym okiem po jego szczupłej sylwetce, kolanach złożonych blisko siebie, dłoniach ułożonych na udach, włosach spadających na ramię krótkim puklem, łagodnie wysuniętej brodzie, jakby w nieświadomym wyzwaniu. Przyglądał mu się przez krótką chwilę w poważnym milczeniu, po raz pierwszy tak wprost i tak otwarcie badając tę nieoczywistą fizjonomię, tego chłopca zgubionego w dziecięcej i dziewczęcej miękkości. W końcu poruszył się, sięgając ku niemu, by zsunąć związane włosy na kark, niezdarnie odsunąć włosy z policzków i czoła, złapać go w ramionach, łagodnym naciskiem prostując i rozchylając mu bardziej barki.
Trochę nieśmiałego. I bardzo, bardzo grzecznego – odpowiedział w końcu, kąciki ust drgnęły mu w rozbawionym, swobodnym uśmiechu, kiedy cofał dłonie, by spojrzeć na niego jeszcze raz. Nie odsunął się jeszcze, znajdując zielone obręcze jego tęczówek, pochylił przy tym lekko ku niemu czoło, jakby zamierzał powiedzieć mu coś w poufności. – Babcia cię tu nie widzi – oznajmił w żartobliwym upomnieniu, łyskając rozweseloną przekornie źrenicą, a potem, zanim słowa zdążyłby związać mu się w gardle nieśmiałością, odezwał się znowu, mięknąc w uśmiechu trochę nerwowym: – Ja cię widzę.
Odsunął się zaraz, łapiąc na powrót haczyk w palce, opuszkę kciuka przyciskając lekko do ostrego zęba nieuważnie, jakby bezwiednym odruchem; powietrze zdawało mu się cieplejsze niż było chwilę wcześniej, a słońce spływało gorącą strugą po jasnych włoskach na opalonym, pochylonym znów karku. Wspomnienie matki sprawiało tymczasem, że robiło mu się znów swobodniej – lubił o niej opowiadać, mówić ludziom o tej kobiecie, którą była tylko przy nim i o której zawsze myślał, nawet kiedy nieruchomiała w swoim łóżku na tygodnie jak ktoś obcy; o tej kobiecie – jego matce – wesołej, pełnej pomysłów i życia, które przelewało jej się przez palce śmiechem i rumieńcami, muzyką puszczaną ze starego radia, brzękiem tanich kolczyków i kolorowych, niemodnych od dawna bransoletek. Podoba mi się, mówił Carma, a on czuł się przez chwilę jakby dumny, połechtany po tym miękkim miejscu, w którym kochał ją bardziej niż kochał cokolwiek innego, choć nikt inny zdawał się tej miłości nie rozumieć – nie wiecznie pijany wuj, nie sąsiedzi, plotkujący wiecznie na jej temat, nie nauczyciele, pytający go tyle razy, czy wszystko w domu jest w porządku, z tym wstrętnie zmartwionym uśmiechem.
Ludzie uważają, że jest trochę pomylona – chyba nigdy wcześniej nie przyznał tego głośno; zarumienił się lekko, zawstydzony, w jego tonie wciąż jednak przebrzmiewała głównie czułość, czułość pełna cichego żalu. – Ale moim zdaniem czasem mówi całkiem do rzeczy. Może też ich znała, tych ludzi z gór, kiedyś lubiła podróżować i brzmi czasem jakby znała cały świat, tak z bliska.
Wiedział, że to nieprawda – jego matka urodziła się w Lorne i nigdy nie była dalej niż w Cairns, chociaż zawsze marzyła o dalekich podróżach (potem się urodziłeś, rosie); ale potrafiła mówić o każdym miejscu tak, jakby spędziła w nich pół życia – posiadała mnóstwo atlasów, pocztówek i książek podróżniczych z młodości, które teraz kurzyły się na szafkach.
Na mszę? – podjął, zwracając ku niemu ożywione spojrzenie. – Czy to grzech, jak nie pójdę do spowiedzi? – w gruncie rzeczy nie miało to znaczenia; w gruncie rzeczy pewnie miał ich więcej niż powinien mieć, pomyślał, że na pewno ma ich więcej niż Carma, chowający się przed Bogiem pod własnym językiem. Może dlatego ludzie tak na niego wtedy patrzyli (poza tym, że przyszedł w brudnych, podwórkowych ubraniach, z włosami mokrymi od mętnej rzecznej wody), jakby wiedzieli, że nie powinno go tam być.
Obserwował jak chłopiec bierze w miękkie dłonie pudełeczko i ściąga z niego wieczko, jak nieruchomieje na chwilę, przyglądając się wijącym dżdżownicom, niepewny. Wyciągnął dłoń z błyszczącym zębem haczyka na otwartym śródręczu, spoglądając razem w nim w wijącą się plątaninę różowych, śliskich ciałek, jakby ściskających się ze sobą w ciaśniejszy węzeł.
Powiedziałaby, że to też Bóg. Nie lubi, kiedy to robię – mruknął mamrotliwie. – Finn się brzydzi. Będzie mu głupio, jak zobaczy, że ty nie.
niesamowity odkrywca
pierożek
brak multikont
archiwista — Cairns City Council
26 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Tell me gently, or don’t tell me at all. I only want soft secrets, little whispers, one warm hand over the mouth gasp.
Ciało nigdy nie leżało na nim tak jak powinno – dorastał do skóry opiętej na dziewczęcych biodrach, na których babka wspierała dłonie, powtarzając, że miał szeroką miednicę, dobrą do rodzenia dzieci, aż wieczorami nie mógł spojrzeć na siebie w lustrze i kucał na dnie emaliowanej wanny, marząc o szczupłych udach i chłopięcej staturze, pozbawionej łagodnego przewężenia na wysokości pępka; głos wspinał mu się coraz wyżej po naciągniętych strunach krtani, stawał się ciepły i melodyjny, a on krzyczał w poduszkę, dopóki słowa nie zaczynały chrypieć na podniebieniu i naciągać gardło bolesną opuchlizną, jak gdyby nawet w tym miejscu tkanka nie potrafiła ułożyć się właściwym kształtem; otrzymywał na urodziny sukienki z zaokrąglonym dekoltem i zakładał je, aby nie obrazić Joesphine, jednocześnie czując, jak opinają mu się w talii i obejmują nieśmiałe wzniesienie piersi, a potem przyglądał się uważnie swojemu ciału, przesuwał dłońmi po wszystkich miejscach, gdzie zebrał się ciasny skurcz dyskomfortu, aż na skórze pojawiły się pręgowane ślady, czerwieniące się cętkami drobnych wybroczyn – rozdrapywał skórę do krwi, usiłując zedrzeć z siebie warstwę świeżego naskórka, zebrać pod paznokciami pierwsze objawy dorastania. Ciało nigdy nie leżało na nim tak jak powinno, a on czuł pod palcami ciasną gruzłowatość mięśni, kark obolały od zgarbionej sylwetki i ciężar oddechu, powstrzymany głęboko w dole płuc, jakby obawiał się, że nawet ten odgłos – cichy świst wydechu – w jakiś sposób go zdradzi; w szkole udawał, że nie wyczuwał na sobie wrogich spojrzeń, że prawy bark nie dojmował go w miejscu, gdzie uderzył nim o drzwi do kabiny, kiedy chłopcy próbowali siłą zamknąć go w dziewczęcej łazience, nie czuł mrowienia cudzych palców na swoim brzuchu po tym, jak Finn pchnął go na ścianę w zaułku korytarza i wsunął dłonie głęboko pod materiał ubrania, na miękkie piersi, wiedziałem, że nie jesteś chłopcem, parsknął wtedy złośliwie i uniósł wzrok – oboje byli jeszcze dziećmi, lecz sposób, w jaki Finn na niego spojrzał, sprawił, że wzdłuż kręgosłupa osunął mu się zimny dreszcz. Nie powiedział nikomu o tym, co się stało, lecz przez całą następną lekcję nie odezwał się ani słowem i dopiero, kiedy Roscoe położył mu dłoń na ramieniu, zdał sobie sprawę, że po policzkach ciekły mu łzy – chciał objąć go ramionami, ale zamiast tego zakrył kark, dociskając powieki w miękkim wgnieceniu łokcia. Wstydził się swoich emocji – wydawało mu się, że kiedy płakał, jego twarz stawała się dziewczęca i opuchnięta, przesiąknięta pąsem jak różowym pudrem, którego używała babka.
Tym razem – nad brzegiem rzeki, która nuciła pod nosem cichy szum przepływającej wody i kołysała na powierzchni białe kwiaty nenufarów – czuł się jednak prawie swobodnie; w towarzystwie Roscoe nie musiał naciągać mięśni pomiędzy łopatkami ani rozglądać się za ciężarem cudzego spojrzenia i choć wciąż nie potrafił odpuścić lekko zgarbionej sylwetki ani ściągnąć przez głowę cienkiego swetra, pod którym na karku zbierała się warstwa potu, był spokojniejszy, bo nie przypominał zwierzęcia zagonionego w róg pomieszczenia widokiem cudzych szczęk. Starał się odpowiedzieć na słowa przyjaciela rozbawionym uśmiechem, dostrzegając figlarny błysk w kącie jego spojrzenia, wspomnienie Finna zakradło się tymczasem niepostrzeżenie na brzeg świadomości – słowo ładnie pozostawiło po sobie zaczerwienione otarcie, choć nie zamierzał brać go sobie do serca; ładne mogło być wprawdzie wieczorne niebo, purpurowe kwiaty woskówki i lorysy tłoczące się na gałęzi drzewa, w głowie kołysały mu się jednak rozdrażnione słowa babki, wypowiedziane spomiędzy warg wygiętych tak mocno, że przypominały rozgniewane brwi, mogłabyś być ładna, gdybyś tylko się postarała – w sposób, w jakie ładne powinny być dziewczynki.
Nie lubię jej nosić – odparł, przechylając głowę, aby sięgnąć wzrokiem na przeciwny brzeg jeziora, całkowicie zarośnięty przez wodne krzewy. – Czuję się wtedy... – przygryzł wnętrze policzka, nie potrafiąc odnaleźć właściwego słowa – jak właściwie miałby opisać dyskomfort, który osadzał się w przedsionkach serca, drżenie naciągnięte na postronki obojczyków, pragnienie, by wydrapać sobie spod skóry świadomość własnego ciała, zebrać bukiety nerwów pod paznokciami i wyrwać spomiędzy tkanek jak chwasty ze zbyt suchej gleby? – Dziwnie... jakbym nie był sobą. – kiedy po raz pierwszy powiedział o tym babce, zapisała go do psychologa, dzieci nie powinny tak mówić, tłumaczyła, jesteś sobą, choć nigdy nie czuł się, jakby to była prawda – w gabinecie opowiadał o emocjach, które nie interesowały terapeuty ze względu na ich znikomość i nieuchwytność, próbował wytłumaczyć uczucie, które zalęgało się w piersi, kiedy przechodząc obok boiska, przyglądał się chłopcom grającym w koszykówkę, mówił o tym, jak się czuł, kiedy uświadamiał sobie, że nigdy nie będzie w stanie narodzić się po raz kolejny, tłumaczył poranną melancholię w dzień urodzin, żałobę po wszystkim, czego nie zdążył przeżyć, tęsknotę za zapachem powietrza z dzieciństwa. Ma pani pod opieką zdrową dziewczynkę, oświadczył psycholog, a on pomyślał, że nigdy w życiu nie poczuł się przez nikogo tak dogłębnie niezrozumiany. Teraz – kiedy zadał pytanie, a Roscoe przyglądał mu się w milczeniu – na dnie żołądka zrodził się ten sam, zapleciony skurczem niepokój; obawa, że przyjaciel powie coś, czego żaden z nich nie będzie już w stanie cofnąć. Chłopiec sięgnął tymczasem dłońmi do jego ramion, rozchylając przygarbione barki i zsuwając przewiązane włosy na kark – przez chwilę ich twarze znajdowały się tak blisko siebie, że poczuł na policzkach ciepło jego oddechu i nie potrafił powstrzymać rozbawionego grymasu, jakby przekazywali sobie ten fragment czasu w dziecięcej poufności. Przyjaciel nachylił się bliżej, a on był pewien, że policzki rozgrzewają mu się zawstydzonym rumieńcem, więc uciekł pośpiesznie wzrokiem na ziemię, ukrywając zieleń spojrzenia pod powiekami – nikt nie chciał dotąd przyglądać mu się w ten sposób; żałował, że był zbyt nieśmiały, żeby mu o tym powiedzieć.
Ludzie uważają o mnie to samo – odpowiedział w końcu, lekko ściszonym głosem. – Gdyby to zależało ode mnie, chciałbym, żeby wszyscy modlili się w środku lasu... albo nad jeziorem – mówił szeptem, ale uśmiechnął się nieśmiało, jakby powiedział coś, czego nie wolno mu było powtarzać w obecności dorosłych. – Na pewno zna dużo opowieści. – pomyślał, że Roscoe musiał naprawdę kochać swoją matkę i żałował, że nie mógł opowiedzieć mu o swojej – prawie jej nie znał, mimo to za każdym razem, kiedy próbował wspominać ją na głos, oczy szkliły mu się żałobą. Przyjaciel zwrócił się do niego z ożywionym entuzjazmem, a on nie chciał, żeby teraz również stały się wilgotne i smutne. – Tylko jeśli chcesz przyjąć opłatek. – uśmiechnął się, choć nie był pewien, dlaczego – być może dlatego, że Roscoe się do niego uśmiechał. – Tylko jeśli zrobiłeś coś bardzo złego – dodał ciszej, jakby mówił do siebie – kiedy Josephine po raz pierwszy zaprowadziła go do kościoła, kazała mu klękać przed konfesjonałem i przyznać się do tego, co zrobił swojej matce, a on od tamtej pory spowiadał się z tego za każdym razem, jakby nigdy nie czuł, że grzech ten został mu przebaczony.
Spojrzał nerwowo na swoje dłonie, splecione ciasno wokół metalowego pudełeczka, w którym nieśpiesznie poruszało się życie – skinął głową, starając się potraktować słowa chłoopca jak pocieszenie, choć kiedy ujął jedną z dżdżownic pomiędzy palcami, w piersi wciąż czuł skurcz bolesnej wątpliwości. Odetchnął cicho, mamrocząc pod nosem słowa, które brzmiały jak modlitwa, po czym przebił haczyk przez zgrubiałe siodełko na ciele rosówki.
Nie brzydzę się – odparł twardo, unosząc wzrok na twarz przyjaciela. – Co teraz?
niesamowity odkrywca
pangea
brak multikont
pomocnik ebenisty — warsztat H. Wisse
26 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
your skin beneath my lips feels like a thunder promising rain, pour out, darling, make me drown, let me sink in yours shivers, let me bury my hands in the sands of promised land and pray for it to take me back, take me in, take me home
Ciepłe rozbawienie przeskoczyło po żebrach jak iskrząca draska, niezdolna jeszcze krzesać żaru; dzieciństwo obejmowało ją lepką powłoczką jak miód oblepiające dziecięce palce – nieśmiałość Carmy przyprawiała go o niewinny, swobodny uśmiech, pomimo własnej nieśmiałości; rozbawiała go ta grzeczność przeciągnięta przez niego struną jak żyłka naciągnięta za mocno na ożebrowaniu wędki, jak gdyby na jej końcu, na ostrym haczyku przerżniętym przez miękki policzek, w płytkim źródle osierdzia, coś w nim szamotało – później, przez lata, miał obserwować, jak Carma odkrywa w sobie to drugie życie, rumieńce tak jaskrawe na roześmianych policzkach, radosne łzy spływające po rozgrzanej skórze, dźwięk własnego podniesionego głosu opadającego o kolejne tony, oszałamiającą złość i oszałamiające szczęście, oszałamiający strach, popełnione niewinne grzechy, potem większe, potem większe, smak alkoholu rozcieńczany w cudzych ustach; wtedy – tego popołudnia nad jeziorem – żadne z nich nie miało pojęcia ani o krzeszonym pod żebrami żarze, ani o tym wszystkim, co mieli jeszcze w sobie odkryć, Carma wyglądał jak grzeczny chłopiec wychowywany przez swoją pobożną babkę, składał dłonie na trzymanych blisko siebie kolanach i odwracał przed nim nieśmiało wzrok, jakby nie był przyzwyczajony do tego, że ktoś żartem ocierał mu policzek, onieśmielony, jakby, być może, spodziewał się, że zostanie mu po nim na skórze ciemny ślad – wydawał mu się zabawny, wydawał mu się ciekawy, ten chodzący na msze dzieciak z Hobart, którego ubranie było tak czyste, pismo tak równe, mieszczące się pokornie w linijkach, który nigdy wcześniej nie nadziewał robaków na ostry haczyk ani Boga na swoje zęby, a jednak nosił w sobie bunt większy i bardziej (jak sądził) dojrzały – albo słuszny, to wydawało mu się jeszcze bliskoznaczne – niż ten, jaki znał ze spojrzeń dzieciaków ze swojego otoczenia. A mieli go w sobie dużo; każdy z nich – widział jak starsi od niego chłopcy powoli dorastali i jak ciemniał im w oczach w brzydki sposób, czymś złowrogim i nieprzyjemnym, wybarwionym jak ich sprane, stare ubrania i pełnym złości, mówił sobie zawsze, że z nim nie wydarzy się to samo, nie skończy podobnie do nich, wmieszany w dziwne interesy i uwiązany do tych wąskich uliczek Sapphire river, nie wyrośnie na mężczyznę z rodzaju tych, których przyprowadzała czasem matka – któregoś dnia miał się jednak obudzić i zrozumieć: to uwłaczające, przerażające przekonanie, że nigdy nie uda mu się stąd uciec, od tego życia, tych małych domków, małych możliwości, małych ambicji.
Byli dzieciakami, nie wiedzieli nic; nie wiedział, jak ważne było to zaproszenie darowane Carmie, jak ważna była ta pierwsza rozmowa i nowa swoboda zawiązująca się pomiędzy nimi niezdarnie, zanim jeszcze potrafiliby się tej niezdarności przed sobą wstydzić. Lata później wielokrotnie myślał o tym, że Carma uratował go przed tym, co spotkało tych pozostałych starszych chłopaków – był przecież cząstką innego świata, wkładał mu w dłoń łagodną czułość jak znaleziony na plaży bursztyn, a bunt w jego oczach nigdy nie ciemniał w coś brzydkiego i złowrogiego.
Ząb haczyka pozostawił na opuszce palca bolesny odcisk, znów nie odpowiedział od razu – nie był nawykły do podobnych rozmów, z chłopakami zazwyczaj nie rozmawiali o niczym szczególnych, śmiali się z siebie nawzajem, śmiali się z dziewcząt, chłostali się trzciną, wrzucali się do wody i znowu śmiali się z siebie nawzajem, zdyszani ślizgali się na ochlapanych kamieniach. Nie chciał wyjść przed Carmą na takiego dzieciaka – podobnego do nich, złośliwych, pyskatych i rozjuszonych jak małe, nieułożone zwierzątka – nieumiejącego zupełnie rozmawiać ani rozumieć, choć miał wrażenie, że musiał przy nim kogoś takiego przypominać, było mu do nich bliżej i wstydziło go to trochę, gdzieś pod warstwą dziecięcej neutralności; może po prostu wstydził się swojego życia, przyległego mu do skóry jak cienka warstwa kurzu, którego nie mógł z siebie nigdy zmyć – próbował nosić je z butną pewnością, ale teraz, kiedy byli ze sobą sami, czuł jak uwiera go w kark i zerkał na niego kątem oka znad haczyka, zastanawiając się, czy on tego to widzi: jak bardzo się od siebie różnią.
Nie możesz jej tego powiedzieć? – spytał naiwnie, napotykając to pierwsze pęknięcie w obrazie jego życia: surową babkę wciskającą go w sukienki, których nie chciał nosić. Nie znał tego rodzaju dyscypliny – jego matka nie nakazywała mu wiele i zakazywała jeszcze mniej, a on nie rozumiał jeszcze, że wynikało to głównie z jej nieodpowiedzialności; sądził po prostu, że jest fajniejsza od innych rodziców. Był pewien, że pozwoliłaby mu chodzić w sukienkach, gdyby zechciał, choć pewnie bardzo by ją to rozbawiło. – Kiedy się czujesz? – dodał zaraz, spoglądając na niego z błyskiem ciekawości, ośmielony tym przyjemnym poczuciem, jakby podważał paznokciem kruszejącą fasadę tego, co sobie o nim wyobrażał. – Sobą – sprecyzował pospiesznie, kiedy napotkał jego spojrzenie. Chciał zapytać go, tak naprawdę, czy zawsze tak było: czy mieszkał zawsze z babką, czy nawet w Hobart musiał nosić te sukienki i chodzić do kościoła, czy mama pozwalała mu na więcej i jak miała na imię, i czy zabierała go w góry? I jaki – bardziej nieśmiało – był jego ojciec?
Ludzie nic nie wiedzą i są strasznie nudni, dlatego muszą gadać o kimś ciekawszym. To znaczy, że ich przerastasz, wiesz, jak na przykład matematyka – odparł odruchowo, powtarzając jak echo słowa swojej matki, podobnie do niej ściągając brwi w bezwiednym rozdrażnieniu, kiedy o tym myśleć; zwykła zawsze rzucać tym, co miała pod ręką, kiedy o tym wspominała, jej gniew zawsze wzbierał jak lawina wzruszona małym kamyczkiem, zsypując się potokiem coraz ostrzejszych słów. Dlatego gadają o innych, mówiła, bo o sobie nic ciekawego powiedzieć nie mogą i jeszcze mniej o świecie, to niech gadają, jak im to ubarwi dzień, szczebiot jej biżuterii dodawał jej złości objętości, jakby wypełniał pomieszczenie i rykoszetował od ścian. Zawsze zastanawiał się wtedy, jak to możliwe, że wydawała się taka mała, ilekroć w domu pojawiał się jakiś mężczyzna. Mówił sobie, że przy ojcu nie była taka; przy nim była dokładnie taka, jak w tych chwilach, kiedy się zapominała, głośna i pełna życia. – Ma w domu pełno książek podróżniczych, musisz ją o nie zapytać, kiedy przyjdziesz, ale tylko jeśli będziesz chciał zostać do rana – czuły, kąśliwy śmiech otarł mu się głos pieszczotliwie; zdawał się nie zauważyć szczególnie tego nieoficjalnego zaproszenia, choć zazwyczaj nie zapraszał do siebie dzieciaków: nie lubił, jak żartowali później z tego, co matka opowiadała i zawsze obawiał się, że przyprowadzi akurat kogoś do domu albo wyciągnie z szafki wino, po którym stawała się nieznośna.
Co, jeśli – nie podnosił wzroku, skubiąc chwilę jeszcze żyłkę w palcach; – zrobiłem to, chociaż nie chciałem? Bo musiałem? Liczy się wtedy jako grzech? – nie wiedział, jak poważną winą było mleko wyniesione ze sklepu pod koszulką czy owoce schowane ukradkiem w kieszeniach spodni, kiedy przechodził przez targ; kłamstwa opowiadane przez telefon, kiedy dzwoniono z pytaniem o matkę z jej pracy albo z jego szkoły; to, że czasem się na nią wściekał, trzaskał drzwiami i czasem jej nienawidził; pieniądze, które wykradał z jej oszczędności, kiedy zapadała się w sypialni i nie odzywała się przed kolejne dni.
Obserwował cierpliwie, jak chłopak bierze w palce jednego z wijących się robaków, w drugą dłoń łapiąc podane mu ostrze haczyka i przez krótką chwilę wydawało mu się, że Carma tego nie zrobi – czuł się prawie źle, że mu to zaproponował, może nie powinien, może nie wolno mu było robić takich rzeczy, szczególnie teraz, kiedy stwierdził, że to też zapewne Bóg, ale Carma odetchnął tylko, poruszył ustami prawie bezgłośnie i w końcu ze zdecydowaniem przebił różowe ciało, haczyk wszedł w nie zaskakująco gładko, bez wahania. Uśmiechnął się szeroko naprzeciw jego spojrzenia.
Zarzucamy – oznajmił krótko i podniósł się, biorąc wędkę w dłoń, by zaprezentować mu, w jaki sposób złapać ją, ostrożnie zataczając haczykiem łuk nad plażą, uważając, by nie wplątać żyłki w rosnące przy brzegu szuwary. – W ten sposób, żeby się nie zaplątało i potem... – próbował mu wyjaśnić, w końcu jednak, zamiast skończyć, podał mu wędkę w dłoń i stanął za nim, łapiąc ją ponad jego ręką, by poprowadzić haczyk jeszcze raz, podobnym łukiem; – bierzesz zamach i teraz mocno, trochę bardziej bokiem, wolałbym nie stracić ucha, słyszałem, że kiedyś jednemu dzieciakowi... no nieważne – mruknął ponad jego ramieniem, cofając dłoń i robiąc krok w tył, pozwalając mu wykonać zamach samemu, mimowolnie pochylając głowę przezornie i zakrywając uszy dłońmi, kiedy żyłka świsnęła, przecinając powietrze.
niesamowity odkrywca
pierożek
brak multikont
archiwista — Cairns City Council
26 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Tell me gently, or don’t tell me at all. I only want soft secrets, little whispers, one warm hand over the mouth gasp.
Kiedy pierwszego dnia września stanął na szkolnym podwórku w Lorne Bay, babka trzymała dłonie na jego kruchych, dziecięcych ramionach, a on czuł na sobie cały ciężar jej rozgoryczenia, wgnieciony w barki szorstkimi palcami, które, mimo nieustannego pielenia w ogrodzie, nigdy nie nosiły na sobie śladów brudu; moja wnuczka, przedstawiła go nauczycielce, zaciskając dłonie mocniej, do bólu, Carmen – nie rozumiał wtedy jeszcze, dlaczego tak bardzo go nienawidziła; pragnął jedynie nie wyróżniać się z tłumu, nie odstawać na tle rzeczywistości, jakby samo jego istnienie było czymś grzesznym i niewłaściwym. Josephine nieustannie powtarzała, że Bóg nie wybacza ludziom tego, wobec czego nie okazywali żalu, za coś takiego, powiedziała przez zęby, kiedy któregoś wieczoru znalazła go przed lustrem z piersiami oklejonymi taśmą malarską, idzie się do piekła – tymczasem on nigdy nie żałował, nie potrafił udawać przed sobą kogoś innego, zaszywać swojego ciała pod cudzą skórą, wypychać watą miejsc, gdzie była zbyt luźna i czuć bolesny ucisk tam, gdzie wokół żeber krępował go ciasny gorset oczekiwań; w Hobart musiał uważać na dzieci, które zawsze obserwowały go z uniesioną głową, nigdy nie odwracając wzroku i obserwując go spod ściągniętych brwi, jak myśliwi swoją zwierzynę. W Lorne Bay miało być inaczej – nikt nie pamiętał wprawdzie dziewczynki o włosach w odcieniu pszenicy, zaplecionych w dwa symetryczne warkocze, ledwie wspierające się na kruchych gałęziach ramion, nikt nie pamiętał tonacji jego dziecięcego głosu, kiedy śpiewał na szkolnych jasełkach, przebrany w białą suknię i anielskie skrzydła, upięte w wąskiej debrze łopatek, nikt nie pamiętał różowego plecaka z nadrukiem króliczka o puszystych, białych uszach, nikt nie pamiętał dłoni splecionych w dziewczęcym kręgu, kiedy Sofia urządzała w domu swoje piąte urodziny, nikt nie pamiętał tego, kim był, zanim stał się sobą, mimo to wszyscy wciąż traktowali go inaczej. Czasem – zazwyczaj nieświadomie – przyglądał im się z przeciwnego krańca sali, patrzył, jak wymieniali się kartami z Lucky Charms, jak przepychali się pomiędzy sobą, żartobliwie zaciskając dłonie, jak śmiali się z głupich żartów i pisali sobie koleżeńskie przezwiska na marginesach zeszytów i czuł pod żebrami dławiący żal, że nigdy nie doświadczy tego samego, chłopięcego dzieciństwa, które przeżywali na jego oczach. Odwracał wzrok dopiero, kiedy Finn zauważał jego spojrzenie, a jego twarz, ze swobodnego rozbawienia, stawała się napięta i złowroga – na co się gapisz?, warknął kiedyś, podnosząc się z krzesła i popychając go na ścianę tak mocno, że zakrztusił się własnym oddechem, podsłuchujesz nas?, powtórzył głośniej i odwrócił się w stronę przyjaciół, jakby poszukiwał ich aprobaty; zawsze tak robił – zwracał się do całego świata, pilnie uważał, aby żadne jego słowo nie potoczyło się pod stół, niedosłyszane. Nie wiedział, dlaczego Finn tak bardzo go nienawidził. Był trochę nieśmiały i bardzo, bardzo grzeczny – być może to wystarczyło.
Powiedzieć? – powtórzył odruchowo, choć wyraz jego twarzy, z początkowego zaskoczenia, stał się niewyraźny i skrępowany żalem, jakby wszystko, o czym pragnął zapomnieć, wychynęło z powrotem na mieliznę i prześwitywało teraz pod cienką taflą pamięci. – Ona wie – odparł po krótkiej chwili milczenia, nieśpiesznie sięgając wzrokiem na przeciwległy brzeg rzeki, jakby poszukiwał tam odpowiedzi, z daleka od własnej głowy. – Czasem mam wrażenie, że właśnie dlatego jej na tym zależy. Ma w sobie mnóstwo gniewu i mnóstwo strachu. – jego głos stał się cichy i zduszony, jakby obawiał się, że to, co powie, przepłoszy ukryte pod wodą ryby, że przepłoszy Boga. Zawsze starał się zrozumieć Josephine – pamiętał, jak późnym wieczorem, kiedy przylecieli samolotem z Hobart, usiadła przy kuchennym stole i zaczęła płakać, a kiedy próbował objąć ją rękami, odepchnęła go tak mocno, że przewrócił się na podłogę i uderzył głową w twardy brzeg szafy – to twoja wina, powtarzała, aż jej głos stał się ociężały i groźny, a jego tembr wypełnił wnętrze pomieszczenia jak dym, który, nie mogąc odnaleźć rozchylonego okna, wsączył mu się pod skronie, grzmiąc echem babcinej nagany przez całą szerokość czaszki; chwyciła go wtedy za przegub, siłą podciągając rękaw koszuli, jakby pąs świeżo sklepionych blizn miał stanowić zawiniony obraz jego sumienia. Teraz odwrócił jednak głowę, spoglądając nieśmiało na chłopięcą twarz Roscoe, jego zachęcający uśmiech, który rozszerzał się po same źrenice, błyszczące w refleksach październikowego światła, i przez długą chwilę nie poruszył nawet wargami, aby się odezwać – nikt wcześniej nie zadał mu tego pytania. Nikt wcześniej nie traktował go tak, jakby mu wierzył – jakby pytanie o to, kim był, nie było czymś, do czego mógłby dopiero dorosnąć, ale jakby miał prawo o tym decydować, jakby pytanie w żaden sposób nie różniło się od pytania o ulubiony kolor lub wymarzone zwierzę. – Kiedy nie muszę ciągle się rozglądać... myśleć o tym, w jaki sposób wszyscy na mnie patrzą... czy powinienem uważać. – pochylił lekko głowę, odruchowo naciągając rękawy głębiej na odsłonięte nadgarstki. – Kiedy nie muszę się bać. – uśmiechnął się przepraszająco, jakby próbował w ten sposób zetrzeć sobie z twarzy cały, zastygły na niej niepokój, całą bladość, która sprawiała, że jego oczy wydawały się lśnić wokół szpilek źrenic. – Nie chcę ich przerastać, chcę być taki jak oni. Wolałbym niczym się nie wyróżniać. – wypowiedział te słowa na głos prawie nieświadomie, zbyt spokojnie, aby zdać sobie sprawę z tego, jak często powtarzał je przed samym sobą – jak oczy zawsze szkliły mu się od łez.
Będę nalegał. – uśmiechnął się w końcu szerzej, spoglądając na Roscoe z entuzjastyczną, przyjacielską czułością. – Żeby opowiedziała mi o wszystkim. – wyobrażał sobie, że musiała go przypominać – nosić na ustach ten sam, zachęcający uśmiech, pod powiekami to samo, odważne spojrzenie, mieć tak samo ciepłe dłonie i równie ciepłe serce; jego wesołość zelżała jednak lekko, przetrącona drgnieniem rozżalonej obawy – Roscoe nigdy nie patrzył na niego w ten sposób, mimo to rozebranie się w jego domu wydawało się odsłaniać coś ważnego; nie mógł przestać myśleć o tym, jak Finn wsunął mu dłonie pod materiał koszulki i zacisnął palce na dziewczęcych piersiach, wiedziałem, że nie jesteś chłopcem – jakby w ten sposób jedynie się w tym upewniał.
Chyba ważne jest przede wszystkim... czy tego żałujesz. – odparł powoli, choć kiedy patrzył na chłopca, który siedział obok niego, przeciągając żyłkę przez szyję niesfornej wędki, jakby była struną głosu, zarzucanego zanętą na środek rzeki, pragnął myśleć, że Roscoe nie nosił na ramionach żadnych grzechów – w przyćmionym świetle kościelnych świec i oparów kadzideł jego oczy zachowałyby tę samą barwę, tętno nie zawiązało się pod mostkiem jak przepłoszone zwierzę. – Myślę, że to nie twoja wina – uśmiechnął się ciepło, przesuwając dłonią wzdłuż chropowatej faktury kamienia, na którym siedzieli. – Skoro nie miałeś innego wyboru. – czasem zastanawiał się, czy on również nie mógł niczego zrobić, czy kiedy dusił się w wyziewach płonącego domu, jego życie całkiem wymsknęło mu się spomiędzy palców.
Z jakiegoś powodu wyobrażał sobie, że kiedy haczyk przebije miękkie ciało dżdżownicy, zwierzę wyda z siebie ludzki krzyk – ostrze przeszło tymczasem przez różowe zgrubienie, a rosówka wciąż wiła się w ten sam sposób, jakby nie zauważyła własnej krzywdy lub jakby krzywda ta była jej zupełnie obojętna. Odetchnął cicho, pozwalając, aby Roscoe zatoczył haczykiem łuk nad plażą, aż żyłka z cichym świstem uniosła się nad pobliskimi szuwarami, lecz kiedy spodziewał się, że przynęta pluśnie cicho o wodną taflę, chłopiec przysunął się bliżej, przesuwając dłoń nad jego ramieniem i podając mu wędkę, której drewniany uchwyt okazał się cięższy, niż oczekiwał. Chwycił korkową rękojeść obiema rękami, czekając, aż przyjaciel cofnie się ostrożnie, po czym wykonując niezręczny zamach, po którym żyłka świsnęła głośno, a haczyk z pluskiem zanurzył się pod wodę – krzywo, lecz wystarczająco, aby nie zaplątać się w przybrzeżną roślinność.
Udało się? – spytał pośpiesznie, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że sam odruchowo przymknął oczy, kiedy żyłka przegryzła się przez powietrze nad jego głową.
niesamowity odkrywca
pangea
brak multikont
pomocnik ebenisty — warsztat H. Wisse
26 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
your skin beneath my lips feels like a thunder promising rain, pour out, darling, make me drown, let me sink in yours shivers, let me bury my hands in the sands of promised land and pray for it to take me back, take me in, take me home
Zasadniczo nie znał się wcale na babciach – wprawdzie ciemny, nieskromny raczej, nagrobek na cmentarzu (znalazł go sam, kiedy poszli z chłopakami włóczyć się po obrzeżach; matka nigdy wcześniej o niej nie wspominała, a on nigdy nie zastanawiał się nawet, czy miał właściwie babcię, dziadka czy w ogóle jakąkolwiek rodzinę poza matką; w jego dziecięcym świecie istnieli dotąd sami, jedynie i niezależni, pozbawieni korzeni jak włożone w ziemię szczepki odseparowane od matecznika, wypuszczające dopiero pod ziemię delikatne wąsy, jakie miały związać ziemię pod ich stopami w stateczną, mocną ruń; nie pamiętał, ile miał lat, kiedy zdał sobie sprawę, że jego matka potrafiła rozkwitać jedynie w swobodnym, luźnym piachu, jedynie przesadzana z miejsca na miejsce cudzymi dłońmi, jedynie w wazonie czyjejś – rzadko dobrej – miłości) sugerował, że żyła jeszcze długie pięć lat po jego narodzinach, nie przypominał sobie jednak, by kiedykolwiek ją spotkał, wątpił też, by ona kiedykolwiek widziała jego, by kiedykolwiek odwiedziła swoją marnotrawną córkę, by wziąć wnuka na swoje starszawe ręce. Kiedy zapytał o nią matkę po raz pierwszy, w mieszkaniu zaległa cisza tak ciężka, że miał wrażenie, że zrobił coś złego – że wypowiedział przekleństwo gorsze niż te, których używał dotychczas; w końcu powiedziała mu tylko, że łączyło ich tylko nazwisko i żeby więcej o niej nie mówił. Nie wiedział, co się właściwie wydarzyło między nią a rodziną; dlaczego była wygnańcem wychowującym samotnie syna w małym drewnianym domku stojącym na belkach, które trzeszczały przy mocniejszym wietrze; dlaczego klęła zawsze, kiedy wspominano przy niej o jej krewnych. O bracie, który jeszcze żył – o czym Roscoe dowiedział się dopiero w wieku dwunastu lat, kiedy wuj dostrzegł go za ogrodzeniem, wychodząc z kościoła w drogiej marynarce, ze srebrnymi spinkami przy mankietach i czerwoną szyją. Nie wiedział więc nic o rodzinie – ani o prawdziwych babciach. Wyobrażał sobie, że jego babka musiała być podobna do wszystkich innych, o siwiźnie przetykającej zebranego koka i plamach na dłoniach podobnych do tych, jakie pokrywały dłonie pani Simmons (była najbliższa obrazowi babci, ale nie pamiętał jej dobrze; jak gdyby wraz z dniem, w którym powiedziano mu, że odeszła, wspomnienia o niej zaczęły w nim kurczyć się i rozpadać); wyobrażał sobie, że miała ciepły głos, w zimne miesiące przygotowywała w słoiku domowe syropy na odporność i trzymała czekoladki w filiżance ze swojej ślubnej zastawy dla niego. Wiedział jednak, że nie była to prawdopodobnie prawda – jego rodzina w niczym nie przypominała nigdy tych ilustracji rodziny, jakie pokazywała telewizja albo jakie mógł oglądać podczas jasełek szkolnych. Jego babcia nigdy nie przyszła go zobaczyć. Jego babka piła w domu malinową herbatę, z okularami na nosie i otwartą krzyżówką na stole, kiedy jej córka leżała w szpitalu po ciężkim porodzie, wzdrygając się za każdym razem, kiedy wydawało jej się, że słyszy kobiecy głos w korytarzu. Jego babcia nie przypominała tych babci, o jakich mówiły baśnie; zdziwiło go, mimo to, że babcia Carmy też była do nich niepodobna. Zaczynał myśleć, że rzeczywiście istniały jedynie w bajkach.
Nie obraź się, ale twoja babcia nie brzmi jakby Bóg miał ją szczególnie lubić – mruknął trochę pospiesznie, uśmiechając się złośliwie kącikiem ust, zanim nie dotknęła go myśl, że może nie powinien tego mówić; nie był pewien, czy chciałby, żeby mówiono mu tak o jego babci, nawet jeśli właściwie nie miał nic dobrego o niej do powiedzenia. Łypnął na niego wobec tego trochę czujniej, badając jego reakcję, nie uświadamiając sobie nawet, że to robi: że szuka jego aprobaty i chce, żeby Carma go lubił, choć zazwyczaj nigdy nie myślał o tym, że powinien ugryźć się w język. – Czego się tak boi? – zapytał w takim razie naiwnie, nie myśląc o tym nawet, że może dociskać tym pytaniem wrażliwszą strunę, której dotykać nie powinien. – Miałem kiedyś starszą sąsiadkę, lubiłem do niej chodzić – wspomnienia z tamtego domu, pachnącego mentolem i lepkim sokiem, które zlizywały mrówki z blatu, sprawiały, że przechodził go nieprzyjemny dreszcz – często powtarzała, że niczego się nie boi, bo jest już na to za stara. Może twoja też musi trochę się jeszcze zestarzeć – zasugerował w prostej, połowicznie tylko żartobliwej, dziecinnej logice.
Spoglądał na niego swobodnie, kiedy odpowiadał mu na pytania; na to, jak pochyla głowę, naciąga rękawy na odsłonięte, delikatne nadgarstki, zbiera do siebie kolana, jakby mógł skurczyć się na kamieniu, na którym siedział i wtopić się w tło, skamienieć tutaj tak samo, pokryć się mchem, zniknąć. Wrażenie to miało przemykać mu przez myśli jeszcze wiele razy – i razem z nim to poczucie, że chciałby złapać go za rękę i wyciągnąć go z tego miejsca, zanim pokryje się skorupką smutnego mchu. Zrobiło mu się głupio, kiedy przypominał sobie, jak Finn popychał go na ścianę, jak odzywał się do niego ostro i bez przerwy mu dogryzał; dotąd nigdy mu w tym nie przeszkodził i było mu z tym trochę ciężko, jakby ktoś wsunął mu w osierdzie kanciasty kamyczek winy. Miał go później uwierać jeszcze wiele razy, dodając mu gorzkawej odwagi; bo nie chciał się czuć w ten sposób nigdy więcej, pamiętając jego słowa. Odwrócił w końcu spojrzenie, nie wiedząc jak zareagować na to zaprzeczenie, nigdy nie spotkał chyba nikogo, kto chciałby czegoś podobnego: nie wyróżniać się w ogóle.
Ja bym chciał, różnić się w każdym razie od ludzi tutaj. Chciałbym zobaczyć świat. Taki prawdziwy, nie ten, który mama widziała w atlasach. Nikt stąd nigdy nie ucieka – odparł w końcu ciszej, mając wrażenie, że jest mu winny kawałek własnej szczerej myśli za to, co wydobył z niego; a może dlatego, że potrzebował to komuś powiedzieć, bo zbyt długo naciskało już na jego żebra dziwnym uczuciem niepokoju, do którego jeszcze nie dorósł.
Uśmiechnął się rozbawiony na jego deklarację, przekrzywiając głowę w psotliwy sposób; jakby uznawał, że Carma musiał gadać niespełnione bzdury. Nie czuł się jednak niepewny, jak zazwyczaj, kiedy myślał o tym, co matka mogłaby naopowiadać chłopakom – czuł, że mógłby zostawić mu ją na wieczór i nie martwić się o nic; że Carma potrafiłby ją zrozumieć, że nie śmiałby się z niej pod nosem, wymieniając rozbawione spojrzenia przez stół z drugim rozbawionym spojrzeniem. Że byłaby przy nim bezpieczna; i Carma byłby bezpieczny przy niej, bo była ufna i życzliwa jak dziecko. Wyobrażał sobie, że powiedziałby jej, że jest chłopcem, a ona skinęłaby tylko głową, aha, chcesz coś do picia?
Powinienem ubrać marynarkę? Jest trochę za mała, ale może Bóg nie zauważy – w jego głosie przebrzmiała znów niewinna wesołość, chował pod nią jednak cichą niepewność; nie chciał wprawdzie wyglądać w kościele głupio, ani – tym bardziej – przed Carmą. Biednie też nie chciał wyglądać, ale do tego powinien się już przyzwyczaić. Matka zabierała go na zakupy do lumpeksów zawsze przed początkiem roku, żeby znaleźć mu galowy strój; ale rósł szybko i rękawy prędko stawały się przykrótkie.
Odsunął się o krok, kiedy Carma, pozostawiony z wędką w dłoniach na kamieniu przed nim, zataczał ostrożny łuk haczykiem, by w końcu złapać ją mocniej i zamachnąć wędką – zaskakująco mocno, choć jeszcze niewprawnie. Haczyk świsnął w powietrzu, usłyszeli plusk, kiedy przynęta wpadła w wodę, trochę na uboczu, blisko roślinności; żyłka nie wplątała się jednak nigdzie, a delikatny wiatr znosił ją powoli dalej od traw. Wszystko wydawało się zupełnie w porządku; tymczasem kiedy Carma odwrócił się do niego, Roscoe stał ze skulonymi ramionami, dłonią przytuloną ciasno do ucha i drugą wyciągniętą przed siebie, ze śladem krwi na opuszce kciuka, przetartej przez pozostałe palce. Spojrzał na niego szeroko otworzonymi oczami.
Ch-chyba... moje ucho... – wyjąkał mamrotliwie, trzymając dłoń ciasno przy twarzy, jakby obawiał się, że jeśli ją odsunie, okaże się, że jego kawałek w niej zostanie. Skulił się raptownie, przykucając, stękając boleśnie, prawie zawodząc, pochylając głowę, kiedy próbował obiema dłońmi przytwierdzić je z powrotem do czaszki; twarz chowając przed nim pod włosami opadającymi na pochylone czoło. – Boli, strasznie mnie boli, nie chce patrzeć, co jeśli... nic nie słyszę, Carma? – zawodził bełkotliwie; i kiedy Carma przykucnął obok niego, wysunął dłoń, którą trzymał pod drugą, zaciśniętą na czymś w drżącą pięść. – Ty zobacz.
Śmiech umknął mu przedwcześnie, podrywając się z gardła w momencie, kiedy pochylona naprzeciw twarz zbladła nagle; kiedy zachwiał się na piętach, odsłonił strzęp wilgotnego, ciepłego od jego skóry, liścia trzciny.
niesamowity odkrywca
pierożek
brak multikont
archiwista — Cairns City Council
26 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Tell me gently, or don’t tell me at all. I only want soft secrets, little whispers, one warm hand over the mouth gasp.
Zanim zamieszkał w Lorne Bay, nie pamiętał, jak wyglądała Josephine – babka odwiedziła ich zaledwie kilka razy, kiedy był jeszcze dzieckiem, a wspomnienia splatały się w jego głowie jak dziewczęcy warkocz, wiedział jednak, że kiedy w wieku sześciu lat po raz pierwszy obciął sobie włosy nożyczkami i powiedział matce, że urodził się chłopcem, Josephine wypuściła z dłoni kieliszek wina i nawet nie spojrzała w dół, gdy szkło z hukiem rozbiło się o podłogę. Pamiętał, że obie długo się kłóciły, a ich podniesione głosy dudniły za zamkniętymi drzwiami, z trudem przymuszane do gardłowego szeptu; stał na korytarzu, choć ogień zdążył już wylinieć w kominku i w domu zrobiło się chłodno, jakby panująca na dworze noc niezaproszona przekroczyła próg i rozgościła się w salonie, oparła ramiona o tynkowane ściany i złożyła głowę pod kołdrą w jego dziecięcym łóżku, poszukując ciepła w jedyny sposób, w jaki potrafiła – odbierając je komuś innemu. Nie rozumiał, dlaczego babka była zła, lecz tego wieczoru płakał, aż policzki napuchły mu pąsowym rumieńcem, a oczy zaczęły piec od nieustannego pocierania – był za mały, żeby pamiętać, o co dokładnie się kłóciły, pamiętał jednak, że jego matka również miała powieki mokre od łez, to tylko dziecko, mówiła, próbując powstrzymać Josephine przed wyjściem, zmieni zdanie, zapewniała w tej samej chwili, w której drzwi trzasnęły gniewnie o framugę, a on nie był pewien, która z tych rzeczy zabolała go bardziej. Później babka nie przyjeżdżała już do Hobart – rzadko dzwoniła, zazwyczaj, aby złożyć suche i krótkie życzenia świąteczne, zapytać o pogodę, o samopoczucie, o wakacje, nigdy o dziecko, jak gdyby wyparła jego istnienie ze świadomości, choć czasem wciąż słyszał, jak matka rozmawiała z nią przez telefon, a później płakała, nie mogąc spojrzeć mu w oczy. Ojciec obwiniał go o nieszczęście swojej żony, nie wiedział jednak, co zrobić, aby była szczęśliwa – w marcu, na jej urodziny, założył sukienkę zapinaną na guziki, pod której długimi rękawami ukrywał purpurę ojcowskiego gniewu i przewiązał włosy w kucyk, choć ozdobna spinka nieustannie osuwała mu się na kark; matka powtarzała, że wyglądał pięknie – tak dawno nie widziała swojej córki, prawie zapomniała, jak wyglądała – a on tego samego wieczoru zacisnął dłoń na metalowej żyletce, dopóki fugi w łazienkowych kafelkach nie wybarwiły się na czerwono.
Josephine wyglądała inaczej niż się spodziewał – była wysoka, prosta i dumna, z włosami przypominającymi motek stalowej wełny, jej twarz zachowała jednak ten sam, surowy wyraz, który przyswoił we wspomnieniach, usta sprawiały wrażenie niezdolnych do uformowania uśmiechu, choć w wieku osiemdziesięciu lat miała wystarczająco dużo siły, aby zacisnąć mu palce na przegubie tak mocno, że na skórze pozostały zakrzywione odciski paznokci. Nigdy nie zastanawiał się, czy inne babki zachowywały się inaczej – czy wieczorami zaparzały ciepłą herbatę z miodem, czy całowały wnuków w policzek na powitanie, czy miały ciepłe, troskliwe ramiona, w których można było zanurzyć się jak w miękkiej pościeli, wiedział za to, że Josephine nigdy go nie lubiła, że kiedy siedzieli w samolocie powrotnym do Lorne Bay, nie odezwała się do niego ani słowem, choć podczas lądowania dygotał ze strachu, że odepchnęła go, kiedy próbował objąć ją wokół talii i że nigdy nie wolno mu było się jej sprzeciwiać.
Jest bardzo pobożna – odparł cicho, choć Roscoe miał na myśli coś więcej. – Bóg kocha wszystkich ludzi. – uśmiechnął się bez złośliwości, łagodnie, prawie smutno – w rzeczywistości nie był pewien, czy naprawdę w to wierzył, bo czasem, kiedy ściskał w dłoniach srebrny krzyżyk, który zawsze nosił na szyi, dłonie trzęsły mu się mocniej, a serce, zapadłe głęboko pomiędzy żebra, zaciskało się w pięść; codziennie wieczorem klękał przed łóżkiem, choć kolano bolało go, gdy wgniatał je w twardą podłogę, a noga drętwiała tak mocno, że przez kolejną godzinę nie mógł zasnąć – wstydził się prosić Boga o przebaczenie, przełykał mdłości za każdym razem, gdy opłatek rozpuszczał mu się na języku. Po śmierci rodziców wyobrażał sobie, że jeśli nie będzie już nikogo, kto mógłby go pokochać, zawsze przynajmniej Bóg spojrzy na niego z czułością – teraz, ilekroć opierał wzrok o pień drewnianego krzyża, wznoszącego się nad kapłańską amboną, nie czuł jednak miłości, jedynie strach, jakby cudze dłonie uciskały go od środka. – Zmiany. – wzruszył ramionami, odchylając głowę w zastanowieniu – nigdy jej nie zapytał, wątpił, czy zdołałaby mu odpowiedzieć. – Zapomnienia. – słowa dociążyły tembr jego głosu, więc uśmiechnął się słabo, starając się odwzajemnić żartobliwą sugestię przyjaciela – wierzyć, że jego babka nie zdążyła jeszcze dorosnąć.
Dokąd chciałbyś uciec? – spytał, osadzając spojrzenie na jasnej, rozmarzonej twarzy przyjaciela, na której szczerości przez chwilę nie zasłaniał przekrzywiony grymas uśmiechu – wiatr wkradał mu się figlarnie za kołnierz i ostudzał rumieńce na onieśmielonej twarzy, a on pomyślał, że gdyby Roscoe poprosił go teraz, żeby stąd wyjechali, nie potrafiłby mu odmówić, pomyślał, że nie chciał wracać do domu na skraju Opal Moonlane, który zawsze był równie cichy i nieruchomy, jakby w środku nigdy nie zagnieździło się życie, żadna jaskółka nie uwiła gniazda pod gontowym dachem, żadna mysz nie wyjrzała przez szparę pod piwnicznymi drzwiami, żadne zwierzę nie zamieszkało w pustym akwarium, które stało w kuchni, niewypełnione wodą. Czasem, kiedy przystawał na werandzie, serce zaczynało mu mocniej bić, do gardła podchodziły mdłości, nie mógł oddychać – dłoń trzęsła mu się na chłodnej klamce, tętno dudniło głęboko w uchu wewnętrznym, sprawiając, że miał ochotę płakać, choć nie rozumiał, skąd brał się jego strach, dlaczego zbierał się ciężarem na dnie żołądka. – Gdybym mógł, zamieszkałbym nad rzeką. – tutaj, gdzie powietrze było lekkie i wilgotne, a w oddali zawsze wybrzmiewała kołysanka płynącej wody. – W Hobart mieszkaliśmy nad Derwent. Zimą przy brzegu zbierały się kormorany, czasem można było zobaczyć ich gniazda... z daleka wyglądają na bardzo niewygodne, ale podobno od wewnątrz wyłożone są trawą. – uśmiechnął się wyraźnie, ale policzki zaczerwieniły mu się lekko i zaraz przesłonił twarz dłonią, odwracając wzrok, aby spojrzeć z powrotem na połyskującą taflę wody.
Nie zwróci uwagi. – zaśmiał się cicho, ośmielony do wesołości, która wciąż nie wiedziała, jak ułożyć się wygodnie w jego krtani i napierała na tylną ścianę gardła – nigdy wcześniej nie miał przyjaciela, który postrzegałby go w ten sposób i bał się, że jeśli Roscoe zauważy, jak wiele znaczyło dla niego to spotkanie, przestraszy się i ucieknie. Zacisnął dłonie mocniej na drewnianej rękojeści, przyglądając się, jak różowa spirala dżdżownicy unosi się nad taflę, po czym przecina powietrze z głośnym świstem, zanim na wodzie rozległ się cichy plusk – wyprostował plecy, lecz kiedy odwrócił się w stronę przyjaciela, serce zabiło mu mocniej w piersi, siniacząc się o stwardniałą krawędź mostka.
Roscoe! – wypuścił wędkę z dłoni, nie zważając na to, że upadła na brzeg plaży, oblepiając się warstwą mokrego piachu, po czym podbiegł do przyjaciela, który trzymał dłoń ciasno przytuloną do ucha i stękał boleśnie, kuląc się z pochyloną głową. – P-przepraszam... przepraszam, n-nie chciałem, nap... naprawdę nie chciałem – mamrotał nerwowo, czując, jak łzy podchodzą mu pod krawędź powiek, a twarz przyjaciela rozmazuje się na jego spojówce, mętna i niewyraźna. – Z-zadzwonię po lekarza, będą... b-będą wiedzieli... – miał wrażenie, że widział krew prześwitującą pomiędzy palcami i zrobiło mu się słabo, jakby rzeka przelała się przez brzeg plaży, uderzając go w tył głowy. – P-przepraszam, n-nie... nie zabieraj ręki. – uniósł ostrożnie dłoń do jego nadgarstka, w tej samej chwili Roscoe rozchylił jednak pięść, a on krzyknął odruchowo – niewygodnym, wysokim głosem, którego nienawidził trzymać na strunach krtani – cofając się o krok, zanim zauważył, że w dłoni nie było krwi ani małżowiny, jedynie trzcina, której wilgotny, zmięty w palcach liść ześlizgnął się na piach. Przyjaciel się śmiał, zginając się wpół skurczem swojego żartu, tymczasem on wciąż stał nieruchomo, z bladą twarzą i rozchylonymi ustami, zawstydzony swoim dziewczęcym krzykiem i ciepłą wilgocią, która spłynęła mu po policzkach, zebrana w drżących kącikach warg – pomyślał, że Roscoe musiał już zauważyć jego łzy, rozpoznać wszystko, co próbował przed nim ukryć, odkąd po raz pierwszy usiadł w ostatniej ławce, dzieląc z nim strony rozchylonego podręcznika, więc teraz przetarł tylko oczy brzegiem rękawa, spoglądając na leżącą na brzegu wędkę, której kołowrotek kręcił się smętnie przy krawędzi wody, nabierając kołtuny mętnego piachu. – Przepraszam.
niesamowity odkrywca
pangea
brak multikont
pomocnik ebenisty — warsztat H. Wisse
26 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
your skin beneath my lips feels like a thunder promising rain, pour out, darling, make me drown, let me sink in yours shivers, let me bury my hands in the sands of promised land and pray for it to take me back, take me in, take me home
Przyszło mu na myśl, że Bóg, którego jego babcia trzymała w swoim domu, musiał być podobny do tego, który wisiał na ścianie w domu wuja, spoglądając z krzyża na jadalniany stół z tym przedziwnym wyrazem spokoju na udręczonej, rzeźbionej twarzy. Ten Bóg wymagał, by przed każdym posiłkiem odmówić modlitwę – kiedy przyszedł do nich, bez wiedzy matki, na obiad, niezdarnie składał dłonie i pochylał czoło, podpatrując jak robi to jego starsza kuzynka i próbował powtarzać za nimi obce słowa, czując na sobie surowe spojrzenie niezadowolonej ciotki; wymagał tego, by nigdy nie opierać łokci na stole, a w niedzielę zawsze mieć przeczesane włosy, przemytą twarz i czyste ubranie. Przemawiał ustami pobożnej ciotki, zawsze trzymającej w dłoni kuchenną ścierkę jakby w groźbie, kiedy pytała się męża, po co przyprowadził go do ich domu, jak gdyby był ledwie brudną przybłędą, nie ich rodziną. Miał wrażenie, że ich Bóg też go tam nie chciał (z głową zemdloną na lewe ramię, przyglądał mu się spod zmęczonych powiek, jakby dziwił mu się tak samo, jak on dziwił się jemu), że nie mógł go kochać tak, jak o tym mówił Carma albo ksiądz, którego głos słyszał czasem za kamiennym ogrodzeniem. Mówił przy tym zawsze o miłości do bliźniego, ale nie wiedział właściwie chyba, co to znaczy; kiedy zapytał matki, powiedziała mu, że to po prostu drugi człowiek, taki sam jak ty, a on zamruczał tylko pod nosem, że to ma właściwie sens: nie był taki sam jak ciotka, więc chyba nie musiała kochać go jak bliźniego. To śmieszne, myślał później, przez długi czas, że Jezus kazał im kochać ludzi tylko podobnych, ale miało to sens – kiedy patrzył przez ogrodzenie na niedzielny plac kościoła, widział samych ładnie ubranych ludzi, w marynarkach i garsonkach, kobiety ze złotymi łańcuszkami i umalowanymi ustami, i mężczyzn gromadzących się osobno z papierosowym dymem w oddechu i zuchwale zadartymi noskami butów. Nie pojawiał się więcej w domu ciotki – tak myślał o ich domu, on należał do niej, wszystko zdawało się w nim ułożone pod batutę jej głosu i złowrogiej ścierki; do wujka należało gospodarstwo.
Moja ciotka wierzy chyba w innego Boga, wiesz. Mówiła, że nie znosi, na przykład, niegrzecznych chłopców – odparł swobodnie, rozgrywając jego łagodnie smutne stwierdzenie ostrożnym rozbawieniem, choć w gardle czuł podobny, odległy prawie smutek. Bóg jego ciotki nie znosił też nieodpowiedzialnych kobiet, jak jego matka (wiedział, że chciała powiedzieć o niej dużo gorsze rzeczy i wpatrywał się w nią z rozpalonymi policzkami, jak gdyby rzucał jej wyzwanie, by mówiła wprost; w jej domu imię jego matki było synonimem kurwy, więc nigdy więcej nie przekroczył jego progu, bo miał wrażenie, że straci nad sobą panowanie, roztrzaska celadonowe filiżanki pod stopami ciotki i krzyżem zerwanym ze ściany powybija okna); nienawidził synów lafirynd, takich jak on i pogardzał każdym, kto żył inaczej niż było to właściwe według jej uznania. Nienawidził też chłopców takich jak Carma, ale nie mógłby mu tego powiedzieć.
Zadumał się na moment nad jego pytaniem, jak gdyby nigdy nie pomyślał, dokąd chciał uciec – wiedział jedynie tyle, że nie chciał zostawać tutaj, a kiedy mówił tutaj nie miał na myśli ani Lorne, ani Sapphire River, ani swojego małego, skrzypiącego pod naciskiem wiatru domu, ani wadliwej miłości swojej matki, ale wydawało mu się, że tak jest; inaczej nie potrafił sobie tego wyjaśnić, jak gdyby uczucie to musiało zdefiniować się w jakiś prosty sposób – mieć swoje precyzyjne współrzędne geograficzne, jak każde miasto, każda wieś i każde skrzyżowanie dróg, którymi mógłby trzymać je przy ziemi, inaczej zdawały mu się zbyt wielkie, zbyt niepokojące, nieuchwytne. Wiedział, że jego chęć ucieczki miała swoje współrzędne gdzieś w tym mieście, w którejś uliczce, w której zbierała się gęsta kałuża tych ciężkich przeczuć, ale nie wiedział, dokąd chciałby od nich uciec. To miejsce też nie było – niezupełnie – miejscem i nigdy nie próbował przytroczyć go do ziemi, by wydawało się łatwiejsze. Znał wszystkie te kraje i miasta, o których opowiadała mu matka, sunąc palcem po mapach, ale żadne z nich nie wydawało się niczym ostatecznym.
Przed siebie – odpowiedział w końcu naiwnie, rumieniąc się łagodnie, jakby było w tym coś zawstydzającego. – Przed siebie, a potem bym zobaczył. To znaczy… no wiesz, jakbym poczuł, że nie chcę już nigdzie dalej, to chyba tam po prostu. Nie wiem, gdzie to jest – zaczerwienił się jeszcze bardziej, gorączka rozpaliła mu końce uszu nieprzyjemnie i uniósł dłoń nerwowym odruchem, by podrapać się za jednym z nich. Wydawało mu się, że powinien wiedzieć; albo przynajmniej udawać, że wie. Mógł powiedzieć, że do Włoch, chciał zobaczyć Koloseum, matka opowiadała mu o gladiatorach i tyle razy oglądali ten stary film z Phoenixem. Do Kosowa, bo tam wyjechał jego ojciec w opowieściach matki; w góry, do tych ludzi, których Bóg był łagodny; do Hobart, żeby zobaczyć gniazda kormoranów nad Derwent. – Chciałbyś tam wrócić? – wydawało mu się to oczywiste; podobało mu się jak Carma mówił o tym miejscu, trochę podobnie do jego matki, ale on rzeczywiście tam był. Wyobrazil sobie jak jadą do Hobart wieczornym autobusem, śpią sztywno na niewygodnych siedzenach, piją gorącą czekoladę z automatu na postojach. Na miejscu, zamiast łóżek, idą nad rzekę i wradają się do gniazd wymoszczonych trawą, unoszących się na brzegu jak wiklinowe kosze. – Za czym jeszcze tęsknisz?
Chwilę później rozmowa urwała się smagnięciem wędki i jego bolesnym okrzykiem; udawana jeremiada niosła się nad spokojnym jeziorem razem ze skrzekiem poderwanych wzburzeniem ptaków. Za odwróconymi plecami Carmy wycisnął leniwą kroplę krwi ze skaleczonego kciuka i roztarł ją na palcach, wydawało mu się to zabawne – nie zwrócił uwagi na przerażenie, jakie szarpało strunami jego głosu, z opuszczonym czołem nie widział źrenic rozszerzonych niepokojem, być może wtedy zauważyłby, że nic z tego nie było wcale śmieszne; być może zauważyłby trzepot jego serca, nerwowy jak płochliwy trzepot skrzydeł w szuwarach, wzruszający taflę dużych oczu. Być może nie roześmiałby się tak głośno, upadając w rozbawieniu w tył i zdzierając sobie wnętrze dłoni o szorstki, mokry kamień. Jego śmiech zgasł jednak szybko, stając mu w gardle nieprzyjemnym kołkiem, wciśnięty pod grdykę prawie boleśnie, kiedy podniósł wreszcie spojrzenie, na ustach czując już ciężar zaczepnej złośliwości, gdybyś widział swoją minę, miał mu powiedzieć, ale zamiast tego głos zawiązał mu się w gardle, a on zamarł prawie tak samo struchlały, zaskoczony szklistym błyskiem zielonych oczu i drżeniem jego rozchylonych warg. Kawałek jego nieprawdziwego ucha leżał pomiędzy nimi żałośnie, nadgryziony ciemną, brunatną plamką, a on zawahał się, jakby nie wiedział jak się zachować wobec czyichś łez. Nie przyszło mu na myśl, że Carma mógłby się tak bardzo przestraszać, tak bardzo przejąć tym, że mogło mu się coś stać – nie tak, nie do płaczu. Przypominał sobie idiotycznie, jak nigdy nie potrafił zachowywać się przy dziewczętach, a potem zrobiło mu się głupio; Carma nie był dziewczyną – był chłopcem innym od tych złośliwych, agresywnych chłopców, których dotąd znał. Innym od tych chłopców, do których sam nie chciał być podobny, a których Carma chciał przypominać. Łzy na jego policzkach sprawiły, że zrobiło mu się nieswojo; to też był strach, ale znacznie mniej szlachetny.
Nie chciałem… – zaczął nieporadnie, zarumieniony, spoglądając na niego z ziemi. Podniósł się w końcu ostrożnie, by stanąć przed nim z zawstydzeniem, podnosząc wzrok na jego twarzy, jakby z obawą próbował ukradkiem zajrzeć do jego źrenic, bliżej, jak wcześniej. – To głupi żart, nie pomyślałem – powiedział cicho, przełknąwszy bolesną nieporęczność. Wydawał się nagle sobie taki nieporadny, to nieznośne. Podniósł rękę ze skaleczonym kciukiem wnętrzem dłoni do góry, jakby chciał mu pokazać, że nic w niej nie ma; jedyny ślad krwi spoczywał marnym cieniem na opuszce. – Ej – spróbował jeszcze raz, trochę śmielej, choć z wyraźną ostrożnością, niepewny, jak stąpać po gruncie wrażliwych uczuć; sięgnął w końcu ręką do jego włosów, wichrząc palcami kosmyki opadające na czoło swobodnym, koleżeńskim gestem, próbując rozładować tą nerwową familiarnością i odważniejszym, ciepłym uśmiechem zgęstniałe powietrze. – No już, nic się nie stało – dopiero teraz zauważył kołowrotek obracający się coraz szybciej, żyłkę połyskującą w nerwowym napięciu nad taflą jezioro, zapadającą się ostro pod powierzchnię. – Zaraz ucieknie nam ryba, chodź – nie miał odwagi mówić do niego z poprzednim wigorem, ruszył się jednak rześko, łapiąc go mimochodem za nadgarstek, by odwrócił się za nim ku wędce. Podniósł ją, chwytając szybko kołowrotek, pozwalając mu okręcić się jeszcze parę razy, stawiając dłonią stopniowo coraz większy opór. – Ty trzymaj, pomogę ci. Nie szarp za szybko, powoli. Przepraszam – szepnął, kiedy palce Carmy wsunęły się pod jego dłoń nad kołowrotku i oddał mu ją jakby w pojednaniu. – W porządku?
niesamowity odkrywca
pierożek
brak multikont
archiwista — Cairns City Council
26 yo — 178 cm
Awatar użytkownika
about
Tell me gently, or don’t tell me at all. I only want soft secrets, little whispers, one warm hand over the mouth gasp.
Nie miał odwagi spojrzeć Bogu w oczy – podnieść wzrok na jego surową twarz, która miała barwę drewna sandałowego i była tak gładka, jakby nigdy nie zakrzywiał warg do szczerego uśmiechu. Przypominał mu ojca, kiedy stał w ten sposób – unieruchomiony pod dłutem lub na fragmentach barwionego szkła – posiadał bowiem takie same, nieruchome źrenice i wydawał się zawsze patrzeć o kilka centymetrów ponad jego głową. Czasem wyobrażał sobie, że przemawiał jego głosem – jesteś zbyt wrażliwy, mówił, splatając dłonie na piersi, jakby wydawał wyrok, chłopcy nie mazgają się w ten sposób, powtarzał i kręcił głową z dezaprobatą, bo choć pierwszy raz nazwał go chłopcem, wyraz jego twarzy sprawiał, że serce uwierało go pomiędzy żebrami; nie miało znaczenia, że w szkole dzieci popychały go w kąt damskiej łazienki i zanurzały twarz w brudnej wodzie otwartego sedesu, nie miało znaczenia, że wracał do domu z powieką barwy owoców figowca i kolanami przetartymi w miejscach, gdzie roztarły się o żwir, nie miało znaczenia, że codziennie wieczorem zasypiał z przekonaniem, że świat nigdy nie chciał zostać jego matką, a teraz nieustannie odpychał go od miękkiej piersi – chłopcy nie powinni płakać. Obserwował emocje innych ludzi – dzieci, które z rozpaczą rzucały się na chodnik, kobiety ocierające chusteczką łzy po filmowym seansie i mężczyzn, zaciskających szczęki i dłonie – choć sam zawsze ostrożnie obchodził swoje własne, jakby zdawał sobie sprawę, że w każdej chwili mógł się na nich poślizgnąć, przewrócić się i rozbić serce o podłogę, aż pulsująca krew wysączyłaby się spomiędzy żeber, zacząć płakać w jeden z przypadkowych, czwartkowych wieczorów, mimo że nic się nie wydarzyło. Wyglądał brzydko, kiedy płakał – twarz czerwieniła mu się od wypieków, a pod powiekami uwydatniały się cętki rdzawych wybroczyn, od łez miał opuchnięte policzki i drżącą brodę, sprawiał wrażenie młodszego niż w rzeczywistości. Pamiętał, że kiedy pierwszy raz klęknął przed konfesjonałem i wyznał na głos wszystko, co pod jego skrońmi przypominało grzech – pocięcie nożyczkami falbaniastej sukienki, którą dostał od Josephine na urodziny, garbienie się przy stole, zaklejanie piersi taśmą, od której skórę miał podrażnioną i zdartą do krwi, przedstawianie się nauczycielom jako chłopiec, prowokowanie babci do gniewu, rozbicie porcelanowej filiżanki o kuchenny blat, rozcięcie przedramienia ostrzem kuchennego noża – płakał przez resztę nabożeństwa, aż Josephine zacisnęła mu palce na nadgarstku i kazała przestać, myślisz, że Bóg chce oglądać jak ryczysz?, mruczała z niezadowoleniem, po czym ciągnęła go za kołnierz, gdy nadeszła pora, aby powstać, a on wciąż klęczał z kolanem boleśnie opartym o drewnianą ławę i dygotał, starając się opanować płacz, który w szarpał go za ramiona. Przynosisz mi wstyd, powtarzała w domu, uderzając go w twarz rozchyloną dłonią, rodzice wychowali cię na nieznośnego bachora, a on bał się jej i bał się Boga, więc następnym razem przecierał znak krzyża wilgotnymi palcami i podnosił się zawsze wtedy, kiedy tego od niego wymagano, nawet jeśli chroma noga rwała go od zginania i po powrocie do domu wymiotował z bólu nad emaliowaną wanną – nie rozumiał, dlaczego Bóg, do którego się modlił, nigdy nie powiedział mu, że go kocha, dlaczego każdego wieczoru, kiedy leżał na skraju materaca, z nogami podkurczonymi pod brodę, wciąż czuł się tak, jakby był na świecie zupełnie sam.
Nie wiedział, co odpowiedzieć przyjacielowi, więc skinął tylko głową, choć w dole gardła poczuł przyjemne pieczenie – jakby przełknął właśnie haust dziecięcej nadziei, że kiedy przyglądali się światu, wierząc w źdźbło trawy, obręcze różowej dżdżownicy i połysk na tafli rzeki, była to wciąż ta sama wiara, te same dłonie, które stworzyły otaczającą ich rzeczywistość, to samo, bijące pod ziemią serce, które potrafiło przebaczyć mu wszystko, czego nie umiał przebaczyć sobie sam. Pomyślał, że gdyby decyzja należała do niego, modliłby się na plecach, leżąc na otwartym polu, gdzie nieba nie zasłaniało ciemne sklepienie sufitu – być może tam usłyszałby go demiurg, który był łaskawy i pełen wyrozumiałości, którego twarz była postarzała od zmarszczek, a oczy ciepłe i żywe, z jaskrą nachodzącą na krawędzie źrenic.
Jesteś odważniejszy ode mnie – skomentował wesoło, lecz w kącikach jego uśmiechu zastygła szczerość tego wyznania – nigdy nie potrafił uciec od tego, co już znał, wielokrotnie wyobrażał sobie, jak wpycha wnętrze sypialni do ciasnego plecaka i wychodzi z domu, jeszcze zanim Josephine wypije poranną kawę, a potem zamiast do szkoły, idzie przed siebie, aż za plecami zniknie mu Lorne Bay, aż zniknie wilgotne i gorące Queensland, a on dotrze na odległy kraniec Nhulunbuy, skąd spojrzy na niego wielka, otwarta paszcza oceanu, lecz nigdy nie zdołał nawet przekroczyć progu, nie dygocąc przed babcinym gniewem. – Do Hobart? – powtórzył nieprzytomnie, bardziej, aby przedłużyć panującą pomiędzy nimi ciszę, zyskać kilka dodatkowych sekund na przełknięcie dygotu, który ugrzązł mu w krtani. – Nie wiem... chyba nie. Boję się, że nie wyglądałoby już tak samo. – po wybuchu pożaru nigdy nie wrócił do domu – nie wiedział, jak duża część ocalała, czy ściany wciąż stały w miejscu, czarne od ognia, czy gontowy sufit zapadł się w głąb miękkiego brzucha salonu, czy przetrwały wiszące na ścianach zdjęcia i szklane kulki z automatu, które zbierał w dolnej szufladzie komody, czy pod jego łóżkiem wciąż leżała książka o smokach, a sufit był pomalowany w żółte gwiazdy, świecące za każdym razem, gdy zachodziło słońce. Bał się, że gdyby wrócił, miejsce, gdzie dawniej stał ich dom, byłoby puste i szare, pozbawione śladów życia, które niegdyś wiedli. – Kiedy miałem urodziny, rodzice zabierali mnie do Wellington Park oglądać wodospady. Potem szliśmy razem do kawiarni i mama kupowała mi czekoladę. – uśmiechnął się słabo, bezwiednie przechylając głowę. – Babcia nie pozwala mi jeść słodyczy. – wzruszył ramionami, jakby próbował strząsnąć z siebie sentyment, który wkradł się pomiędzy jego słowa, siłą przywrócić go z powrotem do niskiej, gardłowej tonacji, która wydawała mu się bardziej chłopięca.
Rozmowa urwała się wraz z głośnym smagnięciem wędki, po którym Roscoe cofnął się na piach i zakrył dłońmi ucho, a on poczuł jak to samo, nerwowe napięcie, które czuł zawsze w obecności Josephine, zakrada się z powrotem pomiędzy jego łopatki – poderwał się z ziemi, sięgając ostrożnie palcami do nadgarstka przyjaciela, ale dłonie mu drżały i miał zawroty głowy na widok krwi, której pojedyncza, czerwona stróżka roztarła się wzdłuż zgiętego kciuka. Nie zauważył, kiedy do oczu podeszły mu łzy i nie odchylił głowy do tyłu, kiedy stało się oczywiste, że spłyną mu po policzkach przy kolejnym mrugnięciu – dopiero kiedy spomiędzy rąk przyjaciela wypadł pojedynczy liść wodorostu, a Roscoe roześmiał się głośno, poczuł, jak powieki spuchły mu od łez, a oddech spłycił się pod sklepieniem gardła. Przetarł oczy rękawem, rozdrażniony własnym wstydem, tym, który wybroczył mu na policzki i uwiązł płytko za mostkiem, uciskając na tkliwy fragment serca – pochylił głowę, aby ukryć twarz przed cudzym spojrzeniem, choć przyjaciel z pewnością widział już jego łzy, rozpoznał dziewczęcą wrażliwość na zaczerwienionych policzkach. Nie miał jednak odwagi ponownie spojrzeć mu w oczy, więc przeszedł tylko ospale po piasku, usypując czubkami buta niewielkie kopczyki, aż oboje znów stali na brzegu, z wiatrem muskającym rozgrzaną emocjami twarz – atmosfera stężała, tymczasem serce drżało mu lekko i czuł, że zepsuł wszystko, co przez chwilę wydawało mu się prawdziwe, zepsuł wszystko tak, jak robił to zawsze, kiedy wydawało mu się, że mógłby być szczęśliwy. Bez przekonania wziął do rąk wędkę, która nagle sprawiała wrażenie ciężkiej i nieporęcznej, ciepłej jedynie w miejscu, gdzie musnął przypadkiem palce przyjaciela, zaciśnięte nisko pod kołowrotkiem – żyłka napinała się powoli, sunąc w ich stronę pomiędzy zielonymi policzkami nenufarów i rzęślą zaczepiającą się złośliwie o spławik.
Przepraszam – powtórzył w odpowiedzi na pytanie, nie wiedząc, co innego mógłby powiedzieć, jak wyjaśnić mu swoje łzy, zaschnięte smugami na opuchniętych policzkach. – Nie pomyślałem… n-nikt… – zaczął, ale słowa uwięzły mu w dole krtani, więc pochylił tylko głowę, skupiając wzrok na kołowrotku, który obracał się między jego palcami z posuwistym oporem. – Nie miałem w Hobart żadnych przyjaciół – odparł, choć zaraz pomyślał, że być może Roscoe o tym wiedział, być może było to po nim widać. – Dlaczego mnie zaprosiłeś?
niesamowity odkrywca
pangea
brak multikont
pomocnik ebenisty — warsztat H. Wisse
26 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
your skin beneath my lips feels like a thunder promising rain, pour out, darling, make me drown, let me sink in yours shivers, let me bury my hands in the sands of promised land and pray for it to take me back, take me in, take me home
Nieprzekonująco próbował udawać, że komplement wcale go nie poruszał; wzruszył ramionami lekko, ale odwracając jednocześnie wzrok, coś przykuło jego uwagę między kamyczkami przed czubkiem buta, próbował wygrzebać to niezdarnie z ziarna piachu, przewracając wilgotne, wygładzone przez wodę skałki nakrapiane żółtawym porostem. Nie czuł się, właściwie, wcale odważny, przeciwnie – tak często zagryzał nerwowo wrażenie, że powinien być odważniejszy, że usta pękały mu wieczorami do krwi, na poduszce zostawiał brunatne plamy, kiedy dusił w niej bezsilność, której nie miał komu oddać, choć na moment; musiał nosić ją na swoich ramionach, kiedy matka zapadała się w sobie i nie wychodziła z łóżka i nosił ją samodzielnie też później, kiedy wreszcie budził go zapach naleśników smażonych zawsze jakby w przeprosinach, kiedy w końcu poczuła się znowu lepiej. Nie potrafił odłożyć troski o nią do szafy czy między zakurzone kubki na najwyższej półce, nawet wtedy, gdy oczy jaśniały jej jak dwa rozżarzone entuzjazmem żarniki, do których lgnęły roztrzepotane ćmy pomysłów (rozpalały się nagle i równie nagle gasły, zeszłego lata pomalowała salon tylko w połowie, a o ścianę chatki wciąż opierała się stara komoda, którą miała odnowić, używana maszyna do szycia służyła im za suszarkę na kuchenne ręczniki, pod nią wciąż leżała krzywo zszyta sukienka z wystrzępionego na brzegach lnu i sterta gazet pełnych krawieckich wzorów pozaznaczanych kolorowymi zakładkami). Nauczył się zawsze pilnować wszystkiego w domu, zauważać, kiedy sterta prania zaczynała piętrzyć się w łazience, a w kuchni zaczynały mnożyć się gęsto owocówki, nauczył się wstawiać ubrania i zalewać odpływy wrzątkiem i octem, chować część drobniaków w puszce pod łóżkiem, na wszelki wypadek, gdyby przestała nagle z nim rozmawiać i chodzić do pracy, nauczył się zawsze przyglądać jej czujnie i rozpoznawać pierwsze sygnały choroby, która sprawiała, że w ich domu słowa umierały razem z muszkami na parapecie jej dusznej sypialni. Nie czuł się odważny, bo zawsze, kiedy rano budził się do martwej ciszy, serce podchodziło mu do gardła i miał ochotę płakać; czasem okazywało się, że wyszła po prostu zjeść śniadanie przed domem, a on nie wiedział, jak wytłumaczyć jej swoje zmartwione spojrzenie. Nie czuł się odważny, bo kiedy przyprowadzała do domu mężczyzn, nie potrafił nigdy uratować jej przed tym, co kryło się w ich spojrzeniach i nieprzyjemnych uśmiechach, ścigających go, jakby chcieli się go pozbyć, wyrwać go jak kolący w oko chwast i wyprosić go z własnego domu, nie poszedłbyś pobawić się z kolegami, młody? doprowadzało go do gorączki, ale to było na tyle – matka zawsze przestrzegała go spojrzeniem, zanim się odezwał, a potem wychodził z groszami w zaciśniętej dłoni i pił colę z lodówki przed sklepem, w którym wiatraki buczały jak tysiące nadrzecznych owadów, myśląc o tym, co mógł odpowiedzieć i o tym, że może któregoś dnia jeden z nich powie mu, żeby już nie wracał, a matka uśmiechnie się jedynie przepraszająco jak zawsze i da mu parę dolarów. Nigdy nie próbowała go przed nimi bronić, a on nie mógł pozbyć się poczucia, że powinien bronić ją, bo zdawała się uporczywie nie zauważać jak krąg znajomych zdarzeń zaciskał się znów pętlą na jej gardle. Nie czuł się odważny, bo był dzieciakiem, w którym emocje drgały jeszcze niepewnie jakby nie wiedziały, jak zwinąć się w pięść, podczas gdy potrzebował być mężczyzną – ale jego gniew wciąż podszyty był dziecięcym, płaczliwym wzburzeniem, miał płaską, chłopięcą pierś i ramiona cienkie jak witki, potrzebował krzesła, żeby dosięgnąć słodyczy schowanych na kuchennej szafce i uchylonych drzwi w zasięgu paru kroków, kiedy pyskował im na odchodne, zawsze dopiero wtedy, kiedy stopię miał już w progu (musiał tego też nauczyć się wcześniej, ale już nie pamiętał kiedy ani ile miał wtedy lat).
Chęć ucieczki z tego miasta też nie wydawała mu się odważna; ale nie zaprotestował, bo nikt wcześniej nie mówił mu takich rzeczy i odkrywał dopiero, jak bardzo był na nie łasy. Zdziwił się trochę, kiedy Carma wspomniał o tym, że Hobart miałoby wyglądać inaczej – nie był pewien, co mógł mieć przez to na myśli, nie słyszał, żeby w ostatnim czasie w telewizji mówili o huraganach czy trzęsieniach. Co jeszcze mogłoby zmienić całe miasto? Jego głos zdawał się odkształcony najpierw jakąś niepewnością, jakby nie chciał wcale o tym mówić; więc nie zapytał, choć pytania drapały go w gardło. Dlaczego mieszkał tutaj z babcią, czy jego rodzice zostali w Hobart, dlaczego nie został z nimi i czy w Wellington Park można było kąpać się pod wodospadem?
Tak w ogóle? – to pytanie wyrwało mu się bezwiednie, zatrzymał na nim wzrok najpierw zaskoczony; a potem rozpalające się ciepłym entuzjazmem. – To znaczy: musimy pójść na coś słodkiego, później. Na gofry z lodami?
Carma złapał wędkę bez przekonania, a kiedy jego palce sięgnęły kołowrotka, trzymał jeszcze chwilę dłoń przy jego dłoni, pilnując, żeby nie zatrzymał obrotów zbyt nagle; miał tylko cienką żyłkę, która łatwo zrywała się przy mocniejszym szarpnięciu. W końcu pokazał mu, żeby zaczął ją zwijać, holując rybę do brzegu niespiesznie – żyłka napięła się, ale ryba złapana na haczyk wydawała się raczej nieduża, nie stawiała znaczniejszego oporu, wystarczyło trzymać pewnie wędkę i nie ustępować. Pozwolił mu zwijać żyłkę, sięgnął jednak dłonią do drzewca kija, by odchylić go ukosem w bok i skorygować kąt; obserwował jak żyłka powoli wynurza się coraz bliżej, obawiając się, że po drodze ryba oplącze ją w mocniejszą roślinność.
Nie musisz – odparł prawie półświadomie, odruchowo, spoglądając krótko na jego zaczerwienione policzki i rzęsy wilgotne od łez. Znowu zrobiło mu się głupio, więc podążył za lśnieniem żyłki, cofając dłonie i odsuwając się. Kołowrotek obracał się powoli, klekocząc cicho przy każdym obrocie; nie wiedział, co zrobić ze swoimi rękami. Dlatego się przeniosłeś? poczuł w gardle, kolejne pytanie, które zamarło mu w krtani pozbawione dźwięku, nie był wcale odważny, nie potrafił nawet spojrzeć mu znów w załzawione oczy, wciąż spłoniony. Zrobiło mu się go żal; nawet tutaj w szkole nie dawano mu spokoju, Finn i jego koledzy bez przerwy mu dokuczali, zazwyczaj siedział sam, jeśli nie siadał obok niego, na przerwach widywał go rzadko wśród innych dzieciaków. Sam właściwie nie lubił większości chłopaków z klasy, ale dobrze było wyjść z nimi popołudniu i wałęsać się po ulicy, siedzieć nad brzegiem rzeki do wieczora, dopóki komary nie zaczynały ciąć jak rozszalałe nawet pomimo wtartego w skórę olejku, i drażnić się z nimi o głupoty. Nie wiedział, jak mu odpowiedzieć; nie od razu. Wydawało mu się to po prostu naturalne, siedzieli przecież w jednej ławce, pożyczali sobie zeszyty i Carma był teraz tak samo tutejszy, jak wszyscy inni.
Lubię cię – powiedział w końcu prosto, spoglądając wciąż na żyłkę i jasny grzbiet, który łyskał pod taflą wody. – Teraz mocniej, wyciągaj – nagleniem nakrył te słowa, jakby nic nie ważyły, choć zdawały się jeszcze ciążyć na krtani chwilę później, ciepłym wrażeniem jakby słodyczy. Smukłe ciało drobnego lipienia wyskoczyło z wody, ciągnięte na lśniącej żyłce, zabłyskotało srebrnymi łuskami i białym brzuchem; złapał go w powietrzu jedną dłonią. Był mały, ale ślicznie lśnił na ręce, łypiąc przejrzystym okiem na ten dziwny nadwodny świat. Rozchylając palcem pociągły pyszczek, pokazał Carmie maleńkie ząbki, rozchylił płetwy, dotykając śliskiej, przezroczystej błonki nawleczonej na mocne ości. Trochę krwi zebrało mu się w zagłębieniu dłoni, haczyk tkwił jednak na szczęście płytko. – Chcesz go wypuścić?

oboje z tematu
niesamowity odkrywca
pierożek
brak multikont
ODPOWIEDZ