żałobnik, kiedyś pianista — cmentarz
26 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
what about sleeping a little longer and forgetting all this nonsense?
"Trzeba być wciąż pijanym. To cały sekret; w tym tkwi wszystko.
Żeby nie czuć straszliwego ciężaru Czasu, który miażdży wam barki i zgina grzbiet ku ziemi, musicie wciąż się upijać.
Czym? Winem, poezją albo cnotą, wedle upodobania. Byle się upić."


Wiedeń, Austria

Kroki na posadzce splątywały się z gwarem rozmów przybywającej już śmietanki towarzyskiej w melodyjną kompozycję. Raz, dwa, trzy — wybijane energicznym krokiem nieszczęśliwego młodzieńca. Phineas Maddox Woodsworth cierpiał okrutnie wystrojony w elegancki frak dostarczony mu z samego rana przez ojca. Istny szantaż uwierał go równie mocno jak muszka zgrabnie zdobiąca okolice jego szyi. Niewiele zdołał zdziałać sprawnie ograny ojcowskim ultimatum; potępiony syn lata temu pożegnał się z przychylnością rodzica. To odejdź — wypowiedziane beznamiętnym tonem, gdy z ust latorośli padało, choć słowo przejawiające cień protestu. Nie potrzebował upadłego artysty, a po własnych tragediach w australijskim miasteczku Phineas nie wiedział, gdzie szukać schronienia. Zakuty w kajdany rodzinnych powinności grał najpiękniej, jak mu tylko kazano. Za to go nienawidził — i siebie, gdyż poddańczo pozwalał na przenikanie do każdego aspektu własnego życia. Nienawidził, nienawidził, nienawidził.... — potrzebował. Ostatkiem sił trzymał w sobie gwałtowne uczucia, oddając się muzycznym uniesieniom w przepięknej filharmonii. Niegdyś jego życie wybrzmiewało właśnie taką pieśnią; otulony ciasno przez ostre światła, pochylał się nad biało-czarnym rządkiem klawiszy. I łaknął jak głupiec tych oklasków.
Podziwu oraz wieczności.
Dlatego nie tak dawno smukłe palce przeskakiwały z czułością po drodze wygrywającej wariacje muzyki klasycznej, zamykając go w chwilowym transie. Istniał tylko on, gdyż cały świat rozmywał się poza polem jego widzenia. Z nierównym oddechem dotarł do końca utworu, zamierając w chwilowej ciszy — wszechświat stracił swe dźwięki, a jemu nie pozostało już n i c. Wyłącznie te dobrze znane uczucie pustki rozdzierającej serce, kiedy to czar dodający lekkości egzystencji opuścił go na dobre.
Aplauz — ostatnie zachłyśnięcie się dawnym życiem nadal dzwoniło mu w uszach, nim z zawahaniem zatrzymał się przed misternie zdobionymi drzwiami prowadzącymi do sali balowej. Pchnął pozłacane gdzieniegdzie drzwi, by momentalnie zostać zalanym falą niezestrojonych dźwięków ludzkich rozmów. Sporą część przybyłych zawierała widownia koncertu poprzedzającego ten nieszczęsny bankiet charytatywny. Światło tańczyło w zapierających dech w piersiach kryształowych żyrandolach, mieniąc się równie pięknie jak konstelacje herosów na nocnym nieboskłonie. Tu jednak rządy sprawowali zwykli śmiertelnicy, pragnący zagłuszyć wyrzuty sumienia hojnie oferowanymi pokaźnymi sumami przekazywanymi do fundacji — notabene ich własnych. Twarze mijanych ludzi mieszały się w niekształtną masę, kiedy desperacko próbował zlokalizować jakikolwiek alkohol roznoszony przez elegancko wystrojonych kelnerów. Zamarł gwałtownie, kierując spojrzenie daleko ku górze — na szczyt schodów — gdzie kilku starszych już mężczyzn zaczęło wygłaszać kwieciste przemowy o dobroci, od których wywracało się Phineasowi w żołądku. Niestety jednym z nich był oczywiście jego własny ojciec; ucieleśnienie cnót człowieka! Nie dotarł jeszcze do połowy wywodu, a młody Woodsworth pozwalał łaskotać się bąbelkom szampana z trzeciego już kieliszka.
Nieskutecznie spróbował odszukać też własną matkę; zapewne obierającą bardziej potulną taktykę przetrwania tego wystawnego bagna. Wygłodniałego cyrku wyższych sfer, czekających na najmniejsze potknięcie nowej ofiary. Czymże przyjęcie na salonach byłoby bez pokazowego wykluczenia i ostracyzmu społecznego? Po bezmyślnym lawirowaniu w tłumie to jego odnalazł k t o ś inny. Persona non grata w salonowej tułaczce Phineasa.
Nie narób mi wstydu — Ciche syknięcie dotarło do młodego pianisty, wędrując pod koszulą wzdłuż karku nieprzyjemnym wzdrygnięciem. Ledwo dostrzegalnym dla nieczujnych oczu współtowarzyszy pana Woodswortha, który w czystej zawiści i dość niepostrzeżenie wbił palce w przedramię syna. Cholerny padalec ; wykrzyczane w duszy, choć z trudem powstrzymał grymas wykrzywiający usta do samego drgnięcia kącików ust. Delikatnie wyswobodził się z bolesnego uścisku, który niewątpliwie na skórze wymalować miał siny ślad ojcowskiej miłości. Z zaciśniętymi zębami schowanymi za sztucznym uśmiechem skinął głową na pożegnanie do zaciekawionych nim rozmówców i umknął z zachowaniem pozornej trzeźwości w przeciwnym kierunku. Jak spłoszone zwierzę, Phineasie! Nagle kakofonia będąca wcześniej wyłącznie ignorowanym tłem zaczęła odbierać mu dech; uginać pod nim kolana i sprawiać, iż każdy krok stawał się udręką. Walką o ucieczkę z przepięknej klatki, w jaką pozwolił się schwytać. Uciekaj — jak echo słów wypowiadanych do Audrene tamtej koszmarnej nocy.
Wydostał się z głównej sali, by zapewne o d r o b i n ę samowolnie ugościć się w niedostępnym dla ogółu pokoju. Niewiele myśląc, pchnął starą drewnianą ramę okna, która uległa pod naporem jego siły z głośnym skrzypnięciem. Chłodne nocne powietrze wpadło do niewielkiego pomieszczenia, rozdmuchując na moment dręczącą go gonitwę myśli. Sprawnie wsunął się na parapet, by zająć wygodniejszą pozycję do przetrwania tego ambarasu w ukryciu przed cudzymi spojrzeniami rzucanymi ukradkiem. Nieskutecznie również szarpał się z przeklętą muszką, która teraz zaciskała się niczym pętla na szyi wisielca. Pogodził się z klęską, gdy poluzował ją zaledwie na dwa palce. Tyle wystarczyło mu do przejścia do niespokojnych poszukiwań paczki papierosów po kieszeniach. Nie zważał na to, że ktoś z personelu mógł niebawem wtargnąć do jego ziemi obiecanej i zrugać go za nieodpowiednie zachowanie — pragnął coś poczuć.
O, życie, uleć już z wiatrem!


klaus amadeus werner
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
0.07
hymn do piękna
Czy jesteś, Piękno, z nieba czy tez z piekła rodem?
W twym spojrzeniu anielskim i szatańskim płynie
Cnota mącona zbrodnią, przesyt truty głodem,
Możesz przejrzeć się w sobie jak pragnienie w winie.
Do Wiednia przybył sam.
Piękne miasto. Moja córka studiuje tam już trzeci rok, architekturę - dzielił się z nim mężczyzna, przy którym siedział w wagonie pierwszej klasy pociągu międzynarodowych linii. Nieznajomy pił kawę, Werner herbatę. Rozmawiali po niemiecku i chociaż Klaus nie miał poczucia, że z tej znajomości zrodzi się coś więcej niż tylko niezobowiązująca pogawędka, czerpał przyjemność z tej wymiany zdań. Sam opowiedział trochę o sobie, sięgając tylko po najbardziej wyważone fakty - ani zbyt godne podziwu, ani przesadnie dołujące - tak jak w podobnych rozmowach przystawało. Pokrótce opowiedział, dokąd zmierza, ale nie wdawał się w szczegóły elitarnego półświatka, bo choć mężczyzna na ubogiego także nie wyglądał, pasował bardziej na uniwersyteckiego profesora niż znawcę sztuki czy biznesmena. Wspomniał o balu, wspomniał o darczyńcach, nadmienił nawet swojego ojca (ale bez nazwiska) i wyjaśnił, że zjawić się tam miał w jego imieniu, gdyż ten - pospieszany nieustannie zawodowymi obowiązkami - nie był w stanie pojawić się na bankiecie. Tak naprawdę, Klaus podejrzewał, że zwyczajnie nie pamiętał już nawet, na jaki cel wpłacił tę sumę, a romanse z osobistą asystentką okazywały się ważniejsze niż jakiekolwiek charytatywne bzdury, ale tym - oczywiście - z nieznajomym podzielić się już nie miał zamiaru. Znał limity ich rozmowy. Przyjazne skinięcia głową i dna kubków, w których kończyły się napoje. Wiedeń czekał na nich obu, ale z zupełnie różnymi obietnicami.
Klaus przeczuwał patos. Przeczuwał sztuczność, fuszerkę, duże słowa wokół drobnych - subiektywnie - gestów, opłacane publicznym aplauzem wsparcie na pokaz. Nie miał nic przeciwko charytatywnym wydarzeniom - często sam przesyłał ojcu na skrzynkę mailową informacje o różnych przedsięwzięciach - ale szczerze nienawidził tej otoczki wymuszonej uczynności, która nijak miała się do grubych milionów, przepływających przez ojcowskie konto każdego dnia. Zaletą było to, że obiecano mu, że nic nie będzie musiał publicznie mówić (choć gdyby wyraził taką chęć, byłoby to bardzo na miejscu - nie, dziękuję), a jego reprezentacja fokusowała się jedynie na wpisaniu na listę gości, uściśnięciu parunastu dłoni i upiciu się szampanem. To znaczy - tego ostatniego wcale nie dostał rozpisanego w swoich instrukcjach, ale wszyscy, którzy godzili się wysłać go do Wiednia, musieli wiedzieć, że tak to się właśnie skończy.
Tylko nie narób mi wstydu.
Och, ileż to razy chłopcy, tacy jak oni, słyszeli tę konkretną kwestię! Przed wyjazdem do uszu Klausa dotarła ona parokrotnie, ale jak zwykle miał zamiar udawać, że podobne żądanie wcale nie zostało nigdy w jego stronę wystosowane. Dlatego też, kiedy już przybył na miejsce - odpowiednio odziany, wyperfumowany, gotowy, żeby czarować - miał zamiar tylko odbębnić te wszystkie powinności, byle najszybciej, a potem znaleźć sobie jakieś ciekawsze zajęcie na ten wieczór niż wysłuchiwanie dennych przemów i wdawanie się w rozmowy, które mimo swojej uprzejmości, nie były choć w połowie tak szczere jak ta, którą przeprowadził parę godzin wcześniej w pociągu, z nieznanym sobie jegomościem.
W tłumie przewijających się przez bankietową salę osób, próbował wyhaczyć kogoś, kto na dłużej skupiłby na sobie jego uwagę. Wypatrywał w tłumie pociągających twarzy, nawet podczas rozmowy z jedną z organizatorek, która dziękowała mu rzewnie i wyrażała pożałowanie, że pan Adalbert Werner nie mógł stawić się osobiście. Aż w końcu go dostrzegł. Oczy otworzyły mu się szerzej, usta zastygły w połowie słowa, wzdłuż kręgosłupa przebiegł krótki dreszcz. Otrząsnął się w momencie, w którym dostrzegł, jak Phineas oddala się przyspieszonym krokiem, lawirując między ludźmi - w stronę wyjścia. Starał się być bardzo uprzejmy: podziękował kobiecie, zapewnił, że ojciec również bardzo mocno żałuje swojej absencji, wyraził nadzieję na współpracę w przyszłości, a potem po prostu wyminął ją i ruszył jego śladem.
Po drodze z jednej z tac podkradł kieliszek szampana, który opróżnił, zanim dostał się do wyjścia z sali balowej, gdzie wcisnął go w dłoń jednej z kelnerek. Kierował się echem kroków, odbijającym się od ścian, intuicją i poczuciem bezpieczeństwa, które dawał mu fakt, że ten korytarz ciągnął się jednym tylko torem, bez przesadnie wielu rozwidleń, które mogłyby wprawić go w konsternację. Szedł i nie zastanawiał się nawet nad tym: czy jego towarzystwo było przez Woodswortha jakkolwiek pożądane, czy nie miał zamiaru właśnie mu się narzucić, czy nie po to Phineas wydostał się z balowej sali, aby pobyć w głuchej samotności?
Wydawał się tym faktem bycia potencjalnym zakłóceniem zupełnie nieprzejęty, kiedy otwierał drzwi do jednego z pokoi, żeby zastać w nim chłopaka, siedzącego na parapecie. Uśmiechnął się pod nosem i zamknął za sobą drzwi, nie odzywając się wcale, a jedynie kierując prosto w jego stronę, żeby finalnie wdrapać się na parapet obok niego i sięgnąć do schowanej w kieszeni paczki papierosów. Odpalił jednego z nich, wciąż nie odzywając się wcale i w dużej mierze unikając jego wzroku, aż w końcu - kiedy papieros już tlił się między jego wargami - spojrzał na tego, którego honorował właśnie swoim niechcianym towarzystwem.
Phineas wyglądał, niezmiennie, tak samo. Klausowi zdawało się, że zupełnie nie zmieniał się na przestrzeni miesięcy, podczas których nie mógł go podziwiać.
- W takich miejscach wyobrażam sobie zawsze, że jestem poetą, który potrzebował zgubić się wśród ludzi i potem wrócę do domu, i opiszę to wszystko, co widziałem - i zacznę od tego, że główny darczyńca, który właśnie przemawiał, jest dobry w łóżku, ale nie wolno mówić o tym jego żonie, bo z nią wcale nie jest dobry i nie dojrzał jeszcze do tego, żeby przyznać się jej po prostu, że jest gejem, a ona to łyka, bo zawsze daje jej drogie prezenty - wyrzucił bez głębszego kontekstu, między jednym a kolejnym zaciągnięciem się papierosem, wciąż wpatrując się w Phineasa z delikatnym i lekko przekornym uśmiechem.

phineas woodsworth
żałobnik, kiedyś pianista — cmentarz
26 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
what about sleeping a little longer and forgetting all this nonsense?
Dla niego zawsze stawał się księżycem.
Posłusznie orbitował wokół jego osoby w granym przez wszechświat tempie. Tego właśnie pragnąłeś — powtarzał sobie uparcie, gdy tylko chciał zuchwale wstrzymać ruch ciał niebieskich dla chwili wytchnienia. Czyż nie marzył skrycie przy zesłaniu do australijskiego miasteczka o ponownym wkradnięciu się w jego łaski? Wygrzewaniu swojego zmarzniętego od samotności ciała w świetle jupiterów; głośno i namacalnie, by zagłuszać wszelkie troski rozrywające go od środka. Stać się muzyką i niczym poza tym, gdyż to niegdyś uznawał za swój ostateczny cel spełnienia. Powinien kochać t a k i e życie przy każdym oddechu opuszczającym jego płuca, lecz czuł w większości wyłącznie odrętwienie. Uczucia wybrzmiewały w nim niczym echo, a on nieporadnie podążający za nimi zawsze znajdował się na przegranej pozycji. Zagubiony pozwalał życiu wymijać go, by tylko nie zostać całkowicie pominiętym. Zjedzonym przez świat, jaki powinien płynąć w tych marnych żyłach — połknięty w całości w akompaniamencie skowytu żałości!
Dla ojca nigdy nie był słońcem.
Tego wieczoru, jak jednego z wielu w niekończącym się przedstawieniu, obsadzony został w roli drogiej ozdoby, gdyż ponoć pielęgnowanej latami, choć nie tak ważnej w ogólnym rozrachunku. Dziedzicem rodzinnych nieszczęść godnym pożałowania chwalono się w ostateczności, kiedy tematy konwersacji stawały się dość niewygodnymi dla szanownego Pana Woodswortha i ocieplenie wizerunku wydawało się wytrychem idealnym. Taki podobny do ojca — przekleństwo dla młodego Phineasa, lecz rzucane w porywach grzeczności przez mało znaczące usta wykrzywiane w nieszczerych uśmiechach, ponieważ nic w nich nie było tożsame, a krew z krwi nigdy tak naprawdę nie płynęła strumieniami w jego ciele. Taką cenę przyszyło mu płacić za własne istnienie; w trudnym do odgadnięcia ojcowskim spojrzeniu pozostawał wiecznie niedostateczny, a wady, jakie w nim dostrzegał, wpisane od narodzin zostały w duszę syna. I balansował tanecznym krokiem na granicy ciszy i słów malowanych buntem, by wygłodniale łapać ochłapy uczuć rzucanych mu z litości. Pihneas Woodsworth nie był całością, a jego muzyka cichła w sidłach samotności — och, Muzy, wyparłyście się swojego umiłowanego syna!
Z ciążącym na sercu widmem niebytu artystycznego spoglądał przez otwarte na oścież okno, wodząc wzrokiem po jasnych punktach mrugających do niego z oddali i nietrzeźwo zastanawiając się, czy udałoby mu się dosięgnąć ich dłonią. Zacisnąć palce na życiu toczącym się w oddali, by wedle uznania stać się częścią ich dni dalekich od tej zatopionej w przepychu sali balowej. Jednakże światła zanikały w bladej pięści, a on sam swe podrygi naiwności skwitował wyłącznie cichym prychnięciem. Wiedeń nie przejmował się młodzieńcem wyglądającym z okna — bo czemu miałby? Wszakże miasto nad Dunajem istniało wieki przed nim i niewątpliwie trwać miało długo po pochłonięciu go przez ziemię.
Zamarł na moment, a może dwa, w tej dość niedbale zajmowanej pozycji. Ciało Phineasa przeszył dreszcz, gdy do uszu dobiegł utwór wygrywany obcymi butami, lecz mimo tego twarz dalej kierował ku nocnemu widokowi otulanemu niedostępnymi pragnieniami. Dzielącą ich przestrzeń odliczał w prędko wybijanych przez ciekawość uderzeniach serca; o uderzenie do szaleństwa! Pandemonium powitałoby młodego Woodswortha z szeroko rozwartymi ramionami, kiedy to drgnął nieznacznie i kątem oka śledził zbliżającą się sylwetkę. Pierwszy krok, nieprawdaż?
Nie było sprzeczki ani dramatów — teraz spojrzenie zielonych oczu utkwione było wyłącznie na intruzie. Tak naturalnie wpasował się w pustą przestrzeń, aż nienaturalnym dla Phineasa zaczęły wydawać się wspomnienia sprzed chwili bez drugiego młodzieńca naprzeciw. W ciszy oparł się plecami o ramę okienną, by następnie dla zajęcia wolnej dłoni, obracać w niej srebrną zapalniczkę z wygrawerowanymi inicjałami. Znał go — uczucie łaskoczące potylicę delikatnym mrowieniem pojawiło się na moment przed samą myślą — choć w jego przypadku było zbyt wielkim słowem; nie znał go wcale. Poznał niegdyś chłopaka o podobnych rysach twarzy, kształcie nosa i oczach, w mniemaniu Woodswortha, błyszczących jakby dekadentyzmem. Tamten jednakże tonął w morzu nieważnych wspomnień, gdy ten rozbudzał samą swoją obecnością ekscytację.
Upadły pianista odchyli głowę do tyłu z westchnięciem przez zduszony w klatce piersiowej śmiech. Dywagował w myślach nad wizją własnego ojca, być może, wpasowującego się w tak pięknie opisany obraz wielu salonowych nieszczęśników. Czy był jednak głównym darczyńcą? Niezaprzeczalnie taki scenariusz urzekłby Phineasa, choć niestety wydawał się mało prawdopodobny.
Mój drogi poeto, czemuż marnowałbyś talent na rzeczy tak błahe i oczywiste? Czy naprawdę tak mało widziałeś dzisiejszego wieczoru? Spójrz, tam się toczy prawdziwe życie... tam są prawdziwi ludzie, do których najwyraźniej tak rwie się Twoje serce.Moje serce. Mówiąc to przy czułym zaakcentowaniu pierwszych słów, wskazał dłonią dzierżącą palącego się papierosa na malujący się przed nimi Wiedeń. Iskierki podekscytowania nie zgasły nawet na moment, gdy w zamyśleniu nad dalszą słowną rozgrywką strzepywał popiół za krawędź parapetu; prosto w ciemną noc.
I przyznam szczerze, lecz zdecydowanie niechętnie ze względów czysto egoistycznych, że poczułem się wielce dotknięty tym pominięciem. Naprawdę szkoda na mnie słów przelewanych na papier? — Wargi same wykrzywiły się w teatralny grymas, gdy pochylił się ku rozmówcy, zmniejszając dystans o te bezpieczne cale, acz wystarczająco do utwierdzenia się o jego prawdziwości. Na tyle by do nozdrzy dotarła kompozycja dymu papierosowego mieszającego się z perfumami Klausa. I doprawdy — wcale — niezaczepnie sięgnął dłonią do jego ramienia i delikatnymi muśnięciami pozbył się niewidocznego pyłu.
K l a u s — czy tak pragnąłbyś zwać się tej nocy, poeto?


klaus amadeus werner
echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Klaus często tak się czuł - jak ozdoba. Adalbert Werner ciągał go ze sobą po różnych bankietach i firmowych wydarzeniach latami, tylko po to, żeby pokazać go komuś, nakłamać odrobinę, poczęstować go kolejnym kawałkiem niezdrowej presji i zapomnieć o tym, że zabrał go do towarzystwa po pierwszych kilku szklankach brandy. Skupiał się na swoich zajęciach, skupiał na negocjacjach - prowadzonych twardo nawet na tych spotkaniach, które miały w założeniu mieć jedynie rekreacyjny charakter - rzucał obrzydliwe żarty, a Klaus stapiał się z tłem, próbując znaleźć sobie jakieś zajęcie. Zazwyczaj odnajdywał je w ramionach któregoś z podobnie znudzonych asystentów lub sfrustrowanych z niespełnienia dyrektorów, których albo w perwersyjny sposób pociągał, albo zwyczajnie nie interesował jego młody wiek. A potem wracał do ojca, z lekko przekrzywionym krawatem, skrawkiem koszuli wystającym znad krawędzi spodni i bardziej rumianymi policzkami, ale żadnej z tych rzeczy Werner senior zupełnie nie dostrzegał.
I tak było zazwyczaj - na każdej płaszczyźnie. Za to każde potknięcie było okazją do wysunięcia żalów w stosunku do zmarłej Louise, która zanadto go rozpieściła, za często przytulała i za mało w niej było surowości. Adalbert nie mógł wiedzieć, że surowość jak najbardziej była obecna w ich relacji - przy każdej próbie zaimponowania matce artystycznymi przedsięwzięciami, podejmowanymi dziecięcymi jeszcze rękoma i ocenianymi ostrym okiem krytyczki i artystki, dla której bazgroły dziewięciolatka były skazą na honorze, bo przecież zawsze wymagała od niego więcej. Potrafiła jednak docenić go z rzadka i czasem nawet powiedzieć, że go kocha - jeszcze bardziej sporadycznie i Klaus miał wrażenie, że do tej pory pamięta dokładnie każdy z tych kilku razów, kiedy to się przydarzyło, jakby było jakimś wielkim wydarzeniem: kiedy był maluchem i przyniósł jej laurkę na dzień matki, trochę później, gdy płakał nad ojcowską oziębłością, a potem ostatni raz, na parę godzin przed jej śmiercią, w ramach ostatniego pożegnania.
Adalbert nie powiedział tego nigdy, a Klaus udawał, że wcale mu na tym nie zależało. To wyznanie miłości zastępował tylko chłodnym: jesteś moim synem, które było bardziej stwierdzeniem faktów, aniżeli świadectwem jakiegokolwiek uczucia, zwłaszcza, że zestawiał je zwykle z jakimiś oczekiwaniami: jesteś moim synem, więc zachowuj się porządnie, przyłóż się bardziej, uspokój się, nie histeryzuj, przestań beczeć, któregoś dnia odziedziczysz to wszystko, jeśli tylko się postarasz. Tylko że jemu nigdy nie było po drodze do tych wszystkich transakcji i kampanii, a współpracę międzynarodową rozumiał w ramach wymieniania pocałunków i przyspieszonych oddechów z przedstawicielami różnych nacji. To chyba nie było, w mniemaniu ojca, żadne staranie.
Teraz miał okazję zabłysnąć; może naprawdę powinien zastanowić się nad przemówieniem? Ta myśl przebijała się jakoś nieśmiało i niemrawo, bo w gruncie rzeczy wiedział, że jeśli się wychyli, prawdopodobieństwo porażki było nieskończenie większe - a porażek Adalbert Werner nie akceptował. Nic dziwnego więc, że Klausowi spieszniej było do przemykania korytarzami budynku, w którym odbywał się bal, w poszukiwaniu kogoś, kto miał szansę zrozumieć go choć odrobinę bardziej niż zgraja pozerów na głównej sali, niż do rwania się do wygłaszania kwiecistych mów o dobrym sercu swojego ojca.
Wkraczając do pokoju, w którym zastał Phineasa, poczuł automatycznie jak ciężar spływa mu z barków na podłogę i ciągnie się po niej przez chwilę, aż nie dotarł do parapetu i nie wsunął się na niego, umykając zasięgowi obciążenia. Z papierosem dzierżonym w dłoni i lekko przechyloną głową, przyglądał się uważnie towarzystwu, któremu miał czelność się naprzykrzyć, spojrzenie koncentrując kolejno na wszystkich partiach, które twarz Phineasa czyniły... twarzą Phineasa właśnie. Klausowi było tęskno do romantyzmu. Tęskno do snucia swoich fantazji o niespełnionych miłości, tęskno do t ę s k n o t y samej w sobie - melodramatycznej i obezwładniającej, odbierającej rozum. A teraz patrzył na niego i wyobrażał sobie, jak bardzo był zakochany w każdym elemencie Woodswortha - i choć więcej w tym było fantazji niż faktycznej miłości, czuł w jego stronę magnetyczne wręcz przyciąganie, którego nie potrafił ignorować.
- Dawno nie widziałem prawdziwych ludzi. Tylko kartonowe wycinki. I ciebie - odpowiedział, podążając wzrokiem za jego palcem, na widok za oknem, światła Wiednia, sunące ciemnymi ulicami samochody, pieszych w pośpiechu i tych, kontrastujących z nimi, zupełnie powolnych; tak powolnych, że niemal leniwych. Zapragnął nagle wyrwać się spomiędzy tych chłodnych murów, jeszcze dalej od przekupnych serc, które sprzedawały się za poprawę reputacji, dalej od cienia własnego ojca, do którego zdawał się tak bardzo niepodobny, że niemal karykaturalny.
Słysząc jego ciche oburzenie, uśmiechnął się szerzej.
- Nie mam jeszcze niczego, co mógłbym o tobie napisać. Tylko rzeczy, które widzi każdy, a tu nie o to chodzi. Potrzebujemy czegoś świeżego - przeszedł na formę mnogą niemal niezauważenie, bo najwidoczniej traktował już Phineasa jako część swojego wielkiego, literackiego planu, który nie miał żadnych szans na spełnienie - przynajmniej pozornie.
Kolejne spojrzenie za okno; westchnienie.
- Chcesz stąd pójść? Do prawdziwych ludzi? - spytał, choć równie dobrze mógł po prostu poprzyglądać mu się dłuższą chwilę, żeby dość do wniosków, że obaj potrzebowali zgubienia się między wiedeńskimi uliczkami równie mocno i rozpaczliwie.

phineas woodsworth
ODPOWIEDZ