sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
dwa

And that ain't what you want to hear
But that's what I'll do

Jethro Vermont urodził się w jednym z najlepszych szpitali w Sydney.
Bright Starr urodził się w przyczepie kempingowej w White Rock.
Jego rodzice prowadzili knajpę rozbłyszczaną trzema gwiazdkami Michelin.
Jego matka miała siedemnaście lat, a o ojcu wiadomo było tyle, że na imię miał Steve, i zamiast zaliczać nastolatki, powinien był siedzieć w więzieniu o zaostrzonym rygorze.
Jeśliby słuchać pogłosek, gotować nauczył się wcześniej, niż chodzić.
W jego domu jadło się mrożonki i dużo majonezu, a na specjalne okazje - czekoladki z przeceny, kciukiem ocierane z cienkiej warstwy białego osadu.
Mówiło się o nim, że jest tak ewenementem, jak i efektem zabójczej mieszanki perfekcjonizmu i talentu. Bardzo zdolny, ledwie wyhodował sobie taki zarost, z którego faktycznie szło się ogolić, a już podróżował po tych zakątkach Europy, w których powstają najlepsze produkty i specjały.
Z tutejszej okolicy wyjechał tylko raz, do Melbourne - na parę dni, w trakcie których niemal doszczętnie wyczyścił i tak swoje już raczej ubogie, bankowe konto. Wieżę Eiffla widział na filmach, a zaplecza najlepszych światowych restauracji wyłącznie w najskrytszych snach.
Podobno stać było go na wszystko - tak na największe sukcesy, jak i na najczystszą biel, po fakcie rozwachlowywaną pośpiesznym ruchem dłoni z każdej, względnie gładkiej i czystej powierzchni na której dało się ją rozsypać.
Kiedy było mu smutno, pieprzył się z kimś, albo pił - bo tak robiło się w jego otoczeniu, już po tym pierwszym, i kolejnym przetrąceniu serca, które skutecznie utwierdza człowieka w przekonaniu, że dla takich jak on nic lepszego nie czeka.
Tak robiło się w dobrych kuchniach i w dużych miastach, wśród oślepiającego blasku gwiazd - nie takich, które w miejscach jak Lorne rozświetlają nocą bezkres nieba, lecz raczej tych, które stolik rezerwują z paromiesięcznym wyprzedzeniem, żeby nie ominął ich restauracyjny splendor i blichtr rozsławiany przez pochlebne recenzje w gazetach.
Tu, w tym punkcie Queensland, w którym kończył się świat, a zaczynał się tylko nużący seledyn humorzastego oceanu, robiło się zupełnie inaczej - tu harowało się po świt bez większej obietnicy awansu, bo możność opłacenia kolejnego czynszu (własnego i babci), z bonusem na uniwersyteckie czesne Faith, było wystarczającym sukcesem.

Ale podobno nic nie trwa wiecznie - żadna zła passa ani żaden fart. Bright nie rozumiał co taki Vermont widzi w Beach Restaurant (ani, tym bardziej, kto w restauracji był na tyle zuchwały by porwać się na zapraszanie go w ich progi i, co jeszcze bardziej absurdalne, kto miał na tyle durnego szczęścia, że mężczyzna nie powiedział nie), ale nie mógł udawać, że jego obecność, przynajmniej początkowo, nie zagwarantowała im przynajmniej kilku dodatkowych rezerwacji, nawet w środku najbardziej martwego z możliwych sezonów.
Spoglądając na to z tej (niewygodnej) strony, mrugając gwałtownie w odpowiedzi na roztaczany przez słynnego szefa blask (choć Starr nie był pewien - równie dobrze mogło być to jego kokainowe halo...), nie dało się ukryć, że dla samego lokalu jego obecność na wybrzeżu nie była niekorzystna. No, tylko, że Bright nie potrafił patrzeć na to w sposób pozbawiony emocji i żalu, ba, kurwa, w sposób obiektywny i odarty z trawiącego go od środka, ale szczelnie utrzymywanego za granicą zaciśniętych zębów gniewu, typowego dla osób, którym ktoś - być może zupełnie przypadkiem nieświadomie porwał na strzępy i zdeptał największy cel.

Miało być przecież zupełnie inaczej -
Ale było właśnie tak: z obydwoma wepchniętymi pod ten sam, konfliktowy adres. W przestrzeń, która przez lata Brightowi służyła zarówno za miejsce pracy, trzymające go w tych okolicach więzienie, jak i dom, do którego chcąc-nie chcąc zawsze jakimś cudem się wraca, a Jethro...
Bright sam nie był pewien, za co. Może za żart? Jakąś kpinę, albo... Eksperyment!?
Szatyn czasem niemalże czekał aż któregoś dnia zza wielkich, industrialnych lodówek w piwnicy wyskoczy na niego telewizyjna ekipa oznajmiając, że to wszystko to był jakiś cholerny reality show, jeden z tych, w których celebryci ze swojego bzdurnego pseudo-Olimpu złażą nagle na ziemię, wstępując w szeregi zwyczajnych śmiertelników i zajmując się tym, na czym przedstawicielom plebsu upływały zwykle całe dni. No, co? Skoro kiedyś robiła tak Paris Hilton, to czemu nie i słynny Vermont?

Już jakiś czas temu do Brighta zaczęło teoretycznie powoli docierać, że jeśli faktycznie tak jest, to musi być to jakaś niezwykle długa produkcja, bo wbrew jego przypuszczeniom, Jethro wcale nie opuścił Beach Restaurant po paru dniach czy tygodniach. Mijało coraz więcej czasu, i australijska zima zdążyła ustąpić zwyczajowym, duszącym upałom, a on nadal tutaj był; na oko - skonfundowany i konfundujący. Niemożliwy do rozgryzienia jak orzech włoski w skorupce (Bright nie chciał dowiadywać się, co jest w środku; zakładał, że - wychowany w realiach, o których sam Starr mógł sobie tylko pomarzyć - dwudziestoośmiolatek jest po prostu do cna zepsuty).

Jego taktyką, w każdym razie, stał się kamuflaż i dywersja. Unikanie Vermonta ile wlezie, z przerwą na jakieś spontaniczne, kąśliwe obgadanie mu dupy z kimś, kto się akurat nawinął (zwykle z jednym z sezonowych pracowników, którzy w kuchni zajmowali się najnędzniejszymi z robót - jak kiedyś zresztą sam Bright - a do tego zmieniali często, nie pozostawiając po sobie nic oprócz jakiejś resztki taniego tytoniu w załomach pracowniczego uniformu). I jak do tej pory jakoś to szło, z jedną tylko, czy dwiema okazjami, kiedy w porę nie udało mu się uniknąć drobnego konfliktu, ale sprawa nie wyeskalowała też na tyle, żeby czuł się w obowiązku do dania Jetowi po mordzie.
Kto wie (myślał, wąskim korytarzem na zapleczu idąc w stronę drzwi, za którymi czekał ponoć Vermont, a pod które kazano mu się dzisiaj udać), może do dziś.

jethro vermont

ambitny krab
harper, czemu?
szef kuchni — beach restaurant lorne bay
28 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
it would be weird to work in a restaurant and not completely lose your mind.

kiedyś jeździł po świecie, pracując w najlepszych restauracjach. teraz - niedawno wyszedł z odwyku i prowadzi kuchnię w beach restaurant lorne bay, próbując przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości.
Jethro Vermont miał wszystko. Wychował się w jednej z najlepszych restauracji na świecie, przesiąkając pasją od małego. Miał rodziców, wspierających go na każdym kroku, nie tylko pieniężnie. Miał cholerny przywilej, talent, upór i kontakty. I świadomość, że do wielkich rzeczy dochodzi się ciężką pracą, bo ojciec wziął sobie za punkt honoru, by go tego nauczyć. W teorii mógłby mieć wszystko łatwiej, mógłby dostać się na staż u Othello Remingtona za pierwszym razem i ominąć te wszystkie łamiące psychikę zadania dla stażystów. Mógłby mieć życie podane na srebrnej (a może i platynowej?) tacy, ale jego rodzice skutecznie umywali ręce od takich zagrywek. Skoro k i e d y ś miał przejąć restaurację ojca, to przecież musiał na to zasłużyć, a przede wszystkim być gotowy na to, by te trzy gwiazdki utrzymać, a to nie było proste zadanie. Nie tylko on musiał spełnić listę kryteriów, ale i poprowadzić kuchnię tak, by odhaczała każdy z wymogów.

Oprócz tych wszystkich rzeczy, które było widać na pierwszy rzut oka - ot, z samej znajomości jego nazwiska, może jakiegoś przypadkowego zlustrowania artykułu o jego skromnej osobie sprzed półtora roku albo mruknięć, wymienianych między kucharzami w Beach Restaurant w pierwszym tygodniu jego obecności w tym małym mieście gdzieś na końcu świata - miał też cały emocjonalny bagaż i wcale nie tak niedawno pokonane uzależnienie, z którym wciąż walczył. Tym się przecież nikt nie chwalił, poza kilkoma osobami w restauracji nikt nie miał o tym wiedzieć, a na pewno nie Bright, który od samego początku nie był - żeby powiedzieć delikatnie - zbyt przekonany do Vermonta.

Nie wiedzieli o sobie nic, oprócz tych powierzchownych pogłosek i kurtuazyjnych opowieści, zasłyszanych od innych kucharzy na tradycyjnym po-zmianowym piwie. Nie, żeby mu jakoś bardzo zależało na zdobywaniu przyjaciół, bo praca, a szczególnie kuchnia (w której powinna panować dyscyplina porównywalna do tej wojskowej) nie była miejscem na pogaduszki i spotkania towarzyskie. Chciałby jednak zrozumieć, dlaczego Starr podchodził do niego jak najeżony kot, gotowy do ataku. Dlaczego odzywał się tylko po to, by mu dopiec, chociaż Jethro nie miał żadnych złych zamiarów, a przecież mieli tę kuchnię prowadzić we dwóch, a może też spróbować wyprowadzić całą tę knajpę z powrotem do lat świetności. Sama jego osoba pomagała w podniesieniu liczby rezerwacji, ale to przecież nie było wszystko. Zmiany w menu spotkały się z blokadą ze strony właścicielki, która niezbyt pozytywnie podchodziła do zmian, a sous chef wcale mu w niczym nie pomagał, doszukując się raczej negatywów tej całej sytuacji i broniąc się przed współpracą każdą ze swoich długich kończyn.

To nie było żadne reality show. To nie była żadna próba zaznania tych przyziemnych restauracji, z dala od wychwalanych kucharzy i celebrytów, z rezerwacjami na kilka miesięcy w przód i serwisem bez skazy. To był u p a d e k (a zarazem, paradoksalnie, awans na stanowisko szefa kuchni), powrót do szarej rzeczywistości i obranie ścieżki, którą dyktowało mu serce, pierwszy raz przekładając kogoś nad swoją karierę. Może powinien był wrócić do Sydney i zakotwiczyć się w jednej ze znanych i dobrze prosperujących restauracji, pracując na tę swoją gwiazdkę i na uznanie ojca. Wybrał jednak Lorne, z pozornie głupiego powodu wprowadzając się do miasteczka, gdzie mieszkał jego kolega z odwyku. T y l k o kolega, żaden situationship, nic więcej, niż kilka nocy spędzonych razem, delikatne uśmiechy posyłane z wydawki i wiadomości, wysyłane czasem przy zamówieniach. Dodatkowy motocyklowy kask w pracowniczej szatni regularne podwożenie chłopaka do domu po zmianie. Nie był w Beach Restaurant dla zabawy, nie był tu na chwilę, aż do momentu wykupienia biletu do Nowego Jorku i powrotu do blichtru, zarwanych nocy i czystej bieli.

Był tu, by pracować, by wyprowadzić tę restaurację na lepsze tory i doprowadzić ten kuchenny chaos do porządku, chociaż co rusz spotykał się z przeszkodami. Czasem zastanawiał się, czy te metaforyczne kłody, rzucane mu pod nogi nie były działaniem celowym, jak dziś. Pojawił się w pracy rano i jak zawsze - przebrał się, wsuwając wysłużony notatnik do kieszeni kuchennych spodni, przyjemnie ciążący przy biodrze, niczym kotwica dla rozchwianego statku. Skierował swoje kroki od razu do chłodni, by sprawdzić co należało przygotować na kolejny dzień serwisu, jednak jego uwagę przykuły etykiety na plastikowych, białych pudełkach. Pasek taśmy malarskiej, z naprędce wypisanymi nazwami pojedynczych składników, bądź sosów czy półproduktów do dań z karty. Litery uchylały tajemnicę zawartości pudełek, a rząd cyfr obok sygnalizował datę przydatności do spożycia - orientacyjną, ustalaną według systemu. Cztery dni dla świeżych warzyw i owoców, dwa dla ziół, poszatkowanych składników i podgotowanego makaronu, pięć dla wszelkich past i sosów. Słoiki, tubki i torebki z gotowymi produktami zawsze oznaczone zależnie od zaleceń na opakowaniu. Orientacyjnie, bo przecież nikt o zdrowych zmysłach nie wyrzucał do kosza rzeczy, które w żadnym stopniu nie rozpoczęły procesu psucia się, gnicia czy pleśnienia. Te etykiety miały być sprawdzane co wieczór, z ewentualnym przeklejeniem daty, by na półkach nie trzymać produktów w teorii przeterminowanych. Jasne, kuchnia wiedziała co się nadaje, a co nie, jednak inspekcji nie obchodziło, że w środku są świeże, nietknięte pomidory, jeśli data była sprzed dwóch dni.

A co to, do cholery miało być?

Miał wolne, dwa dni. Dwa dni, kiedy Bright miał za zadanie pilnować chociażby standardów i zerknąć na te daty. Kilka minut przed wyjściem z pracy, za które przecież miał płacone, lepiej niż reszta kucharzy. Vermont przejechał spojrzeniem po rzędach pudełek, licząc.

Jedno. Drugie. Trzecie. Czwarte. Piąte.

Mieli robić tego prepa we dwóch, z pomocą młodego prep chefa, który głównie szatkował zieleninę i raczej starał się trzymać z daleka od tej napiętej atmosfery między tą dwójką. W tym momencie jednak robił za chłopaka na posyłki, z zadaniem przyprowadzenia Brighta do chłodni, gdziekolwiek mężczyzna się teraz kręcił. W międzyczasie Jethro otworzył każde z pudełek, oceniając stan ich zawartości. Podniósł wzrok dopiero, kiedy sous chef pojawił się w tej ogromnej lodówce.
Bright, what the fuck is this? – nie zamierzał bawić się w żadne głaskanie po główce ani dyplomatyczne, delikatne zwroty. Przecież ten koleś dobrze wiedział, jakie są jego obowiązki i takie zaniedbanie mogło podchodzić pod jakąś cichą dywersję, bo przecież to Vermont podpisywał się pod wszelkimi inspekcjami. Problem tylko był taki, że jeśli tej kontroli nie przejdą, to ucierpi nie tylko reputacja tego małego celebryty, ale i zarobki Starra. – I’ve been off for two days, and what? This is dated until yesterday, that two days ago- – ciągnął, wskazując na kolejne pudełka, po czym złapał jedno z nich i otworzył, podsuwając się Brightowi. – And this is bloody off. What the fuck, man? You know we’re due a food safety inspection and you know that would be a straight-up fail. – sos pomidorowy miał nieprzyjemny, kwaśny zapach, drażniący nozdrzai wymuszający wręcz, by mięśnie twarzy spięły się delikatnie, marszcząc skorę na grzbiecie nosa i wywołując zdegustowany grymas.

Anything to say about that? – miał ochotę wyzwać go od debili albo półmózgów, zupełnie tak, jak on sam był nazywany przez Othello. Tylko, że tam - było to zupełnie normalne i akceptowalne, tutaj - Daisy zapewne szybko by się go pozbyła. Ugryzł się jednak w język. To umiejętności robiły z niego chefa, a nie przemocowe wydzieranie się na pracowników, co zrozumiał stosunkowo niedawno. Nic dziwnego zresztą, skoro cały początek jego kariery opierał się właśnie na tym, prawda? Na tej porąbanej normalności gastronomicznego światka.

bright starr
sumienny żółwik
mvximov
elijah
sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
"Nie był tu na chwilę", co?
Tak długo, jak przy odrobinie dobrej woli i samozaparcia, oraz - zwłaszcza - po paru głębszych, chyba tylko ze współczucia i łaski zaserwowanych mu za darmo przez kogoś z baru, Starr mógłby jeszcze jakimś cudem uwierzyć, że Jethro, przejmując dowodzenie w Beach, nie miał utajonych, złych zamiarów albo wyrachowanych, nastawionych wyłącznie na własny zysk intencji... Tak argumentu, że szefowanie w Lorne, w knajpie, która być może mogła używać jego nazwiska niby neonu, klientelę obeznaną z renomą Vermonta przyciągając przez próg niby ćmy, ale która znajdowała się zwyczajnie za daleko (od w s z y s t k i e g o), by regularnie kusić swoim istnieniem najsłynniejszych kulinarnych krytyków z Melbourne albo z Sydney, nie jest wyłącznie krótkim etapem w życiu mężczyzny, ot, potknięciem na drodze po kolejny sukces, zwyczajnie nie potrafiłby kupić. Może byłoby mu łatwiej w to uwierzyć, gdyby wiedział o Mitchu (nie wiedział), ale nawet i fakt, że za Vermonta decydowało serce, a nie rozsądek, by go nie przekonał. Bright nie był romantykiem - i, może z zawiści, uważał, że inni też nie powinni kierować się w życiu czysto sentymentalnymi pobudkami.

Argument, w każdym razie, że dwudziestoośmioletnia gwiazda krajowych (jeśli nie światowych...) kulinariów planuje w Lorne zabawić na dłużej długo, Beach Restaurant naprawdę otaczając taką kuratelą, na jaką restauracja - zdaniem Brighta, który nigdy nie pracował gdzieś indziej, każdy kąt w każdym pomieszczeniu lokalu znając teraz lepiej niż kieszeń własnego fartucha - faktycznie zasługiwała, przelatywał szatynowi obok ucha. Starr był święcie przekonany, że sława Vermonta - przyświecająca teraz restauracji - zgaśnie równie szybko, jak zapłonęła nad nią przed paroma miesiącami. I żadna kurtuazja, żadne pertraktacje, żadne zapewnienia ze strony Jethro lub innych, coraz mu przychylniejszych, pracowników restauracji, nie miała w sobie tyle mocy, by przymusić go do zmiany zdania.

Może więc - pominąwszy już fakt, że Jethro literalnie zwinął Starrowi sprzed nosa długo wypracowywane osiągnięcie i marzenie jednocześnie - chodziło właśnie o to, że chociaż Vermont teoretycznie nie kłamał, Bright i tak był święcie przekonany, że nie mówi (tak jemu, jak i reszcie pracowników), prawdy.
Tak czy siak, starszy kucharz nie musiał bynajmniej posiadać wysoko-rozwiniętego zmysłu obserwacji aby trafnie spostrzec, że na nerwy działa młodszemu już samą swoją nieproszoną obecnością. Brightowi nie pasowało, jak Vermont filetuje ryby nanagai, jak sieka szalotki i ogórki cytrynowe, jak blanszuje warzywa, jak rumieni ziemniaki hasselback (i po cholerę w ogóle nakazuje im je przygotowywać teraz, w salonie na trzydzieści-pięć-stopni i permanentne zagrożenie udarami słonecznymi?), i pod jakim kątem rwie w dłoniach listki tajskiej bazylii. Nie podobało mu się, jak Vermont chodzi, jak się na niego patrzy, i jak oddycha - pierwsze uznając za zbyt teatralne, drugie za konfrontacyjne, a trzecie za pretensjonalne. Prości ludzie w Queensland, myślał Starr, tak nie oddychają. Vermont powinien się zatem nauczyć oddychać jak tubylec -

  • albo wypierdalać.
Możliwe, że w tym samym czasie, w którym jego szef buszował po półkach obciążanych niewłaściwie oznaczonymi pudełkami, Bright oddawał się właśnie myślom podobnej treści i kalibru, bynajmniej nie radując się świadomością, że dziś zmianę przyjdzie mu, po cudownych dwóch dniach wytchnienia, odbębniać pod bacznym wzrokiem dwudziestoośmiolatka. Możliwe jednak, że Starr oddawał się rozmyślaniu o setce innych rzeczy - o tym, czy najnowsze wyniki Faith już przyszły, czy cała procedura znów uległa opóźnieniu, i czy odebrała je babcia, i czy są złe, i czy dlatego babcia nie dzwoni; o jego ostatnim, zupełnie nieplanowanym spotkaniu z Milani, i o równie przypadkowej interakcji z Bowie (zupełnie, jakby wszystkie jego byłe i niedoszłe postanowiły się aktualnie zlecieć w centralny punkt jego życia jak na sabat), których nadal nie potrafił wypłukać z myśli (a próbował - głównie z użyciem tequili); o niezapłaconych rachunkach i nieoddanych pożyczkach; wreszcie o tym, co mogło stać się na te wszystkie finansowe rozterki prędkim remedium, to jest o propozycji złożonej mu przez Williama Lowella, zbyt dobrej, by Bright tak po prostu mógł uwierzyć w jej prawdziwość. I uczciwość.
Cokolwiek nie zaprzątało dwudziestosiedmiolatkowi głowy, wyleciało z niej jak za dotknięciem magicznej różdżki w chwili, w której Caleb (tak, ten młody prep chef, którego imię chyba nie było wystarczająco istotne czy interesujące, by Vermont zaprzątał nim sobie myśli; Bright pamiętał) zagiął na niego parol tak spojrzeniem, jak i uciążliwym skamleniem i ponaglaniem, że Pan Vermont czegoś od niego (Brighta) chce, i chyba jest na niego (Brighta, z wyraźnym westchnieniem niemal nastoletniej ulgi, że rzecz nie tyczy się Caleba) o coś wkur...
Zły.
Bright poprawił fartuch, i w pierwszym, cielesnym szoku termicznym, zadrżał lekko pod przyjemnym, i przynoszącym ulgę od upału chłodem pomieszczenia. Wystarczyło mu jednak pojedyncze spojrzenie rzucone ku Jethro - nim ten zdążył odezwać się z litanią narzekań cieknących mu z warg niby jad - żeby Starr był pewien, że nie został tu ściągnięty w celach choćby połowicznie tyczących się jakiejkolwiek ulgi, czy przyjemności.
- "Only those who dare to fail greatly can ever achieve greatly" - Zanim Bright zdołałby ugryźć się w język, już, w przypływie jakiejś kretyńskiej, chłopięcej w zasadzie buty, cytował Roberta F. Kennedy'ego. Robił to, zresztą, bez pokory, za to z iskrą rozbawienia tańczącą w źrenicy i tą samą zuchwałością, która w szkole zawsze pakowała go w kłopoty (i, w końcu, przyczyniła się do zakończenia przez Starra edukacji nim w ogóle uzyskałby dyplom ukończenia liceum). Oparł się barkiem o chłód jednego ze ściennych załomów - No, not much to say.
Prawda była taka, że Bright nie miał na swoją obronę zbyt wielu argumentów. Tyle może, że nie zdążył pozbyć się przeterminowanych produktów [a przecież chyba nawet największy kuchenny idiota (no, przynajmniej ci zatrudniani w Beach), i tak zawsze sprawdzali przydatność składników... yyy... organoleptycznie, nim trafiły na czyjś stolik. Ba, do jakiegokolwiek garnka], ponieważ przez ostatnie dwa dni był zbyt zajęty głowieniem się nad tym, skąd on, na miłość boską, wytrzaśnie kilka ładnych tysięcy dolarów potrzebnych na jakieś usprawnienia aparatury przytrzymującej Faith przy życiu. Ale nie wyobrażał sobie, że Vermont ma szczególną ochotę na wysłuchiwanie o jego życiowych trudnościach - sam Bright zaś zawsze czuł wstyd gdy myślał o tym, że nie zapewnia Faith wszystkiego, czego mogłaby potrzebować.
Ponieważ zaś najlepszym rodzajem obrony był atak, Starr się zacietrzewił.
- You could have just thrown them away, right? - Zadarł brew - But instead, you decide to throw a tantrum. Nice one.


jethro vermont
ambitny krab
harper, czemu?
szef kuchni — beach restaurant lorne bay
28 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
it would be weird to work in a restaurant and not completely lose your mind.

kiedyś jeździł po świecie, pracując w najlepszych restauracjach. teraz - niedawno wyszedł z odwyku i prowadzi kuchnię w beach restaurant lorne bay, próbując przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości.
Zapytany dlaczego tutaj był, dlaczego Beach Restaurant, dlaczego w ogóle Lorne (a takie pytania w jego pierwszych tygodniach obecności w knajpie, pojawiały się nie raz), mógł opowiadać, że potrzebował przerwy od tych wszystkich znanych restauracji, co zresztą nie było wcale kłamstwem, jedynie pół-prawdą, a może nawet trzy-czwarte, z odwykiem zgrabnie ocenzurowanym. Mógł się zarzekać, jak każdy rozpieszczony dzieciak z wielkiego miasta, że zawsze chciał się przenieść tam, gdzie żyło się w o l n i e j, gdzie ulice nie były wiecznie zakorkowane, z daleka od zgiełku i pędu Sydney. Mógł wyjechać gdziekolwiek, mógł zakotwiczyć się w jednym z tych znacznie urokliwszych od Lorne, włoskich miasteczek. Tam też było ciepło, tam też były plaże, restauracje, owoce morza i fenomenalne jedzenie. Nie wybrał jednak tych krętych, wąskich uliczek, do których dostać się można jedynie na Vespie lub piechotą. Nie wybrał tych starych, urokliwych budynków, fresków na murach kamienic, ani małych, rodzinnych knajpek, w których można było spędzać całe wieczory. Wybrał to cholerne Lorne i, o dziwo, nawet nie tęsknił do Europy, ani do Stanów - może poza pewnymi aspektami kuchennej hierarchii, które tutaj zdawał się nigdy nie dotrzeć, lub były skutecznie sabotowane przez jego własnego sous chefa.

Tak jak i Bright, do pewnego momentu również nie był romantykiem. Gdyby ktokolwiek powiedział mu rok temu, że całe swoje życie wywróci do góry nogami i przeniesie się do jakiegoś małego miasta w Queensland, na koniec świata, z powodu jednej osoby i własnego serca - wyśmiałby go, może popukałby się w czoło i zniknął za drzwiami do kuchni, mając znacznie ważniejsze rzeczy do roboty, niż jakiś romantyzm. W końcu jego poprzedni związek, oprócz fazy całkowitego zakochania na samym początku, opierał się na odhaczaniu kolejnych rubryczek wymagań, stawianych mu nawet nie przez samą wybrankę, a jej rodzinę. Kariera była zawsze na pierwszym miejscu, aż do teraz. Aż do wysłania swojego - znacznie przekwalifikowanego, jak na tę restaurację - CV do miejscówki, która lata świetności miała za sobą. Ktoś tam jeszcze pamiętał Hyde’a, chociaż zostało po nim jedynie wspomnienie i dosyć pokaźne pudło ze starymi przepisami i raportami finansowymi, które Jethro ostatnimi czasy namiętnie przeglądał, starając się wyciągnąć wnioski odpowiednie do ruszenia tego miejsca. Spotykał się jednak ze ścianą, a właściwie dwoma - pierwszą w postaci Starra, który zdawał sobie obrać za cel utrudnianie mu życia, a drugą była właścicielka, kurczowo trzymająca się własnych zasad. Slalom między jednym, a drugim i wiele starań, by dojść do porozumienia chociaż z jedną ze stron, spotkać się gdzieś w połowie drogi i podać sobie rękę był trudny. Męczący. Vermont jednak szczycił się niezmordowanym uporem, a za cel postawił sobie nie tylko wyprowadzić tę knajpę znów na szczyt najbardziej polecanych miejsc w regionie, ale i zapracować na tę cholerną gwiazdkę. Oba te marzenia zdawały się bardzo, bardzo odległe, ale zupełnie tak samo było, kiedy zaczynał od zmywaka w ojcowskiej kuchni. Pracował na swoje umiejętności, na doświadczenie i kolejne awanse, bez niecnych planów podwędzenia komuś stanowiska. Owszem, bywał zły, kiedy to jednak ktoś inny został w końcu zwolniony z obowiązku żmudnego siekania warzyw na tyłach kuchni Remingtona i wpuszczony na prawdziwy serwis przed nim. Bywał rozczarowany, kiedy nie dostawał się do wymarzonych restauracji, mimo stażu i odpowiedniego doświadczenia. Może nawet zrozumiałby Brighta, chociaż na pewno nie ten punkt, w którym chłopak zdecydował się obrać jedynie agresywną postawę wobec swojego przełożonego, utrudniając wszystkim pracę.

Cała ta nonszalancja, z jaką nosił się Bright, skutecznie zalazła Vermontowi za skórę. Miał w sobie coś z tego klasowego klauna, ze znacznie większą dozą inteligencji. Tego, który na każdą uwagę miał przygotowaną pyskówkę, wypowiadaną tonem, sugerującym jakoby tracił swój cenny czas przez samą obecność w pomieszczeniu. Zupełnie jak w obecnym momencie. Jethro prychnął z niedowierzaniem, słysząc ten jakże głęboki cytat.
Uh-huh. Yeah. Would love to see you say that to a Food Safety inspector. – może i mieli tu na tyle frytury oleju w głowie, by zanim cokolwiek wyląduje na talerzu czy w garnku, bądź na patelni, powąchać i spróbować czy konkretny składnik się w ogóle do tego nadawał. Problem był taki, że inspekcji EHO to nie obchodziło. Oni nie mieli czasu otwierać każdego pudełka z osobna, by to sprawdzać, o nie. Wchodzili do chłodni, by ogarnąć spojrzeniem ogólną czystość, by zerknąć na wypisane daty (które dzisiaj by ich pogrążyły) i udać się dalej, sprawdzić kuchnię, bar, zaplecze i całą resztę knajpy. Co gorsza - przychodzili bez zapowiedzi, można się było ich spodziewać co prawda, co kilka miesięcy, a okoliczne knajpy często dawały sobie nawzajem cynk, że tam byli, więc może podczas następnych kilku dni odwiedzą też tutaj. Według papierów i z powodu samej zmiany kuchennego dowodzenia taka wizyta wisiała w powietrzu. Nie kazał im szorować podłóg szczoteczkami do zębów ani polerować każdego kawałka stali w kuchni, nie był aż tak odklejony. Zwyczajnie chciał przejść tę kontrolę na piątkę, tak jak powinno być przy regularnym utrzymaniu czystości i wypełnianiu własnych obowiązków… Co, jak się okazuje, już było zbyt wygórowanymi wymaganiami.
A tantrum? – musiał to powtórzyć, unosząc brwi ze zdziwienia. – Are you fucking serious? You know that if we fail this, we’ll have big problem? Both me and you. Which part of that do you not understand? – uniósł głos, dając się ponieść wkurwieniu zdenerwowaniu jego bezczelnością. Westchnął ciężko, po czym zaśmiał się pod nosem. – So what, you prefer the stick to the carrot? You don’t want any bonus for passing the EHO, huh? Seems like you’re not so bright after all… – nie policzył do pięciu, ani do dziesięciu, zanim się odezwał. Nie przemyślał tego, chociaż przecież miał nie wyzywać swoich kucharzy, miał nie powtarzać schematów, których nasłuchał się od Remingtona, ani nie-personalnie, od własnego ojca. Za późno.

bright starr
sumienny żółwik
mvximov
elijah
sous chef — beach restaurant
27 yo — 190 cm
Awatar użytkownika
about
you are the knife i turn inside myself
I tego właśnie Bright prawdopodobnie zazdrościł Vermontowi najbardziej: możliwości wyboru, przywileju rzadkiego, dostępnego w gruncie rzeczy nielicznym, i przez tych samych nielicznych często zupełnie niedocenianego. Mówiło się - zazwyczaj z kościelnych ambon, albo w filozoficznych rozprawach - że człowiek podobno zawsze ma wybór, jeśliby zawierzyć w istnienie tak zwanej wolnej woli. Problem leżał w tym, że niektórzy, przez wzgląd na klasę społeczną, i geograficzną lokację pod którą przyszło im się urodzić, mogli wybierać między Lorne, Nowym Jorkiem, i jednym z tych miasteczek, w których taki, na przykład, Sabato Blackaller z pewnością co parę miesięcy delektował się promieniami europejskiego słońca, i zaopatrywał w nowe butelki niedorzecznie drogiego wina, podczas gdy innym pozostawało wybieranie między tym, czy chcą zdzierać sobie dłonie do żywej, rozjątrzonej bólem skóry na zapleczu Beach czy Rudd's, czy też może tu, i tam, jakimś cudem ciągnąc pracę na dwa etaty.

Na tym etapie swojego życia, i z ciążącym mu na barkach konglomeratem zebranych do tej pory doświadczeń Starr naprawdę powinien porzucić ufność w jakąkolwiek sprawiedliwość, i żal wzbudzony tego typu egzystencjalnymi nierównościami przełykać jak gorzką pigułkę, jednocześnie się nią nie dławiąc. Niestety, to jakie możliwości miał Jethro - i, tym samym, to jakich możliwości nie posiadał on sam, urodzony i wychowany pod najpechowszą z tutejszych gwiazd - bardziej niż obła pastylka, stawało mu w gardle niczym kość, której nie da się ani wypluć, ani przełknąć. Odpowiedź na pytanie czemu?, była banalnie prosta - bo Jethro zabrał mu sprzed nosa coś, na co Bright pracował całe lata, i co, jego zdaniem, zwyczajnie mu się należało.

A szkoda. Gdyby wiedział, że do tego zakątka kraju starszego kucharza ściągnęło nic innego, niż sentymentalizm i serce, może nawet zdołałby wykrzesać z siebie jakąś marną porcyjkę empatii. Spytać, czy Vermont nie ma ochoty na drinka po zamknięciu, i szczerą rozmowę. Zapewnić, że wie jak to jest - on jeden, ze wszystkich osób zatrudnionych w knajpie, prawdopodobnie najlepiej.
Na tego typu pogaduszki, i wspólne osuszanie wywleczonej zza baru butelki tequili nie było, rzecz jasna, szans. Jeśli przyszłoby im teraz cokolwiek osuszać, to co najwyżej podłogę - kuchenną szmatą; z krwi sączącej się Vermontowi z nosa, gdyby Bright nie wytrzymał, i postanowił dać mu po mordzie.
- A Food Safety Inspector is not my problem, actually - Szatyn wiedział, że tym sposobem w końcu się doigra, i zdawał sobie sprawę, że przegina coraz głupiej i mocniej jednocześnie, a jednak ta ich potyczka zaczynała go w jakiś sposób bawić - nie mógł się zatem powstrzymać. Jethro nie od dzisiaj traktował go jak dziecko - dlaczego zatem Bright miałby nie dostosować się do tej roli choćby na parę minut? - Don't be dramatic. You have no idea how things work down here - Prychnął, wypuściwszy przez nos obłoczek oddechu. Każdy kto pracował w jednej z restauracji w tej okolicy znał ich mały, wewnętrzny system wczesnego ostrzegania. Poza tym nalotu nie mieli już tak długo, że mityczny inspektor zaczynał w kolektywnej jaźni pracowników przypominać raczej kogoś na kształt Świętego Mikołaja (każdy o nim słyszał, każdy mniej więcej wiedział, jakie konsekwencje wiążą się z jego wizytą, a jednak nikt nie widział go na oczy, a jeśli już, to bez pewności, czy to nie przywidzenie) - Besides... Why do I care? You should be the one to make sure your staff does not fuck things up, no, chef?
Jethro był od niego niższy. Starr nie wątpił w siłę kryjącą się w zahartowanej pracą sylwetce - niemal każdy, kto w kuchni się praktycznie wychowywał, musiał, chcąc nie chcąc, nabyć porządną krzepę - ale w razie czego rozłożyłby go na łopatki (a wiedział, że może się w końcu doigrać).

Pokręcił głową, robiąc o jeden krok za blisko mniej więcej w tej samej chwili, w której jego adwersarz wypowiedział o jedno słowo za dużo. W ten sposób czuł na sobie nie tylko rozognione spojrzenie Vermonta, ale i jego oddech.
- The part that I do not understand... - Wykpił sykliwym szeptem - Is precisely the one in which you treat me like a child, Vermont - Wytknął z niemałą satysfakcją, zauważając, że szatyn traci panowanie nad ogarniającymi go emocjami - I don't care about your stick, nor your fucking carrot. In fact, you can stick either, or both, if you'd like, up your ass.

jethro vermont

ambitny krab
harper, czemu?
ODPOWIEDZ