chirurg neonatolog — carins hospital
34 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
I’ll never let go of you darling – I’ll prefer your chaos over someone’s calm. I’ll prefer your broken beat over someone’s steady heart.
004.

Miała kilka godzin do następnego zabiegu, więc postanowiła to wykorzystać idąc do pobliskiego marketu. Nie szła po nic konkretnego. Chyba musiała się przewietrzyć. Oczywiście samo przewietrzenie się było tragicznym pomysłem. Nadal panowały te tragiczne upały, które uniemożliwiały jakiekolwiek oddychanie. Człowiek nie mógł się przewietrzyć. W tym klimacie przewietrzenie się zostało zastąpione przez smażenie się w tym żarze. Nic więc dziwnego, że wybrała wejście do supermarketu. Było to rozsądne rozwiązanie. Wiedziała, że tutaj na pewno będzie działała przyjemna klimatyzacja, dzięki której rzeczywiście zazna tego „przewietrzenia się”, o którym tak marzyła.
Nie miała nic konkretnego do kupienia. Powietrze jednak było tak przyjemne i chłodne, że wolne spacerowanie między alejkami było najlepszym co ją dzisiaj spotkało. Nie ma co, w szpitalu również mogłaby tego doznać. Czasami jednak nawet ona potrzebowała odpocząć od zapachu środków do dezynfekcji i tego specyficznego, szpitalnego zapachu. Na zakupy preferowała chodzić z Benedictem. Lubiła oglądać każde jabłko, żeby znaleźć to idealne. Kochała jak Benedict ściągał produkty, które znajdowały się dalej tylko po to, żeby dobrać się do tych, które miały najdłuższy termin ważności. Sama nie miała do tego cierpliwości. Mogła spędzić godziny na sali operacyjnej, ale nie była w stanie poświęcić dwóch minut, żeby się upewnić, że kasza, którą właśnie trzyma w ręku ma najdłuższy możliwy termin ważności.
Pomyślała o tym, że dla odmiany mogłaby sobie kupić jakiegoś gotowca na obiad, zamiast korzystać z usług kafeterii szpitalnej. Nic jednak nie wyglądało dostatecznie apetycznie. Nawet nie chciała patrzeć na skład. Nie była osobą, która przesadnie dbała o swoją dietę i patrzyła na to co jadła, ale jako lekarz chirurg, musiała reprezentować poziom. Chociaż tego też nie robiła. Często dochodziło do tego, że zapominała zjeść cokolwiek, albo podjadała niezdrowe przekąski z automatów z jedzeniem, które były strategicznie porozstawiane w szpitalu. Odłożyła z powrotem do lodówki panierowaną pierś z kurczaka z ziemniaczkami i ruszyła dalej. Idąc slalomem między alejkami weszła do działu ze słodyczami. Nie miała nawet zamiaru przeglądać półek, które ją otaczały. Oczywiście, że cukier był zły i dałby jej tylko fałszywy skok energii. Jej wzrok jednak przykuły świąteczne słodycze. Nie potrzebowała kupować niczego na przecenach czy promocjach. Zarabiała dobrze, Benedict zarabiał dobrze, mieli dom, nie musieli się martwić takimi rzeczami. Kiedy jednak zobaczyła przecenione świąteczne słodycze, oczy jej się zaświeciły. Podniosła opakowanie marcepanowych ziemniaczków i uśmiechnęła się sama do siebie. Nie pamiętała kiedy ostatni raz je jadła. Z przyzwyczajenia zerknęła na termin ważności. Miała jeszcze pół roku. To oczywiście zachęciło ją do tego, żeby wziąć wszelkie dostępne opakowania. Wzięła tyle opakowań ile mogła, ale zabrakło jej rąk, a oczywiście jak skończona frajerka nie wzięła koszyka. Nie chciała wsadzać niczego do kieszeni, bo jeszcze by ją oskarżyli o kradzież, a na to nie mogła sobie pozwolić.
Z rękoma pełnymi marcepanowych kartofelków skierowała się na dział z warzywami i owocami, gdzie królowały też jednorazówki. Odszukała wzrokiem jakąś rolkę i zbliżyła się do niej. – Przepraszam. – Zaczepiła dziewczynę stojącą obok siebie. – Mogłaby mi pani pomóc? Nie dam rady, a oczywiście nie wzięłam ze sobą żadnej torby. Człowiek nigdy się nie spodziewa, kiedy zrobi gigantyczne i niezbędne zakupy, nie? – Zagadała z uśmiechem dumnie wskazując na stertę marcepanowych słodyczy.
rzuciła studia, bo startuję do zespołu baletowego — dorabia w rodzinnym moonlight bar
22 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
i'm terrified of passive acquiescence, i live in intensity
009.
uczta
{outfit}
Nienawidziła robić zakupów; przeciskanie się przez tłum ludzi w przeróżnych super czy i hiper marketach - należało do ostatnich zadań na liście Candeli. Nie mniej jednak, lodówka świeciła pustkami, a burczenie w brzuchu oraz niechęć do zamawiania w knajpach zmuszało ją do tego, aby w jednym z nich się wstawić. To nie tak, że nie lubiła ludzi - wręcz przeciwnie jej osoba idealnie komponowała się w społeczeństwie, niekiedy kochała być nawet w centrum uwagi - jednakże ludzie w sklepach potrafią być okrutni. Przepychają się, klną - na siłę wyrywają sobie ostatnie produkty. To nie wiązało się dobrze, z przemiłym charakterem blondynki.
Przechadzając się pomiędzy alejkami i przeglądając półki, jak każda młoda osoba w głowie Fitzgerald odgrywały się tematy o własnej przyszłości. Od pewnego czasu posiadała tak zwany kryzys tożsamości - nie wiedząc właściwie co powinna dalej robić w życiu, którą drogą iść - w jaką ścieżkę spontaniczne skręcić. Bała się - choć zwykle (właściwie przez całe życie) gnała jak burza, odważnie ku upragnionemu celowi - od niedawna ten cel przestał nosić rolę głównego.
Studia literatury angielskiej wybrała przez przypadek. Czując w sercu miano romantyczki (zauroczona w Bronte, Austen, Dickens, Dostojewski czy nawet Shakespeare) pokierowała się w tą stronę. Jednakże lubienie czytać książki nie jest jednocześnie wyznacznikiem przyszłego zawodu.
To taniec zawsze był jej pasją, jedyną prawdziwą - wciąż nieokiełznaną miłością. Jedynym rodzajem uwielbienia, to jak czuła muzykę - to w jaki sposób się poruszała, sprawiało że tylko w tych chwilach odczuwała szczęście. Niestety zawód tancerza, jest mało rozsądnym wyborem - bo co jeśliby się nie udało? Co jeżeli nigdy nie weszłaby na szczyt i nigdy nie wyrwała się z Lorne Bay - stałaby się staruszką, opowiadającą jakby wyglądało jej życie - gdyby tylko lepiej tańczyła - gdy ktoś zdecydował się dać jej szansę.
A może przeciwnie?
Może gdyby poszła za głosem serca, już teraz znajdowałaby się na samym szczycie. Gdzieś w Mediolanie lub Paryżu - przechadzałaby się w tej chwili po paryskich uliczkach, a nie jak teraz pośród alejek z wyrobami mięsnymi. Codziennie tańczyłaby jezioro łabędzie, należąc to jednego z najlepszych zespołów baletowych Paris Opera Ballet. Mogłaby być szczęśliwa, oddałaby się temu w stu procentach. Co jeśli teraz już było za późno? Co jeśli już na zawsze straciła tą szansę?
Z rozmyślań wyrwał ją kobiecy głos, akurat w tej chwili przebierała kilka (przynajmniej na pierwszy rzut oka) najlepszych mandarynek. Automatycznie przekręciła głowę na bok. - Tak? - dostrzegając obładowaną marcepanowymi produktami blondynkę na buzi Candie zagościł delikatny uśmiech. - Ach, tak, tak. Oczywiście. - dodała by zaraz w pośpiechu oderwać kilka plastikowych jednorazówek i z wyczuwalną pewnością łapiąc za kilka znajdujących się na samym szczycie opakowań wrzucając je do torebek. - Szał zakupów? - rzuciła, wciąż z uśmiechem na wargach a kiedy reklamówki były już wypchane po brzegi - a ręce nieznajomej puste, od razu wyciągnęła swoje ku niej. - Czy dzisiaj jest jakieś święto? - o którym nic nie wiedziała, bo choć była wychowana w Lorne Bay - nie należała do osób bawiących się w takie kalendarzowe narzucenia.
ambitny krab
nick autora
brak multikont
chirurg neonatolog — carins hospital
34 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
I’ll never let go of you darling – I’ll prefer your chaos over someone’s calm. I’ll prefer your broken beat over someone’s steady heart.
Jeżeli chodziło o lubienie czy nielubienie ludzi, Sadie zawsze szczyciła się tym, że była w obozie neutralnym. Dobra, może się tym jakoś specjalnie nie szczyciła, ale po prostu nie chciała wszystkich ludzi rzucać do jednego wora. Wiedziała, że są tacy, jak na przykład właśnie klienci wielkich sklepów, którzy byli niesamowicie irytującymi osobnikami. Zostawiali niezaopiekowane wózki sklepowe na środku sklepu, przepychali się, nie patrzyli na innych, wjeżdżali tymi wózkami w tyłki ludzi naprzeciwko, nie szanowali przestrzeni osobistej. Za takimi ludźmi Sadie nie przepadała. Z drugiej strony byli ci drudzy. Ludzie sympatyczni, pozytywni i tacy, którzy nie pozwalali na to, żeby humor zepsuło im coś na co nie mieli wpływu. Szanowała takich ludzi. Widywała ich dosyć często. Nieznajomi w poczekalniach szpitalnych, którzy oczekując dobrych lub fatalnych wiadomości, pamiętali o tym, żeby zająć się innymi ludźmi. Często też nieznajomymi. Tymi, którzy gorzej niż oni znosili pustkę i strach wypełniające szpitalne poczekalnie.
Zaczepiając nieznajomą dziewczynę w sklepie, miała tylko nadzieję, że nie trafiła na kogoś z kategorii pierwszej. Przecież to nie tak, że miała teraz zamiar walczyć z nią o wybór idealnej mandarynki. Chociaż może powinna. Mandarynka zdecydowanie byłaby lepszym wyborem niż te wszystkie marcepanowe batoniki, które wzięła. – Bardzo dziękuję. – Poczuła niesamowitą ulgę jak się okazało, że dziewczyna jest osobą z drugiej kategorii. Z kategorii ludzi pomocnych. To było zaskakujące, bo w końcu teraz tyle się słyszało o tych młodych ludziach. Że są okropni, że zachowują się jakby należało im się absolutnie wszystko. Sadie co prawda nie miała takiego doświadczenia, raczej nie miała okazji obcować z młodymi ludźmi. Raczej trzymała się z ludźmi w swoim wieku, albo z takimi, którzy dopiero co się urodzili, albo mieli się urodzić. W końcu większość swojego życia spędzała w szpitalu.
- Szał. To na pewno. – Zaśmiała się i była wdzięczna, że dziewczyna nie podała jej torby i sobie nie poszła, tylko rzeczywiście zajęła się pakowaniem tych batoników. Jak już została oswobodzona z miażdżącej ilości, to też była w stanie otworzyć drugą reklamówkę i załadować do niej to co zostało. – Wolałabym nie wpaść w taki szał, ale jak widzę marcepana w czekoladzie to nie mogę się opanować. Oczywiście nie myślałam o nim przez lata. Dopiero jak go zobaczyłam, to przypomniało mi się jak go kocham. A ten w okresie świątecznym jest… całkiem inny. Dosłownie jakby naprawdę zawierał w sobie magię świąt. – Rozgadała się i sama nie wiedziała co w nią wstąpiło. Może to, że dziewczyna była jednym z typów ludzi, których Sadie lubiła? Może dlatego, że musiała porozmawiać o czymś co nie było pracą? Może po prostu potrzebowała poznać kogoś nowego? – Przepraszam. Normalnie się tak nie rozgaduje. – Zmarszczyła brwi zażenowana swoim zachowaniem. Poczuła się jak jedna z tych starych kobiet co zaczepia kogoś młodego i opowiada historię życia, o którą nikt nigdy nie pytał. – Chciałabym, żeby było święto. Miałabym przynajmniej wymówkę. A tak to muszę się przyznać do tego, że kupuję coś tylko dlatego, że jest na promocji. – Westchnęła i spojrzała na wybór dziewczyny, którym były piękne mandarynki. – Wolałabym postawić na coś takiego. – Uśmiechnęła się wskazując na pomarańczowe owoce. Cóż, ewidentnie miała jakiś dzień załamania i owoce musiała zastąpić mandarynkami.
rzuciła studia, bo startuję do zespołu baletowego — dorabia w rodzinnym moonlight bar
22 yo — 168 cm
Awatar użytkownika
about
i'm terrified of passive acquiescence, i live in intensity
/ bardzo przepraszam za poślizg </3
Candela odnajdywała się w tłumie, właściwie to lubiła w nim przebywać, gorzej było w podejmowaniu decyzji - była w tym naprawdę fatalna. Nie przepadała za zmianami, ale wybieranie ciągle tego samego, też nie należało do najprzyjemniejszych. Skąd to pogubienie, bezustanne przebywanie w trybie zamyślenia. Rzecz jasna, nie chodziło tu wcale o sklep, czy też dobranie odpowiednich składników na obiad - a położenie w jakim aktualnie się znajdowała.
Nagłe rzucenie studiów, wyjazd przyjaciółki - oraz chęć wyprowadzki, buzowały w umyśle blondynki częściej niż się tego spodziewała. Nie była pewna swojego postanowienia, dziś minął równy tydzień odkąd przestała chodzić na uczelnię, to sprawiało - że czuła się samotnie, odizolowania od środowiska, w którym przywykła przebywać - choć wybrany przed laty kierunek literatury angielskiej - nie jawił się jako chęć go dokończenia, to jednak był czymś co znała - na co uczęszczała cztery lata. Obawiała się, że zadziała pochopnie - skoro marzyła, aby dostać się do najlepszego zespołu baletowego, który mieścił się w Paryżu - zawsze najpierw mogła skończyć literaturę, a później zacząć działać ku szczęściu.
Tak już mieli młodzi ludzie.
Potrzebowali „papierka” by poczuć się odpowiedzialnie, by mieć zapewnioną tak zwaną przyszłość. Bo co jeśli się nie dostanie? Te wszystkie lata - treningów, potu, łez i połamanych palców - pójdą na marne. Zostanie bez niczego, już zawsze będzie pracowała jako kelnerka w rodzinnym barze. To wcale nie tak, że ten zawód był haniebny - wręcz przeciwnie, szanowała wszystkich którzy decydując się pozostać w branży gastro - ta praca potrafi być to naprawdę wyczerpująca, lecz nie tego chciała - od zawsze wyobrażała sobie przyszłość zupełnie gdzieindziej - niżeli w malutkim miasteczku - położnym w środkowej części Australii, o którym mało kto słyszeć.
Nie musiała być też sławna, lecz pragnęła wyjechać - tyle osób wyjeżdżało, zwiedzało świat - poznawało wszelakie kultury. To było coś fascynującego, coś co mogło przynieść Fitzgerald radość - czego naprawdę chciała doświadczyć, zanim jej życie zamieni się w przewijanie pieluch, albo odwożenie dzieci do przedszkola. Owszem, wprawdzie była normalną chcącą w przyszłości założyć własną (lepszą od tej w której sama dorastała) rodzinę dziewczyną. Niemniej jednak, jedno wcale nie wykluczało drugiego; na karku miała dopiero dwadzieścia dwie wiosny - czyli posiadała sporo czasu, nim na palcu zagości złota obrączka.
- W takim razie, może ja też wezmę jedno opakowanie, czasem dobrze jest powrócić do magii świąt. - odpowiedziała z delikatnym uśmiechem, do swojego koszyka wrzucając jedno opakowanie. Dobrze, jest poznać kogoś nowego - a jeszcze lepiej, gdy ta osoba nieświadomie podejmuję za Ciebie decyzję. - Nie musi Pani przepraszać, potrafię zrozumieć czar promocji i nie zamierzam Pani oceniać. - uśmiech dziewczyny się poszerzył, ale nie posiadał on ani krzty niezręczności - właściwie poczuła trochę oczarowanie, zapewne sama chciałaby, aby za parę lat - dojrzeć do sytuacji, w której przestanie się przejmować swoim wyglądem, a tym bardziej dietą i zacznie w końcu żywić się tym na co naprawdę ma ochotę - a nie to co wypada.
ambitny krab
nick autora
brak multikont
chirurg neonatolog — carins hospital
34 yo — 173 cm
Awatar użytkownika
about
I’ll never let go of you darling – I’ll prefer your chaos over someone’s calm. I’ll prefer your broken beat over someone’s steady heart.
/teraz ja przepraszam :tear: </3
Uśmiechnęła się. Tak, magia świąt to było coś. Sadie niespecjalnie przepadała za świętami. Teraz, jako osoba dorosła i zapracowana. Nie ma czasu na to, żeby świętować. Z jakiegoś dziwnego powodu najwięcej wypadków i wezwań jest właśnie w okresie świątecznym. Dlatego nawet nie robi żadnych planów ze swoją rodziną, a już na pewno nie zakłada, że święta odbędą się u niej w domu. Mogłaby sobie wziąć urlop, a jeżeli okażę się, że dostanie jakieś pilne wezwanie, a jest akurat na miejscu, to wtedy urlop przestaje mieć znaczenie. Rzuca wszystko i jedzie do pracy. Poświęcenie, na które jest gotowa od momentu, w którym zdecydowała się na karierę lekarza. Nie da się jednak ukryć, że magia świąt miała swój urok. Niezależnie od tego czy człowiek świętował czy nie. A Candela miała rację, jeden taki batonik mógł przywrócić uczucie magii świąt, nawet jeżeli już trochę daleko od okresu typowego dla tej magii. – Proszę brać ode mnie, bo obawiam się, że zabrałam wszystkie możliwe. – Uśmiechnęła się przepraszająco i rzeczywiście podała dziewczynie jedno opakowanie. Zaraz jednak podała jej jeszcze dwa. W końcu gdyby nie Candela to zbierałaby teraz te batoniki z podłogi i pewnie byłaby na celowniku wszystkich ludzi, dla których takie zachowanie byłoby niedopuszczalne.
- Tylko kobieta zrozumie tak dobrze drugą kobietę. – Zażartowała sobie i już miała jej jeszcze raz gorąco dziękować i się pożegnać, ale coś jednak ją tknęło, żeby zostać chwilę dłużej. – Przepraszam… wiem, że to nie moja sprawa, ale wyglądasz jakby coś cię gryzło. – Tak jak wspomniała wcześniej. Kobieta zawsze wyczuje drugą kobietę. Candela rzeczywiście wyglądała jakby coś ją gryzło. Zanim Sadie do niej podeszła to odniosła wrażęnie, że wyrwała dziewczynę z jakich przemyśleń. Może coś się działo, może potrzebowała jakiejś porady i może to właśnie Mansley mogłaby być osobą, która zarzuci jej czymś mądrym. Warto było zaryzykować i spróbować.
- Swoją drogą… – Przełożyła reklamówki ze słodyczami do jednej ręki, a drugą wyciągnęła w stronę Candeli. – Sadie. – Przedstawiła się, bo jak już trochę ze sobą rozmawiały to głupio było nie znać swojego imienia. A Cairns i Lorne wcale nie są takie małe i jest spora szansa na to, że dziewczyny jeszcze nie raz na siebie wpadną. Z drugiej strony, mógł to być początek pięknej przyjaźni. A bogowie wiedzieli, że Sadie przydałaby się przyjaciółka, która wyrwałaby ją od wiecznego siedzenia w szpitalu.
ODPOWIEDZ