adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Kiedy Judith powiedziała mu pewnego dnia o podpisanych, w jego nieobecności, papierach, był wściekły — nawet jeśli sam doradzał jej wcześniej rozważenie tego typu rozwiązania (lub jak potem to nazywali: wyrwania się chorobie z uścisku); bielejące knykcie, zaciskane na ściągniętej z powodu upałów marynarce, były wyrazem nagłej furii, w jaką wpadł dość bezmyślnie. Wypominał siostrze egoizm, nazwał niewdzięczną; poświęcając tak wiele lat jej życiu, nie własnemu, zmuszony przez nią do rozpoczęcia studiów prawniczych, które uważał za śmieszne i obrzydliwe, miał tak po prostu pogodzić się z tym, że Judith lada dzień umrze, a mu nie pozostanie już nic z tych wszystkich wielu lat. Tamtego dnia narosła w nim pewność, że nie chce o Judy rozmawiać już wcale, z nikim; ze względu na jego nagłą obojętność, utracił w kolejnych latach Wendy, która towarzyszyła mu od samego początku (czasem ich trójce wydawało się, że nie nadejdzie taki moment życia, który mógłby ich rozdzielić; obecnie nie wiedział nawet, gdzie Wendy teraz mieszka).
Dopiero po upływie kilku tygodni pojął, że to on podsunął Judith pomysł, że to wyłącznie za jego sprawą siostra zdecydowała się poddać po latach wytrwałej walki; wytworzona w jego sercu repulsja, podsycana tym bardziej u l g ą, powiodła go do miejsca, w którym traktował Judy jak nieważkie wspomnienie. Nie opowiadał o niej Walterowi nie z powodu nieufności, a przekonania, że nie zainteresowałaby go ta historia, że zbyłby ją machnięciem ręki. Poza tym nie chciał, by widmo siostry ponownie okradało go z czasu, który w końcu mógł przeznaczyć wyłącznie sobie, nawet jeśli Judy na zawsze wpisała się w ramy jego życia.
Przepraszam, nie chciałem żeby to zabrzmiało w ten sposób. Nie obwiniam lekarzy; no, może kilku — uśmiechnął się z zakłopotaniem wciśniętym w kąciki ust, jakby naprawdę musiał — przepraszać, jakby przypadkiem znieważył wszystko to, co mimo wszystko w Walterze podziwiał i lubił. Ale potem znowu zgasł, myśląc o tym, jak wiele niesprawiedliwości skrywa się w toczonej przez nich rozmowie. Odbywanej dopiero teraz, w miejscu o wątpliwej, a na pewno niesprzyjającej niczemu aurze, podczas gdy w jego ciele dominował alkohol podśpiewujący mu tę całą wylewność. — Ludzie są bezmyślni. Naiwni. Myślą, że zawsze znajdzie się ktoś, kto ostatecznie ich ocali albo przynajmniej przejmie całą odpowiedzialność — prychnął, myśląc zarówno o siostrze, o Sollie, jak i o Marianne. Miał dość kobiet, które oczekiwały z jego strony poświęceń, których nierozwaga podsycała własny egoizm i wygodę nieuwzględniającą tego, co w czasie ich cierpienia działo się z resztą świata. — Judy się potwornie męczyła, pod koniec; nie chciała pojechać do szpitala, mimo że nie mieliśmy w domu niczego, co mogłoby jej jakoś pomóc. Wiesz dlaczego? Bo wiedziała, że umrze. A ja jej powiedziałem wcześniej, że jeśli w końcu umrze, okaże się, że niepotrzebnie zmarnowałem przez nią życie. Nawet jeśli od samego początku wiedziałem, że nikt z tą chorobą nie żyje długo — zaśmiał się głucho, bezbarwnie, odsłaniając ten swój gniew skrywany zawsze pod maską beztroski i gotowości do poświęceń.
Boże, nienawidził swojej siostry. Nienawidził tego, jak wyglądało kiedyś ich życie.
I chociaż w następnej kolejności zapytałby, przede wszystkim o to, co Walter robił w jego mieszkaniu, zaśmiał się zamiast tego bardziej dźwięcznie, jakby rzeczywiście ich rozmowa nieoczekiwanie poruszyła temat mniej ważny, umożliwiający im chwilę oddechu. — Tak, cóż, oddałem mieszkanie facetowi, który mnie zdradzał, żeby mógł mieszkać w nim z kimś, dla kogo byłby w stanie poświęcić wszystko. Nie wspominając o… — urwał, bo przecież nie mógł mu o tym powiedzieć, bo pewne sprawy należały tylko do niego i Orpheusa, bo Walter nie odgrywał już w jego życiu żadnej roli, a więc nie mógł stać się powiernikiem benjaminowych sekretów. Musiałby mu w dodatku zdradzić, że sypia, mimo wszystko, z Orpheusem, choć doskonale wie o tym, że ten jest z kimś związany; a więc znowu zdradza, ale teraz przynajmniej nie jego zaufanie. — Dlaczego tam byłeś? — zapytał więc, chociaż nie odważył się powrócić do niego spojrzeniem; może wcale nie chciał otrzymywać odpowiedzi. Nie dostrzegł jednak, że Walter może być z a z d r o s n y; zdawało się mu, że jest raczej po prostu jednocześnie rozczarowany jego decyzjami, jak i pewien, że wszystkie słowa, którymi obdarzył go na pożegnanie, zawierały w sobie słuszność.
Wysłał więc wiadomość do Charlie; napisał, że wyszedł, spotkał Waltera, wróci do Cairns taksówką, na co Charlie odpisała od razu enigmatyczne wspaniale. Odłożywszy telefon obojętnie do kieszeni zapatrzył się na mijany za oknem krajobraz, nie potrafiąc zebrać w sobie żadnych słów, którymi mógłby obronić się przed pytaniami mężczyzny. — Są takie rzeczy z którymi n i c się nie da zrobić, Walter. Więc nie, nie możesz pomóc — wymamrotał, bo wbrew temu, co próbowałoby się zrobić, Sollie wciąż narażona miała być na śmierć, a Ben na odziedziczenie jej dziecka; Orpheus wciąż miał popełniać te same błędy, a on dbać o to, by żaden z nich nie zakończył się katastrofą. Ojciec, bez względu na wszystko, pamiętać miał o powierzonych mu przez syna sekretach i żądać od niego zapłaty za wtrącenie się w jego życie. Mógłby, ewentualnie, błagać Waltera o to, by do niego wrócił, ale przecież nie udałoby się mu go do niczego zmusić. — Poza tym to nie jest już twoja rola — dodał ciszej, jak sądził — słusznie. Żeby Walter wiedział, że zwalnia go z pozostałości troski, która objawiała się mu zapewne jako niechciany obowiązek.
Wiesz, że w całym szpitalu jest może, w sumie, pięć osób, które mnie lubią? Ordynator psychiatrii; on chyba po prostu jest miły dla wszystkich. Znasz go? Powiedział mi dokładnie to s a m o — uniósł lekko kąciki ust ku górze, spojrzenie zaś wbił w spoczywające na kolanach dłonie. — Ale nie wiem, czy to by miało sens. Nie jestem dobrym człowiekiem i pewnie nic się w tej kwestii nie zmieni — bo nadal miał podejmować złe decyzje, bo pozostać miał człowiekiem, który nienawidzi swojej nieżyjącej siostry, bo nie miał pożałować tego, że Orpheus odebrał komuś życie, a on przejął część odpowiedzialności za to na siebie.
neurochirurg w cairns hospital — too busy to be heartbroken
44 yo — 192 cm
Awatar użytkownika
about
i'm sleepin' fine. i don't mean to boast but i ONLY dream about you once or twice a night (at most)
Przesuwało się gładko, nawet nie ocierając o ściany przełyku; nie musiało drażnić głosu chropowatością kasłań i nie dźwięczało głębokim zakłopotaniem, takim jak nic innego dowodzącym o jego szczerości i niemal histerycznej potrzebie cofnięcia słów, ruchów albo gestów, konkretnego wykroju czasu. To słowo. Przepraszam. Nigdy nie wypowiadali go wtedy, kiedy powinni; to znaczy, może przed kilkoma miesiącami Walter jeszcze się starał, przemycał w spontaniczne rozmowy pełne milczących dni i nawarstwiających się wątpliwości, wkraczał z tą skruchą jak z jakimś cudacznym, nowoczesnym systemem rozbrajającym, niestandardowym i odkrywczym programem łamania kodów. Mówił, ale nie wierzył w nie prawdziwie. Uważał, że Benjamin także powinien przeprosić, choć nigdy tego nie robił, nie po tych intensywnych, naprawdę ważnych scysjach, które kilka razy wykroczyły poza granicę ich związku, narażając na jego trwały rozłam, któremu gromadząca, nadwyrężająca cisza tym bardziej nie pomagała. Myślał, że może nie podarował mu ani razu przestrzeni, że słowo poprzedzało słowo, temat gonił temat, myśli przegrywały z pamięcią, a potem, kiedy Hargrove odgrzebywał ze wspomnień tę świadomość, że przecież chciał i zamierzał uznać i swoją winę, stwierdzał ostatecznie, że może to za późno, a Walter poza tym i tak doskonale wie. Wtedy wiedział, z d a w a ł o mu się, że wie, a oszukiwanie się dla własnego komfortu było przyjemne, przychodziło łatwo — jak każdemu. Teraz nie uważał, by płowowłosy mężczyzna rzeczywiście miał nad czym ubolewać; nie uważał także, że sam w przestrzeni przepełnionej alkoholową wonią zmuszony był wyrażać swoją winę. Przepraszam, że przeszkadzam. Przepraszam, źle to zabrzmiało. Głupie słowo. Odnosił wrażenie, że nigdy nie nauczyli się posługiwać się nim jak należy. — Nie, daj spokój, przecież rozumiem. To w końcu obietnica problemów, nikt zdrowy go nie odwiedza, nie ot tak, dla kaprysu. W głównej mierze to taki stopień przygotowawczy przed śmiercią. Ale to nie wina samego szpitala; jakby już ktoś miał pomóc komuś przeżyć, to tylko tam. Można patrzeć na to i z tej perspektywy — suponował głucho, zagubiony w własnych myślach. Nie miał pojęcia, kiedy dokładnie się to wydarzyło — w dogasających, ale wciąż przecież jasnych dniach, które spędzili u swojego boku, przejmując od siebie nie tylko maniery w ruchach i słowach, ale też rozważaniach i sposobie radzenia sobie ze światem, czy może już po nich; kiedy tak nagle odcięto mu przepływ do każdej pozytywnej strony — czy to wtedy rozwinął w sobie — niepostrzeżenie i trochę niesprawiedliwie przyjął jako swój — podobny proces myślowy.
Ty tak nigdy nie myślałeś? Nie chciałeś, żeby ktoś przejął od ciebie odpowiedzialność za Judith? Mówiłeś, że czasem przestajesz być sobą. I z tego też nigdy nie chciałeś zostać uratowany? — zapytał; nie u p o m i n a ł — pytał. Nie wiedział. Nie był nawet pewien, czy w kontynuowanej wciąż dyspucie kryją się choćby drobiny sensu, bo Benjamin był nietrzeźwy, bo jego myśli były przejaskrawione, przesadzone, niepewne, może wkrótce mające zostać całkiem zapomniane. — Judith była egoistką. Twoi rodzice byli egoistami. Ty też w pewnym momencie zacząłeś traktować jej chorobę jako usprawiedliwienie wszystkiego, co nie poszło w twoim życiu tak, jak miało. Gdyby zagwarantowali jej należytą opiekę, p ł a t n ą opiekę, ten problem by nie istniał. Ale nie zatrudnili. I już nic na to nie poradzisz — orzekł beznamiętnie, żałując, że jednak nie przejął zwitku nikotynowej trucizny na dłużej, że nie miał czym zająć teraz ani swoich dłoni ani myśli. — Naprawdę myślisz, że straciłeś te wszystkie lata? Że poszły na marne, że żałujesz w nich w s z y s t k i e g o? — Może sam także niepotrzebnie otoczył swoją uwagą Ariadne — bo wierzył, że go potrzebuje, że bez niego sobie nie poradzi, co w istocie okazało się zupełnie nietrafione; a jednak to wyłącznie on powstrzymywał siebie od podjęcia innych decyzji, ocknięcia się wcześniej, niż dwadzieścia lat później. Bo przecież nie zawsze było źle; przecież ją kochał; kiedyś, dawno temu, może tylko przez tydzień a może jeden dzień, ale kochał, był tego pewien. Gdyby zrezygnował teraz z medycyny, z kolejnych dwudziestu, a może i trzydziestu lat — wciąż przecież nie uważałby, że te zostały tak całkiem stracone.
Niepewność zasłaniał milczeniem; bezszelestnym i wpełzającym w uszy gryzącą niecierpliwością, głuchym oczekiwaniem na słowa, które w końcu nie nadeszły. To nie miało już znaczenia. Dlaczego go odwiedził, dlaczego nie oddzwonił po tamtym wieczorze. Dlaczego Benjamin jednak nie wyjechał.
A potem się zaśmiał, nieskrępowanie, w miarę cicho, dosyć krótko. — Nie muszę być ani twoim przyjacielem, ani nikim więcej, żeby ci pomóc. To nie tak działa. Nie dla mnie. Dla ciebie też nie musi — oznajmił miękko, nieoczekiwanie nie czując się jego uwagą dotknięty. — Tak, znam Othello. Rzeczywiście jest miły dla wszystkich — uciął już: bo taka jest jego praca, a przede wszystkim: bo sam go o to poprosiłem. Uciął także łączącą ich przyjaźń, a także przemyślenia względem skierowanych do niego słów. — I nie wierzę w podział na dobrych i złych ludzi. W to, że niektórych problemów nie da się rozwiązać, owszem. Ale przecież w każdej sytuacji da się zaadaptować, Benjamin, gdybyś się postarał… Masz w końcu szczególny talent perswazji, teraz wypróbuj go na sobie — odznaczył słowa rozbawionym uśmiechem, a wzrok wbity nieustająco w przednią szybę, teraz już osunąć mógł się na benjaminową sylwetkę, nagle zastałą w bezruchu i zapisanej w oczach nieobecności. — To jak, wysiadasz ze mną?
sad ghost club
skamieniały dinozaur
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Podmuchy przeszłości mierzwiły jego myśli, unosząc ku górze wszystkie te wspomnienia, które zdołał zagrzebać w świecie młodzieńczych błędów; może po prostu bał się znów spoglądać w przeszłość, widzieć się znów takim, jakim być nie chciał nigdy. Do tej pory, w każdym razie, szpital po prostu był — odległy, zimny i nijaki. Czasem, kiedy los wiódł go w jego ramy, a on zakradał się do walterowego gabinetu i przystrajał go pocałunkami, zdawał się mu nawet całkiem znośny — wierzył wtedy we wszystko to, co objawiał przed nim teraz Walter. Ale praca w tym miejscu wydarła z niego wszystko, a on nie miał śmiałości, by w alkoholowym upojeniu bełkotać o pozwach, rozprawach sądowych i niepodpisanych w czas dokumentach; o tym, że większość toczonych przez niego spraw skupiała się nie na nadziei, lecz śmierci; nie mówił o tym, że kazano mu niekiedy odbierać ludziom niemal wszystko, bo troszczyć miał się o losy szpitala, a nie nagłych żałobników. Poza tym był zagubiony w świecie wszystkich wspomnień, przeszłości, która z każdym kolejnym oddechem odbierała mu resztki rezonu. — I ja też jestem egoistą — wtrącił pomiędzy jego słowa, pokiwał głową, wzruszył ramionami. — Masz rację, nic na to nie poradzę; Judy nie żyje od dawna, nie ma sensu o niej rozmawiać. I nie — nigdy nie czekam na to, aż ktoś mnie uratuje. Nie czekałem na to, aż ktoś zwolni mnie z obowiązku. Nie przepadaliśmy za sobą z J., ale nikt nie zająłby się nią tak dobrze, jak ja — żachnął się, a ciało jego zatoczyło się w niemal niezauważalny sposób, a jednak — na tyle idiotyczny, że Ben uprzytomnił sobie popełniany wciąż błąd. Nie powinien o tym rozmawiać; był pijany. Zdradzał zbyt wiele. — Gdyby nie Judy, nigdy nie zostałbym prawnikiem. Może przez długi czas mieszkałbym w Afryce, napisałbym kilka porządnych prac na temat dinozaurów, miałbym męża — zaśmiał się, zaczesując przydługie włosy do tyłu. — Więc może faktycznie nie żałuję wszystkiego. Może żałuję tylko trochę; gdyby to wszystko się nie stało, nigdy bym cię nie poznał — nawet jeśli nigdy nie byli prawdziwie razem, jeśli Ben rzekomo snuł się wówczas w świecie ułudy, a Walter po prostu pozwalał się mu kochać z powodu braku lepszych opcji. Jeszcze zanim wsiedli do samochodu, a więc chwilę przed tym, gdy mężczyzna zadał pytanie miażdżące tlącą się w nim radość, przyglądał się mu z wdzięcznością.

Milczał dłużej i dotkliwiej niż zamierzał; kiedy tylko chciał coś odpowiedzieć, smutek zaciskał się na jego gardle, a on wstydził się swojej kruchości. Nie potrafił odpowiedzieć mu ani śmiechem, ani choćby grymasem uprzejmości; nie wiedział jak wyznać, że nie potrafiłby znów mieć go w swoim życiu, ale w znacznie okrojonej formie; mieć u niego dług, którego nie potrafiłby spłacić. Nagle całe miasto wydało się mu czarne i wrogie, w pewien sposób obce; nie miał już nikogo, do kogo mógłby się teraz udać, byleby tylko uniknąć wkroczenia do jedynego miejsca, w którym nigdy już nie powinien się znaleźć. Skinąwszy niemrawo głową wysiadł jednak z samochodu, choć jego świat się zeszklił, a oddech zagubił gdzieś w ciele.
koniec części pierwszej...
ODPOWIEDZ