echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
017.
człowiek i morze
Ty chętnie się zatapiasz w głąb swego obrazu,
Ogarniasz go ramieniem i wzrokiem, a serce
Twe niekiedy się kocha w swej własnej rozterce,
Na głos tej skargi pełnej dzikiego wyrazu.
{outfit}

Klaus - jeszcze zanim wyrósł ponad półtorej metra, zanim nauczył się biegle francuskiego, zanim przywyknął do oddechu zmarłej matki, dosięgającego nieustannie karku - marzył zawsze o byciu kimś wielkim. Nie w takim sensie, w jakim był nim jego ojciec, rozstawiający ludzi jak pionki na planszy, ale krocząc drogą, którą z pewnością zrozumiałaby jego rodzicielka. Na początku uważał, że tym, czym powinien się trudzić było malarstwo - oczywisty wybór, choć niebezpieczny, bo żeby wyrosnąć ponad geniusz Louise Krause-Werner, do której zawsze już miał być porównywany, musiałby naprawdę się postarać. Potem odkrył, że to wcale nie było dla niego - długo nie potrafił pogodzić się z poczuciem przeciętności, które towarzyszyło mu zawsze, kiedy kończył kolejny obraz pozbawiony treści.
Jego marzenie ukruszyło się lekko, ale niedużo czasu minęło, zanim odkrył, że o wiele bardziej od malowania woli pisanie. Spędzał długie godziny między regałami biblioteki - najpierw szkolnej, potem miejskiej, a w końcu wydziałowej - poszukując odpowiednich słów, zakochiwał się w poezji Młodej Europy, a potem beatników, rozglądał się za pustymi stronami, które mógłby zapełnić własnym doborem wyrażeń. I wreszcie, po tych wszystkich latach, czuł, że naprawdę aspirował do czegoś, w czym miał szansę nie tylko na bycie dobrym, ale przede wszystkim wiernym sobie.
A potem wszystko poszło nie tak. Oszukiwał się przez jakiś czas, że żaden dyplom nie był mu potrzebny, przekształcił zesłanie do Australii w metaforę rozwoju i poszukiwania inspiracji, szukał w małomiasteczkowości Lorne Bay swoich osobistych muz, które mogłyby go jakkolwiek pokierować w tej jego raczkującej twórczości. I wciąż - uparcie i niezmiennie - odmawiał przyznania się przed samym sobą, że może to był już najwyższy czas na zaakceptowanie, że bycie kimś wielkim wcale nie było dla niego.
W ciągu minionych tygodni podobne refleksje nachodziły go na powrót często. Sięgał do nich podczas kolejnej nudnej rundki po supermarkecie w poszukiwaniu pampersów w odpowiednim rozmiarze, w ramach odbywania regularnych kursów z rezydencji wujostwa do domu Saula, przy podgrzewaniu mleka dla młodej (co trwało całą wieczność na starej kuchence Monroe’a) i całej reszcie tych do bólu przeciętnych oraz przyziemnych czynności, w których wir dał się brutalnie wciągnąć, a teraz nie potrafił się z niego wyrwać. Uparcie powtarzał sobie, że tak było dobrze, że przecież był szczęśliwy: miał przy sobie mężczyznę, którego kochał i najwidoczniej bawili się od solidnego miesiąca w coś na kształt rodziny - czy to nie było wszystko, czego powinien chcieć? Czuł jednak, że w tym wszystkim rozpływała się gdzieś cała istota jego osoby, że gubił swój sens, że robił wiele rzeczy na siłę, a od podejmowania się tych, do których go ciągnęło, uparcie się powstrzymywał, wiedząc, że to by przyniosło więcej złego niż korzyści.
Swój marazm starał się zamykać szczelnie wewnątrz siebie i uwalniać go tylko, kiedy miał stuprocentową pewność, że Saula nie było obok niego. Najwidoczniej nie dorósł nadal do konfrontacji, bo przecież był święcie przekonany, że jeśli nie da po sobie poznać, że coś ewidentnie nie odpowiada mu w tym całym układzie, to w końcu przyzwyczai się do tego, że tak po prostu musiało być - i to wszystko stanie się dużo łatwiejsze do przełknięcia. Skoro jednak obecnie większość czasu spędzał w domu Monroe’a, a kiedy już pojawiał się u wujostwa, z którym oficjalnie wciąż mieszkał, narażał się na nieustanne awantury, ciężko było mu znaleźć jakąś przestrzeń, w której mógłby po prostu poużalać się w ciszy nad własną porażką. Skoro już wcześniej zdążył nałożyć sobie samemu szlaban na oddalanie się w miejsca, które mogłyby zbyt go nęcić, szukał wytchnienia głównie poza murami domu, zazwyczaj po prostu nadkładając drogi ze sklepu, żeby móc w spokoju usadowić się na jakiejś ławce, zapalić papierosa i pomyśleć.
Tak było i tego dnia - jako, że torba z zakupami okazała się cięższa niż myślał, postanowił raczej znaleźć jakieś miejsce do przycupnięcia w pobliżu osiedla, niż pałętać się po uliczkach miasteczka, którego - pomimo mijającego nieubłaganie czasu - nadal przecież nie znał zbyt dobrze. Wyjątkowo zdawał się nie odstraszać go fakt, że w porcie cuchnęło rybami, bo wybrał sobie murek z doskonałym widokiem na kutry, odłożył na niego siatkę i zaraz zaczął obmacywać kieszenie spodni w poszukiwaniu papierosów i zapalniczki. O ile te pierwsze odnalazł bez problemu, ognia nie mógł doszukać się za cholerę, dlatego rozejrzał się nerwowo po okolicy i w trakcie tej czynności zatoczył się niemal na mężczyznę którego właśnie mijał.
- O przepraszam - rzucił zaraz, niemal automatycznie, choć trochę niewyraźnie, bo w ustach wciąż trzymał papierosa. Na całe szczęście chwilę później zdążył chwycić go z powrotem między palce, bo gdy podniósł spojrzenie na człowieka, którego staranował, zdziwił się tak bardzo, że jego brwi natychmiast powędrowały ku górze. - Neal? - musiał spytać, choć to przecież było zbędne: ludzie nie zmieniali się wcale bardzo na przestrzeni dwóch lat, a i w istnienie sobowtórów Klaus pod żadnym pozorem nie wierzył.
Znieruchomiał zupełnie, a przez jego ramiona przetoczył się impuls bólu, spowodowany nagłym spięciem. Kurwa, nie po to unikał klubów, barów i wszelkich innych miejsc, wokół których do tej pory toczyło się jego życie, żeby wpadać na ulicy na osoby, z którymi łączyła go całkiem konkretna p r z e s z ł o ś ć . Zaraz wymusił uśmiech, uznając, że absolutnie nie mógł dać po sobie poznać, jak bardzo zbiło go z tropu dostrzeżenie tak dobitnie znajomej twarzy.
- Masz może zapalniczkę? - Nic innego, bardziej twórczego czy nonszalanckiego, zupełnie nie przyszło mu teraz do głowy - najpierw chyba musiał wyzbyć się przypływu tego gwałtownego szoku, a potem dopiero będzie mógł rozegrać to w swoim stylu. W swoim stylu? Nie, właśnie nie w swoim stylu, właśnie wręcz przeciwnie. I to w tym wszystkim przerażało go najbardziej.

Neal Cassidy
recepcjonista — Pullman PD Sea Temple Resort & Spa Hotel
32 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
Nowy w mieście - empirysta XXI wieku. Charyzmatyczny mówca i niszczyciel porządku, którego da się lubić.
006.
it's both a blessing and a curse
To feel everything so very deeply
{outfit}

Treści spotkań, pełne od emocji, zaczynają ciążyć bardziej, niż śmiałby sobie wyśnić. Ramiona, przygniecione bagażem doświadczenia i orszakiem wypowiedzianych niedawno słów, opadają nieco w dół, przygniecione przedziwnym charakterem ostatniej wizyty w domu Leonarda.

W pokorze i ku jego zaskoczeniu, spotkanie z tym mężczyzną ściąga na Neala uczucie rzadko przez niego doznawane: jest to niepewność. Wątpliwość, schowana za ostrożnie wypiętym do teraz korpusem.

Choć nie pokazuje tego wprost, wraz z przyjazdem do Lornebay dotyka go pewien brak i drażniące niedopowiedzenie (wynikowa porzucenia go przez Leo bez słowa). Najbardziej jednak dotyka go niewystarczalność kontaktu i wyjaśnień, jakich do dziś nie dostaje wprost.

Obecność Leonarda, łapana w locie, jest jak mgła. Czuje ją przez chwilę w opuszkach palców, jak przemyka zwinnie między nimi, potrafi nawet odtworzyć towarzyszące temu uczucie... ale gdy dłoń zakańcza manewr i gdy po jej wzniesieniu opada w dół, ciało zapomina o reakcji, pozostaje tylko uczucie pustki – wrażenie tego, że coś się utraciło. Obecność ta nagle okazuje się ulotna i niewystarczająca. Jest tylko marnym wspomnieniem. Kruchością zawiązanej relacji, która – jak się okazuje – buduje się na grząskim gruncie.

Leonard Williams jest jego tęsknotą i jest jego zgubą.

W prześwicie myśli pozwala sobie, by promienie ich żarliwego kontaktu spłynęły rumieńcem po wznieconym przez pożądanie policzku, zaraz jednak sam się szybko opamiętuje, przypominając sobie, że przecież raz już został przez niego porzucony. Drugi raz może nastąpić niebawem.

A jednak... wciąż jest w tej relacji pewien potencjał: silne pragnienie bliskości, dojmująca ochoty zagarnięcia Williamsa dla siebie bez względu na poniesiony przy tym koszt.

Przez większość czasu walka o uwagę Williamsa jest właśnie taka – stosunkowo kosztowna. Obdziera go z czasu i z emocji, przede wszystkim jednak z wielu wprost wypowiedzianych słów, które odważył się powiedzieć mu wprost, gdy ten, Leonard, milczał.

Wciąż czeka, aż strumień wyznania spłynie ze starszego od niego mężczyzny gładką falą i obleje go prawdą, na jaką Neal zasługuje. Chce wyjaśnienia i odpowiedzi, na które wciąż czeka. Niczego nie pragnie bardziej niż zwykłej, pospolitej szczerości. Z tą myślą przybywa nawet do dalekiego mu miasteczka i to trzyma go na uwięzi cierpliwości w miejscu, z którym teoretycznie nie łączy go nic (poza oczywistą osobą Leonarda).

Ciało, spragnione większego uczucia i odrobiny oparcia, wobec zaistniałych okoliczności mogłoby ugiąć się pod naciskiem presji, zamiast tego jednak, zwyczajem urodzonego optymisty i nieokrzesanego hedonisty, żądnego przygody i emocji, staje naprzeciw największej siły: naprzeciw miłości.

Nie boi się i nigdy nie bał się wyrażać uczuć wprost.

Nie boi się i nigdy nie bał się również odrzucenia.

Jest jednak coś niezmiennie bolesnego w uczuciu niewystarczalności – to tego rodzaju luka, która wyżera w duszy spokój i pozostawia człowieka z naręczem nerwowości i niejakiej wątpliwości. Więc tak: nie boi się. Z równą siłą jednak przeżywa tego konsekwencje.

Ukruszone w krawędziach opanowanie, którego nigdy nie miał w sobie wiele, to pierwszy skutek.

Drugie w kolejności pozostają pękające płyty cierpliwości, które spośród szczelin jego umysłu chcą wyciągnąć jego temperament, Neal jednak stara się zatrzymać złości na wodzy poprzez długi, wyciszający go spacer.

Nawet nie dostrzega przy tym, gdy ląduje w porcie. Nie zna tego miasta i wszystkich jego dróg, nie narzeka jednak, gdy przychodzi mu zapoznać się z tą częścią miasta zupełnym przypadkiem. Wstępując na deski portowego brzegu, blisko doków, rozgląda się po okolicy w poszukiwaniu punktu, w którym mógłby się zatrzymać i... w istocie, zatrzymuje się nagle i dość warunkowo. Nie na ławce, jak sądził, że się stanie, a na człowieku.

Ciało pierwsze wysyła mu sygnał o przeszkodzie, gdy ciężar i prąd cudzej energii uderza w jego pierś, a on sam, nieco zaskoczony, z początku cofa się o krok. Dopiero wtedy spogląda w oczy stojącego obok mężczyzny.

Iskra w oku Klausa, jak drżący płomyk przeszłości, świadczy o ich wspólnej, dość intensywnie doznawanej historii. Nie gaśnie, choć jest temu bliska, gdy pierwszym słowom nie towarzyszy kpiarski, czy flirciarski uśmiech, jaki pamięta sprzed dwóch lat.

Dziś twarz Klausa zastyga w barwie skrępowania lub niepewności, więc... z początku nie naciska na żywe, wypełnione emocjami spotkanie. Ze swobodnym uśmiechem na ustach kiwa jednak głową, potwierdzając tożsamość.

Minęły dwa lata i pierwsze pytanie, jakie chcesz mi zadać, jest właśnie takie? Czy mam zapalniczkę?

Obraca nieco zbyt formalne słowa Klausa w żart, uciskając jego wypowiedź w kąt ich rozmowy, by kolejno przejść do innej, bardziej obiecującej kwestii.

Mam... ale będziesz musiał postarać się bardziej, żebym Ci ją wręczył — nieco się z niego naigrywa, ale głównie dlatego, że przeniesienie myśli na jego osobę jest dość wyzwalające. Ściąga z niego ciężar rozmyślań.

Zwykłe „Cześć” wystarczy — dodaje, palcem wskazującym poklepując delikatnie własny policzek, by zasugerować, jakiej formy powitania od niego oczekuje.

Nie żąda wiele, poza niewinnym całusem, pozbawionym specjalnego uczucia (choć ich wspólna historia pokazuje im, że na te większe również ich stać).

Nie po to tu jesteś, napomina się w myślach.

Jest tu z innej przyczyny. Chodzi o port. Chodzi o Lornebay. Chodzi o Leonarda.

echo wielkiego dziedzictwa — w szemranych klubach i ciemnych uliczkach
21 yo — 175 cm
Awatar użytkownika
about
nie mógł w to uwierzyć, tyle smutku. tyle melancholii, że aż mdli.
Minęły dwa lata...
Dwa lata, podczas których Klaus zdążył na nowo się odnaleźć i zagubić. Dwa lata, które zmarnował na tułanie się między obcymi ciałami, żegnanie bliskich przyjaciół, stawianie się tym dalszym. Dwa lata - co znowu nie brzmiało jak jakiś szalenie długi czas, ale w gruncie rzeczy przez te gnające miesiące tyle emocji zdążyło już się w nim wezbrać, że czuł się teraz jak zupełnie inny człowiek niż wtedy, gdy całował Neala po raz ostatni. Nie wiedział czy w dobrym sensie - to byłoby chyba zbyt ryzykowne założenie, biorąc pod uwagę, jak wielu swoich decyzji żałował z perspektywy czasu (nie wspominając nawet o tych wszystkich, których żałować dopiero będzie). Czuł się i n n y - może przez Saula, może przez Islę. Na pewno przez nich. Coraz częściej jednak odnajdywał w tym równaniu kolejne sprzeczności, które nakłaniały go tylko do tego, żeby brać swoją bieżącą sytuacją związkową w powątpiewanie. Bo chociaż minęły dwa lata, on wciąż zbyt często czuł się jak głupi dzieciak i fakt, że teraz oczekiwano od niego dojrzałej podstawy względem takiego prawdziwego dzieciaka, zbyt często zdawał mu się przytłaczający.
... i pierwsze pytanie, jakie chcesz mi zadać, jest właśnie takie?
Nie, tak naprawdę wcale nie. Tak naprawdę tych pytań było przecież od groma: przeciskały się między sobą, jak niecierpliwi ludzie w kolejce, pchały połaciami na język, byle tylko zaistnieć w tej rozmowie. Ale Klaus blokował je wszystkie, w obawie przed tym, dokąd zaprowadziłyby ich odpowiedzi. Jak się tu znalazłeś, Neal? Czemu akurat teraz? Czemu w tym momencie, w którym tak uparcie szukam jakiegokolwiek zapewnienia, że nie podejmuję tylko kolejnej złej decyzji? Nie potrzebował teraz nachalnego powrotu dawnych zauroczeń. Potrzebował, żeby ktoś powiedział mu, że spisywał się doskonale w tej niepasującej sobie roli, że był doskonałym partnerem, genialnym opiekunem, że wiodło mu się wspaniale, że miał wszystkie powody, żeby być szczęśliwym. W s z y s t k o, tylko nie kolejne wątpliwości; tylko nie kolejne wątłe przebudzenia uczuć, które przecież zdążył już dawno zakopać i tam właśnie powinien je pozostawić - pod grubą warstwą nie tak już świeżej ziemi.
Wpatrywał się więc w niego, udając, że to spotkanie wcale nie wytrąciło go z ryzów, nawet jeśli spełniało wszystkie kryteria do bycia uznanym za zwykłą kpinę losu. Ta sztywność zupełnie do niego nie pasowała, ale pochodziła z faktu, że czuł się w tym momencie zagrożony - nie w tym sensie, że spodziewał się, że Neal zrobi mu jakąkolwiek krzywdę, a wręcz wizją totalnego jej przeciwieństwa. Najwidoczniej miał niezwykle mało zaufania do samego siebie, skoro uważał, że odrobinę zbyt frywolnie poprowadzona rozmowa już bezapelacyjnie doprowadziłaby go do zdrady. Przy okazji, z pewnością można by było nazwać go naiwnym, skoro zakładał, że Cassidy w ogóle chciał od niego jeszcze jakiejkolwiek bliskości.
Nawet jeśli ich relacja raczej rozpłynęła się jak wieczorna mgła niż pękła z dzikim hukiem, Klaus stojąc teraz przed nim czuł się niemal winny. Może to przez to, że naprawdę pogrzebał go w myślach i pożegnał na stałe, a teraz duch Neala był na wyciągnięcie ręki, drocząc się z nim tak, jakby nie minęły żadne dwa lata - ba, nawet durne dwa tygodnie! Widać było, że zawahał się przez moment, zupełnie jakby w tym samym czasie kalkulował czy takie zwykłe cmoknięcie w policzek liczyło się już jako zdrada, czy będzie musiał powiedzieć o tym Saulowi, a jeśli tak - to jak Saul na coś takiego zareaguje? A jednak pomimo całej tej wewnętrznej rozterki i minionego czasu, pozostało w nim coś z dawnego Klausa i to coś z pewnością można było upchnąć pod metryczką zupełnego braku asertywności, bo w końcu zbliżył się do niego - ostrożnie, jakby podchodził do dzikiego zwierzęcia - i sięgnął ustami do jego policzka, ale uczynił to w sposób tak pospieszny (w obawie przed tym, że skupi się za bardzo na jego zapachu, rysach twarzy i kształcie ciała), że w zasadzie ledwie musnął wargami skraj jego zarostu i na nowo już odsuwał się w swoje pierwotne miejsce, w którym dzielił ich odpowiednio duży dystans.
- Cześć - odpowiedział, z kuriozalnym opóźnieniem, co nadało całej tej sytuacji dodatkowej niezręczności. Bardzo starał się robić wszystko, byle tylko na niego nie patrzeć, choć spojrzenie w naturalny sposób ciągnęło do wybadania wszystkich tych delikatnych zmian, które mogły zadziać się w Nealu przez czas, w którym się nie widzieli. - Skąd się tu wziąłeś? Wiedziałeś, że tu jestem? - To pytanie, z pewnością osobliwe, wzięło mu się z przekonania, że podobne zbiegi okoliczności zwyczajnie nie miały prawa mieć miejsca. Co prawda, nie widziałby żadnego sensu w tym, żeby mężczyzna gnał specjalnie do niego na jakieś australijskie zadupie, ale najwidoczniej rozpaczliwie potrzebował jakiegoś uzasadnienia dla tego spotkania - wszystko byłoby lepsze niż gdyby okazało się, że to sygnał puszczony przez los: sygnał, że faktycznie był jeszcze czas na to, żeby wysunąć się z życia Saula tak gładko i bezboleśnie, jak do niego wtargnął.

Neal Cassidy
ODPOWIEDZ