about
je suis
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
pianist / french / swimmer / hobo / lil psycho / rainbow kitten surprise
Niebo Paryża szarzało kłębiącymi się pośród chmur strugami kominowego dymu, barwiło ciemnymi drobinami wyścielony na ulicach śnieg i zatruwało okoliczną, zmrożoną w twardą bryłę rzekę, a w Australii kwitło lato — soczyste i świeże, owocowe, słodkie. Nikt nie chciałby wymienić słońca Lorne Bay na chłód Francji, nikt nie wolał zanurzać stóp w topniejącym białym puchu i dać moknąć skarpetkom w przemakalności swojego obuwia, zamiast w cieple morskiej wody i szorstkości plażowego piasku.
Nikt, poza Julienem.
Jeszcze do wczorajszego, bladego i nadzwyczaj chłodnego poranka wierzył z dziecinnym uporem, a może dość sentymentalnie, że nie wydostanie się z zachodu Europy — nie z przymusu zatrzymującej go rodziny, nie przez problemy z dokumentami czy odwołany lot; Baudelaire nie chciał opuszczać rodzimego kraju z własnej decyzji (inni nazwaliby ją być może ledwie kaprysem). Myślał o długich kolejkach pod strzelistym Panteonem i dłoniach, które splótł z Vincentem przez puchate rękawiczki, niemal nie czując ciepła tej drugiej osoby, myślał o powleczonym śniegiem ogrodzie Luksemburskim, obok którego przechodzili w pośpiechu i nerwach, zagubieni w paryskich jednakowych alejach i jak roześmiali się w końcu, rezygnując z poszukiwań ekscentrycznego kościoła będącego architektonicznym cudem i wkraczając do pierwszej kawiarni, jaką napotkali; zziębnięci i zarumienieni, przytłumieni chwilową chrypką i zmęczeni tak, że niemal nie zasnęli na wspólnej kanapie. Myślał o moście, który przebiegli — nie zwracając nawet uwagi na jego nazwę, zresztą w Paryżu mostów jest tak wiele, jednakowych i równie nieistotnych, stanowiących tylko tło, bo spieszyli się na wyczekiwany z niecierpliwością spektakl w Operze Garnier, w której na moment zgubili się nawzajem w niewyraźnym tłumie. Myślał nie o zabytkach starego miasta i nie o przedmiotach, w które się zaopatrzył (na przykład w tym małym sklepiku obok muzeum Orsay, w którym za ladą stała niewidoma i siwowłosa kobieta, a on w swoim rozemocjonowaniu zapragnął kupić w s z y s t k o, byle jakoś jej pomóc), myślał tylko o osobie, z którą wówczas dzielił jedno powietrze — myślał o Vincencie.
Nie tylko pragnął, ale desperacko p o t r z e b o w a ł zamknąć w niewidzialnym słoiku, a może własnych objęciach rytm ich wspólnych dni, nietypowość upchniętą w czułościach (choćby przelotnych uśmiechach i splątanych dłoniach), na które nie mogliby pozwolić sobie w Queenslad pod czujnym okiem jego żony i pracowników uniwersytetu (okres złożonego przez Chenneviera wypowiedzenia miał zająć jeszcze kilka długich tygodni); nawet członkowie Obsidian Circle jeszcze przez moment nie mogli się o nich dowiedzieć. Potrzebował także wierzyć, a najłatwiej wierzyło się właśnie tam, że stan zdrowotny Vincenta wcale się nie pogarsza.
I z tym poczuciem własnej klęski wrócił do Lorne Bay.
Popołudnie spędzili na ciemniejącej plaży — Xavier i on, Midge, Perth i reszta grupy, choć niektórzy z nich nie pozbawiali się nawet materiału ubrań. Słona woda lepiła się do tkanin, nagrzany latem piasek wsuwał się w kieszenie jako stały bywalec i wchodził we wszystkie miejsca, w które nie powinien, ktoś otarł sobie nawet w pąsowej szramie uda, choć nie pamiętał już, kto dokładnie (czy to była Estelle?). Zapiski na przegubie Periclesa rozmazały się w ciemną plamę i wyglądały jak duży i niepokojący siniak, Julien w ślad za nim nabazgrał na własnym nadgarstku nie słowa do własnej powieści (jak gdyby miał taką w ogóle w myślach!), a notatki na jutrzejszy egzamin. Wszystko było dobrze, a jednak wciąż tragicznie. Było dobrze, ale on i tak myślał o Vincencie.
Może to właśnie przez owe rozległe korytarze, które przemierzał raz za razem w swoim umyśle, nie spostrzegł cudzej obecności. Z okolicznej plaży Cairns przenieśli się w zacieniony chłód doskonale znanego sobie antykwariatu — ktoś wysunął z niewielkiej lodówki trzymanej w piwnicy butelkę czerwonego wina, inni przekrzykiwali się w przytaczanych cytatach Marxa, a Julien błąkał się na górze pośród wilgotnego zapachu starych książek, ich surowości i lekko uszkodzonych okładek. Kiedy wyszedł ostatni (prócz niego, jak mu się zdawało) członek Obsidian Circle, zamknął w swojej dłoni klucz do budynku i zsunął się po schodach do jedynego pomieszczenia, w jakim zagwarantowaną mieli prywatność — stare i obite przetartą skórą kanapy, niewielką łazienkę i kilka produktów żywieniowych upchniętych do urządzenia chłodniczego. Nie potrzebował, naturalnie, obawiać się czyjegoś niechcianego wzroku — antykwariat zamknięty był od kilku godzin, a on planował się po prostu p r z e s p a ć. Przynajmniej w zamiarze. Zatrzymał się w pół kroku, kiedy na szmaragdowym i potężnym fotelu dostrzegł kontrastującą z nim drobną sylwetkę dobrze znanej sobie osoby. — Też nie chce ci się wracać? — spytał z rozbawieniem dołączonym do delikatnego, leniwego (bo unoszącego jedynie lewy kącik ust) uśmiechu.
Nikt, poza Julienem.
Jeszcze do wczorajszego, bladego i nadzwyczaj chłodnego poranka wierzył z dziecinnym uporem, a może dość sentymentalnie, że nie wydostanie się z zachodu Europy — nie z przymusu zatrzymującej go rodziny, nie przez problemy z dokumentami czy odwołany lot; Baudelaire nie chciał opuszczać rodzimego kraju z własnej decyzji (inni nazwaliby ją być może ledwie kaprysem). Myślał o długich kolejkach pod strzelistym Panteonem i dłoniach, które splótł z Vincentem przez puchate rękawiczki, niemal nie czując ciepła tej drugiej osoby, myślał o powleczonym śniegiem ogrodzie Luksemburskim, obok którego przechodzili w pośpiechu i nerwach, zagubieni w paryskich jednakowych alejach i jak roześmiali się w końcu, rezygnując z poszukiwań ekscentrycznego kościoła będącego architektonicznym cudem i wkraczając do pierwszej kawiarni, jaką napotkali; zziębnięci i zarumienieni, przytłumieni chwilową chrypką i zmęczeni tak, że niemal nie zasnęli na wspólnej kanapie. Myślał o moście, który przebiegli — nie zwracając nawet uwagi na jego nazwę, zresztą w Paryżu mostów jest tak wiele, jednakowych i równie nieistotnych, stanowiących tylko tło, bo spieszyli się na wyczekiwany z niecierpliwością spektakl w Operze Garnier, w której na moment zgubili się nawzajem w niewyraźnym tłumie. Myślał nie o zabytkach starego miasta i nie o przedmiotach, w które się zaopatrzył (na przykład w tym małym sklepiku obok muzeum Orsay, w którym za ladą stała niewidoma i siwowłosa kobieta, a on w swoim rozemocjonowaniu zapragnął kupić w s z y s t k o, byle jakoś jej pomóc), myślał tylko o osobie, z którą wówczas dzielił jedno powietrze — myślał o Vincencie.
Nie tylko pragnął, ale desperacko p o t r z e b o w a ł zamknąć w niewidzialnym słoiku, a może własnych objęciach rytm ich wspólnych dni, nietypowość upchniętą w czułościach (choćby przelotnych uśmiechach i splątanych dłoniach), na które nie mogliby pozwolić sobie w Queenslad pod czujnym okiem jego żony i pracowników uniwersytetu (okres złożonego przez Chenneviera wypowiedzenia miał zająć jeszcze kilka długich tygodni); nawet członkowie Obsidian Circle jeszcze przez moment nie mogli się o nich dowiedzieć. Potrzebował także wierzyć, a najłatwiej wierzyło się właśnie tam, że stan zdrowotny Vincenta wcale się nie pogarsza.
I z tym poczuciem własnej klęski wrócił do Lorne Bay.
Popołudnie spędzili na ciemniejącej plaży — Xavier i on, Midge, Perth i reszta grupy, choć niektórzy z nich nie pozbawiali się nawet materiału ubrań. Słona woda lepiła się do tkanin, nagrzany latem piasek wsuwał się w kieszenie jako stały bywalec i wchodził we wszystkie miejsca, w które nie powinien, ktoś otarł sobie nawet w pąsowej szramie uda, choć nie pamiętał już, kto dokładnie (czy to była Estelle?). Zapiski na przegubie Periclesa rozmazały się w ciemną plamę i wyglądały jak duży i niepokojący siniak, Julien w ślad za nim nabazgrał na własnym nadgarstku nie słowa do własnej powieści (jak gdyby miał taką w ogóle w myślach!), a notatki na jutrzejszy egzamin. Wszystko było dobrze, a jednak wciąż tragicznie. Było dobrze, ale on i tak myślał o Vincencie.
Może to właśnie przez owe rozległe korytarze, które przemierzał raz za razem w swoim umyśle, nie spostrzegł cudzej obecności. Z okolicznej plaży Cairns przenieśli się w zacieniony chłód doskonale znanego sobie antykwariatu — ktoś wysunął z niewielkiej lodówki trzymanej w piwnicy butelkę czerwonego wina, inni przekrzykiwali się w przytaczanych cytatach Marxa, a Julien błąkał się na górze pośród wilgotnego zapachu starych książek, ich surowości i lekko uszkodzonych okładek. Kiedy wyszedł ostatni (prócz niego, jak mu się zdawało) członek Obsidian Circle, zamknął w swojej dłoni klucz do budynku i zsunął się po schodach do jedynego pomieszczenia, w jakim zagwarantowaną mieli prywatność — stare i obite przetartą skórą kanapy, niewielką łazienkę i kilka produktów żywieniowych upchniętych do urządzenia chłodniczego. Nie potrzebował, naturalnie, obawiać się czyjegoś niechcianego wzroku — antykwariat zamknięty był od kilku godzin, a on planował się po prostu p r z e s p a ć. Przynajmniej w zamiarze. Zatrzymał się w pół kroku, kiedy na szmaragdowym i potężnym fotelu dostrzegł kontrastującą z nim drobną sylwetkę dobrze znanej sobie osoby. — Też nie chce ci się wracać? — spytał z rozbawieniem dołączonym do delikatnego, leniwego (bo unoszącego jedynie lewy kącik ust) uśmiechu.
about
no more dreaming like a girl, so in love with the wrong world
006.
midge & julien
will I ever be more than I've always been?
[outfit]
will I ever be more than I've always been?
[outfit]
Pieniędzy, które wśród jej najbliższych bywały symbolem m i ł o ś c i.
Siedząc na fotelu, ukrytym w kącie pomieszczenia na tyle antykwariatu, Midge obracała w dłoni topazowe koraliki topornej bransoletki, którą dostała z okazji dwudziestej drugiej rocznicy urodzin, mającej miejsce zaledwie kilka tygodni wcześniej i odbywającej się bez echa (czy też wiedzy jej przyjaciół). Pudełko z prezentem znalazła na kuchennym stole, w towarzystwie czekolady, butelki wina i krótkiego liściku, zawierającego ofertę wspólnej kolacji. Odczytawszy ją prychnęła i zabierając jedynie alkohol, wróciła do swojego pokoju. Nie pamiętała kiedy, ostatnim razem, rodzice poświęcili jej więcej, niż g o d z i n ę swojego cennego czasu — przez którą tak czy inaczej, nie mieli o czym rozmawiać. Rzucali pojedyncze, bezsensowne uwagi, ze wzrokiem wbitym w zastawiony jedzeniem stół; pomiędzy łykami mocnego alkoholu, który, najwyraźniej, miał im pomóc przetrwać.
Nie o d n a j d y w a ł a się wśród swoich krewnych i nie była w stanie wskazać, bez chwili zawahania, z czego konkretnie to wynika. Snobizm to pierwsza rzecz. Drugą stanowiła najpewniej różnica wieku — skoro w życiu rodziców pojawiła się dość późno i niespodziewanie (ostatecznie ją i Diona dzieliło aż czternaście lat). Po trzecie — jej artystyczne zainteresowania nie współgrały z biznesową naturą ojca. K o m p l e t n i e mijali się, na każdej płaszczyźnie.
Posiadała pewną teorię.
Głosiła ona, że jej problemy z w e n ą wynikają z otoczenia. Przebywania bez przerwy w tym cholernym, wielkim domu, którego szczerze nie znosiła. Tam, co prawda, postanowiła zostać artystką ... ale w tym samym miejscu pochowała też tak wiele planów i marzeń, ze nie potrafiła zliczyć. Naiwnie wierzyła, że wieczór spędzony w antykwariacie coś zmieni, chociaż tak naprawdę … chyba zwyczajnie nie chciała wracać. Dlatego też uśmiechnęła się lekko, na pytanie Juliena, po czym kiwnęła głową, starając się ukryć fakt, iż jego głos wyrwał ją z zamyślenia, powodując delikatne dreszcze. Zwyczajnie ją zaskoczył. — Nie bardzo — przyznała, zamykając trzymany w rękach szkicownik. — Lubię nasze spotkania, ale mam z nimi jeden problem: ciężko jest potem wracać do codzienności — zwłaszcza gdy jej codzienność zdawała się być monotonna i szara. Nawet na zajęcia nie uczęszczała zbyt regularnie. — Powiedz mi jedną rzecz. Czy uważasz, że to jest ładne? — zapytała, unosząc dłoń, na której połyskiwało (jak to lubiła nazywać w myślach) topazowe paskudztwo. Nie miała bladego pojęcia, dlaczego nie schowała bransoletki na dnie szuflady i po co właściwie ją zakładała.