and suddenly — all the songs were about you
24 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Niebo Paryża szarzało kłębiącymi się pośród chmur strugami kominowego dymu, barwiło ciemnymi drobinami wyścielony na ulicach śnieg i zatruwało okoliczną, zmrożoną w twardą bryłę rzekę, a w Australii kwitło lato — soczyste i świeże, owocowe, słodkie. Nikt nie chciałby wymienić słońca Lorne Bay na chłód Francji, nikt nie wolał zanurzać stóp w topniejącym białym puchu i dać moknąć skarpetkom w przemakalności swojego obuwia, zamiast w cieple morskiej wody i szorstkości plażowego piasku.
Nikt, poza Julienem.
Jeszcze do wczorajszego, bladego i nadzwyczaj chłodnego poranka wierzył z dziecinnym uporem, a może dość sentymentalnie, że nie wydostanie się z zachodu Europy — nie z przymusu zatrzymującej go rodziny, nie przez problemy z dokumentami czy odwołany lot; Baudelaire nie chciał opuszczać rodzimego kraju z własnej decyzji (inni nazwaliby ją być może ledwie kaprysem). Myślał o długich kolejkach pod strzelistym Panteonem i dłoniach, które splótł z Vincentem przez puchate rękawiczki, niemal nie czując ciepła tej drugiej osoby, myślał o powleczonym śniegiem ogrodzie Luksemburskim, obok którego przechodzili w pośpiechu i nerwach, zagubieni w paryskich jednakowych alejach i jak roześmiali się w końcu, rezygnując z poszukiwań ekscentrycznego kościoła będącego architektonicznym cudem i wkraczając do pierwszej kawiarni, jaką napotkali; zziębnięci i zarumienieni, przytłumieni chwilową chrypką i zmęczeni tak, że niemal nie zasnęli na wspólnej kanapie. Myślał o moście, który przebiegli — nie zwracając nawet uwagi na jego nazwę, zresztą w Paryżu mostów jest tak wiele, jednakowych i równie nieistotnych, stanowiących tylko tło, bo spieszyli się na wyczekiwany z niecierpliwością spektakl w Operze Garnier, w której na moment zgubili się nawzajem w niewyraźnym tłumie. Myślał nie o zabytkach starego miasta i nie o przedmiotach, w które się zaopatrzył (na przykład w tym małym sklepiku obok muzeum Orsay, w którym za ladą stała niewidoma i siwowłosa kobieta, a on w swoim rozemocjonowaniu zapragnął kupić w s z y s t k o, byle jakoś jej pomóc), myślał tylko o osobie, z którą wówczas dzielił jedno powietrze — myślał o Vincencie.
Nie tylko pragnął, ale desperacko p o t r z e b o w a ł zamknąć w niewidzialnym słoiku, a może własnych objęciach rytm ich wspólnych dni, nietypowość upchniętą w czułościach (choćby przelotnych uśmiechach i splątanych dłoniach), na które nie mogliby pozwolić sobie w Queenslad pod czujnym okiem jego żony i pracowników uniwersytetu (okres złożonego przez Chenneviera wypowiedzenia miał zająć jeszcze kilka długich tygodni); nawet członkowie Obsidian Circle jeszcze przez moment nie mogli się o nich dowiedzieć. Potrzebował także wierzyć, a najłatwiej wierzyło się właśnie tam, że stan zdrowotny Vincenta wcale się nie pogarsza.
I z tym poczuciem własnej klęski wrócił do Lorne Bay.
Popołudnie spędzili na ciemniejącej plaży — Xavier i on, Midge, Perth i reszta grupy, choć niektórzy z nich nie pozbawiali się nawet materiału ubrań. Słona woda lepiła się do tkanin, nagrzany latem piasek wsuwał się w kieszenie jako stały bywalec i wchodził we wszystkie miejsca, w które nie powinien, ktoś otarł sobie nawet w pąsowej szramie uda, choć nie pamiętał już, kto dokładnie (czy to była Estelle?). Zapiski na przegubie Periclesa rozmazały się w ciemną plamę i wyglądały jak duży i niepokojący siniak, Julien w ślad za nim nabazgrał na własnym nadgarstku nie słowa do własnej powieści (jak gdyby miał taką w ogóle w myślach!), a notatki na jutrzejszy egzamin. Wszystko było dobrze, a jednak wciąż tragicznie. Było dobrze, ale on i tak myślał o Vincencie.
Może to właśnie przez owe rozległe korytarze, które przemierzał raz za razem w swoim umyśle, nie spostrzegł cudzej obecności. Z okolicznej plaży Cairns przenieśli się w zacieniony chłód doskonale znanego sobie antykwariatu — ktoś wysunął z niewielkiej lodówki trzymanej w piwnicy butelkę czerwonego wina, inni przekrzykiwali się w przytaczanych cytatach Marxa, a Julien błąkał się na górze pośród wilgotnego zapachu starych książek, ich surowości i lekko uszkodzonych okładek. Kiedy wyszedł ostatni (prócz niego, jak mu się zdawało) członek Obsidian Circle, zamknął w swojej dłoni klucz do budynku i zsunął się po schodach do jedynego pomieszczenia, w jakim zagwarantowaną mieli prywatność — stare i obite przetartą skórą kanapy, niewielką łazienkę i kilka produktów żywieniowych upchniętych do urządzenia chłodniczego. Nie potrzebował, naturalnie, obawiać się czyjegoś niechcianego wzroku — antykwariat zamknięty był od kilku godzin, a on planował się po prostu p r z e s p a ć. Przynajmniej w zamiarze. Zatrzymał się w pół kroku, kiedy na szmaragdowym i potężnym fotelu dostrzegł kontrastującą z nim drobną sylwetkę dobrze znanej sobie osoby. — Też nie chce ci się wracać? — spytał z rozbawieniem dołączonym do delikatnego, leniwego (bo unoszącego jedynie lewy kącik ust) uśmiechu.
cute but psycho
give me a break
achilles, bruce, danny, finn, hesille, orphy, terence, tillius, walter
studentka — na kierunku artystycznym
22 yo — 159 cm
Awatar użytkownika
about
no more dreaming like a girl, so in love with the wrong world
006.
midge & julien
will I ever be more than I've always been?
[outfit]
Pamiętała dzień, kiedy zdecydowała, że zostanie a r t y s t k ą — słońce chyliło się wówczas ku zachodowi, a ona dostrzegła coś niesamowitego w złoto-różowym zabarwieniu nieba, rozlewającego się nad dachem jej (przesadnie) wielkiego domu. Niejednokrotnie tworzyła szkice, bawiła się rysunkiem, ale nigdy nie widziała tak magicznego połączenia, którego nie oddawało ani zdjęcie, ani farby użyte przez nią na płótnie. Być może nie był to nic odkrywczego, nieszablonowego i nieoczywistego, ale Marjorie doceniała zarówno swoistą wyjątkowość w przeplataniu się danych barw, jak i dość ironiczne niknięcie piękna natury za zbyt — jak na jej standardy — modernistycznym budynkiem. Nie potrafiła docenić mieszkania w bogatej willi, skoro jej zdaniem to miejsce nie posiadało d u s z y; i pewnie dlatego nigdy nie przyznała się przyjaciołom, w jakich warunkach żyje. Nie ukrywała swoich korzeni, ale nie lubiła się nimi chwalić; ostatecznie i tak, w niektórych kręgach, była uważana na snobkę, podczas gdy marzyła tylko o tym, by o d c i ą ć się od pieniędzy.
Pieniędzy, które wśród jej najbliższych bywały symbolem m i ł o ś c i.
Siedząc na fotelu, ukrytym w kącie pomieszczenia na tyle antykwariatu, Midge obracała w dłoni topazowe koraliki topornej bransoletki, którą dostała z okazji dwudziestej drugiej rocznicy urodzin, mającej miejsce zaledwie kilka tygodni wcześniej i odbywającej się bez echa (czy też wiedzy jej przyjaciół). Pudełko z prezentem znalazła na kuchennym stole, w towarzystwie czekolady, butelki wina i krótkiego liściku, zawierającego ofertę wspólnej kolacji. Odczytawszy ją prychnęła i zabierając jedynie alkohol, wróciła do swojego pokoju. Nie pamiętała kiedy, ostatnim razem, rodzice poświęcili jej więcej, niż g o d z i n ę swojego cennego czasu — przez którą tak czy inaczej, nie mieli o czym rozmawiać. Rzucali pojedyncze, bezsensowne uwagi, ze wzrokiem wbitym w zastawiony jedzeniem stół; pomiędzy łykami mocnego alkoholu, który, najwyraźniej, miał im pomóc przetrwać.
Nie o d n a j d y w a ł a się wśród swoich krewnych i nie była w stanie wskazać, bez chwili zawahania, z czego konkretnie to wynika. Snobizm to pierwsza rzecz. Drugą stanowiła najpewniej różnica wieku — skoro w życiu rodziców pojawiła się dość późno i niespodziewanie (ostatecznie ją i Diona dzieliło aż czternaście lat). Po trzecie — jej artystyczne zainteresowania nie współgrały z biznesową naturą ojca. K o m p l e t n i e mijali się, na każdej płaszczyźnie.
Posiadała pewną teorię.
Głosiła ona, że jej problemy z w e n ą wynikają z otoczenia. Przebywania bez przerwy w tym cholernym, wielkim domu, którego szczerze nie znosiła. Tam, co prawda, postanowiła zostać artystką ... ale w tym samym miejscu pochowała też tak wiele planów i marzeń, ze nie potrafiła zliczyć. Naiwnie wierzyła, że wieczór spędzony w antykwariacie coś zmieni, chociaż tak naprawdę … chyba zwyczajnie nie chciała wracać. Dlatego też uśmiechnęła się lekko, na pytanie Juliena, po czym kiwnęła głową, starając się ukryć fakt, iż jego głos wyrwał ją z zamyślenia, powodując delikatne dreszcze. Zwyczajnie ją zaskoczył. — Nie bardzo — przyznała, zamykając trzymany w rękach szkicownik. — Lubię nasze spotkania, ale mam z nimi jeden problem: ciężko jest potem wracać do codzienności — zwłaszcza gdy jej codzienność zdawała się być monotonna i szara. Nawet na zajęcia nie uczęszczała zbyt regularnie. — Powiedz mi jedną rzecz. Czy uważasz, że to jest ładne? — zapytała, unosząc dłoń, na której połyskiwało (jak to lubiła nazywać w myślach) topazowe paskudztwo. Nie miała bladego pojęcia, dlaczego nie schowała bransoletki na dnie szuflady i po co właściwie ją zakładała.
ODPOWIEDZ