aktor — cały świat
27 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
Zawsze zdaje się, że jest zbyt późno lub zbyt wcześnie; że zbyt wiele doświadczenia albo że zbyt mało. Zawsze coś stoi na przeszkodzie.
Rozsądku nie przyćmiewał tak naprawdę strach przed utratą kariery; Monty nie pamiętał nawet jak to jest błyszczeć, ani jak smakuje sława — zdawało się mu jedynie, że skoro wychował się w świecie blichtru, musi tam pozostać. Tak, jakby projektowanie innego życia było już, w pewnym wieku, niemożliwe.
Montague po prostu się bał. Echa tych wszystkich dni, które zwieńczone były spazmatycznym bólem, dławiącą gorączką i okrzykami bólu; bał się znów piekła, z którego granic nieświadomie wypływał na powierzchnię tylko czasem, na krótką, lecz wystarczająco długą chwilę, by cierpienie wykrzywiało jego ciało w agonalnym przebłysku. Nie potrafił więc zgodzić się na lekarską pomoc, jak i powrót do szpitalnych krain; bał się swojej kruchej śmiertelności, bał się trwałego kalectwa i niemijającego bólu — chyba nawet bardziej niż śmierci.
Nie — wydarł więc spomiędzy spierzchniętych warg, wyraźnie oddany przerażeniu. Nie chciał, nie mógł; nie zamierzał zgadzać się na tak daleką podróż, ani na to, by lekarza wezwano do tej drewnianej, zbyt potężnej chatki. — Nikomu o tym nie mówmy, Alty — zupełnie tak, jakby podobne obietnice składali sobie już nie raz, jakby łączyła ich cała masa podobnych tajemnic. W nieśmiałości Montague, oraz gdzieś pomiędzy targającym nim wstydem, skrywało się ciche i niewyraźne jeszcze życzenie: nadzieja, że ta ich nagła bliskość nigdy już nie zniknie. Że odtąd będzie między nimi tak, jak zdążył to sobie wymarzyć; że porzucą w przeszłości tę zimną niechęć Alty’ego i nigdy już do niej nie powrócą. Bo przecież było to takie naturalne i przyjemne, ta cała bliskość, troska i wsparcie; to przedziwne uczucie, że ich ciała zostały stworzone przez kogoś tak, by do siebie wzajemnie pasować.
Skinąwszy głową przez chwilę wpatrywał się w nitki pozwijane starannie w kształt swetra, jego swetra (tego, który mógł nazywać już ulubionym), który okalał baltazarowe ciało. Ufał mu; może nawet bardziej, niż tych wszystkim doradcom, lekarzom i terapeutom. Wstyd był wciąż ogniem, ale przynajmniej już nie parzył go tak dotkliwie.
Zamykając oczy, wciąż mocno uczepiony Alty’ego, spróbował. Zgiąć nogę, odzyskać nad nią władzę. Spazm bólu przebiegł przez jego ciało, a on mimowolnie zakrztusił się jego siłą; niemal błagał o to, by już więcej tych prób nie było, a przynajmniej nie przez najbliższych kilkanaście minut. Ale Alty by go przecież opuścił, odnalazłby kogoś na swoje miejsce i wezwał lekarza. Z drżeniem więc zmusił się do kolejnego ruchu i powoli, z pomocą chłopaka, udało się mu wstać. I jakże to było niezręcznie przyjemne! Otworzyć wreszcie oczy i odkryć, że policzki chłopaka są udekorowane tą samą, wstydliwą czerwienią; że ich równie onieśmielone twarze znajdują się tak blisko siebie, oddychając głośno z tą samą utratą sił. Że, wskutek tych wszystkich dziwnych konstrukcji, których słuszność przed momentem była niepodważalna, wzajemnie skryli się w swoich ramionach — bo przez ten cały czas Monty odmawiał opuszczenia dłoni z tego swojego, ale teraz już baltazarowego swetra.
Myślał o tym, jak łatwo byłoby go zmusić do oparcia się o ścianę kabiny; i jak przyjemnie byłoby zawędrować choćby jedną dłonią pod krawędzie mokrych ubrań, a potem… Och, Monty wiedział, że Alty nie podziela tych uczuć. Nie do końca je w dodatku rozumiał, nieco się ich bojąc; bo nie wiedział, i nie pamiętał, czy kiedykolwiek był z innym mężczyzną. Czy mu na to pozwolono. I czy raczej nie żył, jak dotąd, posłuszny zepsutej woli świata, w której tylko pozował na idealnego; może nigdy nie odważył się nikomu wyznać, że nie podobają się mu wyłącznie kobiety.
lotopałanka
.
baletmistrz, łyżwiarz — emocjonalny parias
22 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Byłem niegdyś szczęśliwy, choć tylko we śnie. Ale byłem szczęśliwy.
Można by pomyśleć, że słuchawka prysznicowa zawieszona wysoko nad ich twarzami — w dogodnym dla wyprostowanych sylwetek miejscu, jednak uciążliwym dla osoby (czy w tym przypadku: osób) klęczącej u podnóży kabiny — broczy jego skórę strumieniem na przemian: przyjemnie gorącej i chłodnej jak dreszcze wody.
Ciepłej, kiedy Alty bezbronnie wsuwając między długie, skostniałe palce jasnowłosego mężczyzny swoje gromko bijące, karminowe serce wypowiada słowa typu “spróbuj wyrównać nasze oddechy” albo “twój ból jest jak najbardziej prawdziwy”.
Zimnej z kolei w tych rzadszych niż wcześniejsza rutyna, a jednak wciąż częstszych niż przejawy sympatii momentach — takich jak ten; kiedy wstawszy z udekorowanej dziesiątkami maleńkich kałuż posadzki, wraz z niepewnością, rozgoryczeniem i willemową sylwetką, odpycha się delikatnie od jego klatki piersiowej i dopiero teraz (nie kiedy Monty zasugerował ów pakt, na który Alty odpowiedział kłamliwie potwierdzającą go ciszą) pragnie sprowadzić go do rzeczywistości. — Ja jestem dopiero studentem, Monty. Nic nie wiem, rozumiesz? N i c — zamaszystym ruchem dłoni (wykonanym jedynie w feeriach rozwiniętej wyobraźni) przepędza od siebie tę unoszącą się nad ich ciałami tajemnicę, którą według Montague od minionej chwili mieli ze sobą dzielić. — Potrzebujesz prawdziwego lekarza, takiego, który… To są tylko ładnie brzmiące słowa, Monty, nic poza nimi nie mam. A one ci nie pomogą. Ja ci nie pomogę, nie tak naprawdę — stara się i na jego skórę skierować zimną ulewę prysznicowej wody — właśnie tymi prawdziwymi, dojrzałymi w nieznośny sposób słowami, mającymi ochłodzić jego nadzieje. — Nie możemy rozpocząć treningów na lodowisku, jeśli jakoś się teraz uszkodziłeś. Nie zamierzam tego robić — stanowczo stawia ten jeden newralgiczny warunek, który — jak sobie wkrótce uświadamia — ma nie tyle położyć kres zaufaniu i zażyłości, które niepostrzeżenie poczynają kwitnąć w sercu dwudziestoośmiolatka, ale nade wszystko pragnie przywołać do porządku samego siebie. Bo ciskając w niego swoją krnąbrnością jak gromami, odrzucając proponowaną mu komitywę jak prezent, którego nie zamierza przyjąć, w rzeczywistości odsuwa od siebie świadomość tego, że kiedy jedna z dłoni bezpiecznie okala bark jasnowłosego mężczyzny, druga prowokacyjnie spływa wraz z kroplami wody po willemowych plecach, szerokiej talii, aż w końcu muska ten obszar miękkiej skóry, który zwykle skrywany jest tajemniczo pod solidną warstwą materiału spodni, a także nieco cieńszych bokserek. Paliczki najpierw drgają ostrzegawczo, a potem podskakują gwałtownie, jak ugryzione ogniem — i tak już prześcigający się z tętnem oddech przyspiesza, a Alty, odarty już z kąśliwych liter (ile razy mógłby powtarzać jedno i to samo, choć ubrane w inne słowa wyrażenie?) bezwiednie skupia się na każdym dotyku. Konturach bioder, które — nie zauważył tego wcześniej — napierają na jego ciało zdecydowanie zbyt odważnie i mocno, by mógł uznać je za niewinne zbliżenie i porzucić w nieuwagę. Na liniach wypełniających przestrzeń między nimi, które nazbyt dosadnie podpalają baltazarową wyobraźnię. Na rozgrzanym, płytkim oddechu łaskoczącym jego zaróżowiony wysiłkiem kark.
Wie, że wystarczyłoby się wycofać; przerwać podpieranie jego sylwetki (ale czy ta nie opadłaby znowu na śliską zwodniczość twardej prysznicowej nawierzchni?) i w końcu wykonać kilka głębszych oddechów — mających podziałać tak orzeźwiająco, jak uchylenie okna w ciasnym, gorącym od sztucznego ogrzewania, wysiłku fizycznego albo parnej kąpieli pomieszczeniu.
Tylko że Alty nie potrafi.
Nie myśli.
Zupełnie teraz n i e m y ś l i.
I właśnie przez ów niemyślenie, zamiast się odchylić, raczej się nachyla — ku willemowym wargom, z których wykrada jeden krótki pocałunek; w dokładnie tej samej chwili żałując, że nie jest w stanie jakoś go zwrócić, oddać bez zauważenia, bez pamięci, bez gniewu. — Przepraszam, nie pomyślałem. To jest zbyt…jednoznaczna sytuacja, brutalnie nacechowana erotyzmem, nieprzyzwoicie rozwijająca wyobraźnię? Naprawdę nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Przepraszam. Przepraszam — i mógłby dołożyć ich jeszcze więcej;
przepraszam przepraszam przepraszam przepraszam przepraszamprzepraszamprzepraszam
obłożone wstydem tak wielkim, że aż odzierające słowa z przecinków i pauz.
Aż w końcu doprawione tym jego przekornym: ale wcale cię nie chcę, nie chciałem, tak po prostu wyszło. Głupio wyszło.
ambitny krab
lunatyk
aktor — cały świat
27 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
Zawsze zdaje się, że jest zbyt późno lub zbyt wcześnie; że zbyt wiele doświadczenia albo że zbyt mało. Zawsze coś stoi na przeszkodzie.
Jeszcze przez chwilę (trwającą dłużej niż dwa wzajemne oddechy, myśl zrodzoną z chaosu, serce wystukujące nieznane uczucie) sprzeciwiał się jego słowom, protestom, chłodnym powiewom tego, co znał już doskonale; nie sączące się z każdego baltazarowego słowa niewiele znaczyło, nie mogło go powstrzymać. Monty nie chciał słuchać o lekarzach, szpitalach, groźbach — nie zamierzał ulegać, swój los oddając wyłącznie w dłonie kilku pigułkom, które miały jedynie rozcieńczyć ten jego ból. — Ale p o m a g a s z. I tabletki też pomogą, to wszystko mi pomaga; nie potrzebujemy lekarza, daj spokój, Alty, to przejdzie, minie, przecież wszystko w końcu przechodzi — nie słuchał go, nie traktował poważnie jego sprzeciwu. Żałował trochę tej jego obecności, zuchwałości; już nie z powodu własnego wstydu, a jakiegoś niejasnego przekonania, że i tak w końcu mu ulegnie. I że to Alty, jak zwykle (ale czym mogła być ta powtarzalność, ta łącząca ich norma, skoro był to pierwszy raz, kiedy rozmawiali w podobny sposób?) wygra tę potyczkę, nawet jeśli na to swoje zwycięstwo musiał poczekać.
Początkowo sądził, że kilka godzin.
Kilka godzin miało mu zająć zrozumienie tego swojego błędu, dziecięcej naiwności; przyszedłby do niego ze skruchą, przeprosił, a potem ze wstydem zapytał, czy chciałby i czy mógłby towarzyszyć mu w drodze do lekarza.
Tymczasem zmiana zdania nadeszła po kilku minutach i dotykach; po dłoni błądzącej po jego ciele, którą ktoś mógłby uznać za wyraz nieprzyzwoitej bliskości; ktoś, ale przecież nie Monty. On tylko zadrżał, wstrzymał oddech; nie pojmował głębi tych uczuć, tej desperackiej potrzeby zatonięcia w jego ustach, tak nieprzyzwoitej wręcz prośby, by Alty go nie odrzucał. A gdy tylko otrzymał ten jeden krótki pocałunek, jego serce naraz przeszyły ból i radość, choć nie miało to dla niego sensu. — Och — wymamrotał wpatrując się w oddalającą się chłopięcą sylwetkę, w tę ponowną niechęć i wszystko to, co było między nimi do tej pory. A więc nic. — N-nie podobało ci się? — w pytaniu skrył się strach; nie wiedział, w jaki sposób leczy się z podobnych stanów, jak rozmywa się je na szorstkich strukturach codzienności. — Bo mi tak — jego twarz wciąż przystrojona była czerwienią, ale w głosie, oprócz wstydu, rozbrzmiała pewność. — I chciałbym… chciałbym pocałować cię jeszcze raz, jeśli… — jeśli by mu na to pozwolił — tylko i wyłącznie wówczas powtórzyłby to, czego z jakąś niezrozumiałą tęsknością wyczekiwał. Ale Alty nie chciał, żałował, miał to uznać za błąd — Monty zaś nie wiedział, jak w związku z tym nieporozumieniem będą mogli spędzać ze sobą całe dnie, niewzruszeni tylko pozornie tą jedną, lecz tak ważną chwilą. Ośmielił się jednak wykonać choć jeden gest; pokierował jedną z dłoni do góry, a następnie ujął nią delikatnie baltazarową twarz. — Pojadę do szpitala. Albo wezwiemy tutaj lekarza, to bez znaczenia — ogłosił tę swoją kapitulację, nainie łudząc się, że mogłaby ona cokolwiek między nimi zmienić.
lotopałanka
.
baletmistrz, łyżwiarz — emocjonalny parias
22 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Byłem niegdyś szczęśliwy, choć tylko we śnie. Ale byłem szczęśliwy.
Prysznicowa woda, z początku przyjemnie, rozgrzewająco ciepła, teraz — już po wystygnięciu — obłożyła jego ciało zimnymi ciarkami. Przebiła wskroś włókna kaszmirowego swetra w punktach nade wszystko okalających klatkę piersiową, a także wniknęła w miękką suchość białych skarpetek, przy każdym kroku wydających niedumne plusk, plusk. Te, kumulując w sobie maleńkie niby pęcherzyki wodne, ciągnące stopy w dół, denerwowały go najsilniej. Nawet bardziej od grymaszącego mężczyzny i faktu, że znów, bez choćby najmniejszego udziału rozsądku, zaczął przepadać w jego mahoniowych tęczówkach. I że Alty, ostateczną tragedię, postanowił zwieńczyć krótkim, ale wieloznacznym pocałunkiem.
Nie wiedział, co zabolało go mocniej.
Pytanie, czy mu się nie podobało (jak mogłoby nie?) czy wskazanie, że ów jasnowłosy mężczyzna pragnąłby to powtórzyć (z litości? czy tylko po to, by ledwie chwilę później stwierdzić, jak i przed laty, że chęć ta posiadała niepoważnie krótką datę przydatności?).
Nie posłał ani jednej werbalnej reakcji na wytoczone ku niemu z najmisterniejszym (a tym samym — n a j b r u t a l n i e j s z y m) celem słowa.
Aureole tęczówek, zarówno jak źrenice i cała podłużność twarzy, opadły ku mokrej posadzce. Nie potrafił zrobić nic poza tym — nie tylko nie wypowiedział ani jednej choćby litery, ale też nie wzdrygnął się z niechęcią, nie strząsnął willemowej dłoni ze swojego policzka, ani nawet nie przyciągnął jej bliżej, w ponownym, czułym spotkaniu się warg ich obu.
Czekał, a czekając coraz bardziej nie wiedział na co.
A potem Monty zapragnął go p r z e k u p i ć.
Czyli zrobisz to, co ci radzę tylko wtedy, kiedy dostaniesz za to nagrodę? — ostrość i wzburzenie głosu rozbrzmiało w ostentacyjnym prychnięciu. Nie do końca uważał, by mógł ją stanowić — ów kuszącą, odbierającą zdolność trzeźwego myślenia i nakazującą skapitulować wobec wszystkich próśb — nagrodę. Jedyne, czego był pewien, to że Monty znów — teraz jednak szybciej niż ostatnio, bo może ta jedna odraza utarła się w jego pamięci na zawsze, nieukruszona — by żałował. Że by go odtrącił. A rana zadana Alty’emu — wbrew oczekiwaniom — po zagojeniu nie obrosła wcale trwalszą, odporniejszą na uszkodzenia skorupą; zamiast tego jątrzyła się jeszcze, ropiała, zatruwając go okrutnie od środka.
Wbił wprost w jego oczy gniewne spojrzenie.
Odprowadzę cię do pokoju, na krzesło albo łóżko. Dam ci jakieś ubrania, a wtedy… Wtedy rób sobie cokolwiek tylko chcesz — stalowość uporu i niechęci, przez które nie można było się przebić, dźwięcznie rozniosło się po w połowie domkniętej kabinie prysznicowej.
ambitny krab
lunatyk
aktor — cały świat
27 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
Zawsze zdaje się, że jest zbyt późno lub zbyt wcześnie; że zbyt wiele doświadczenia albo że zbyt mało. Zawsze coś stoi na przeszkodzie.
Jego dłoń jeszcze przez chwilę czule obejmowała baltazarową twarz, a kciuk dwukrotnie zatoczył niepełne, niewielkie okręgi na rozgrzanym policzku. Monty wiedział, że przyjdzie mu pożałować tej zuchwałości, że mylnie zinterpretowane — słowa? czyny? czy po prostu wszystko, uwzględniające także minioną noc? — zemszczą się na nim w sposób perfidny i sprawiedliwy. Na złość zareagował jednak konsternacją, początkowo wyrażającą zdumienie nad tym, jak czasem coś (a więc jego dłoń) może pasować do czegoś (baltazarowej twarzy) niemal idealnie; czuł, jakby to wszystko było skrojone specjalnie dla siebie, jakby nie tylko w tym jednym układzie miał odnaleźć prawidłowość. Niemal się uśmiechnął; niemal, bo przecież to odkrycie należało wyłącznie do niego — Alty mógłby stwierdzić, że kryje się w nim coś obrzydliwego.
Bo Montague miał wrażenie, że to on — zainicjował pocałunek, wykonał tak śmiały krok i teraz musiał mierzyć się z konsekwencjami. Jakby Alty wyłącznie z powodu grzeczności i może jeszcze niechęci do utraty pracy powstrzymywał się przed odepchnięciem go i wyzwaniem każdym słowem, które wydałoby się mu właściwe.
Nie — wyrzucił z siebie z wydechem, jakby ktoś uderzył go w żebra; przecież nie to miał na myśli, nie o to mu chodziło. Ale to właśnie wtedy strącił tę swoją dłoń, nie wiedząc, co pogrąży go bardziej: uznanie wszystkiego za błąd czy wyjaśnienie mu, że tak bardzo nie rozumie, ale oddałby mu wszystko, zrobiłby wszystko, bez jednoczesnego oczekiwania, że Alty jakoś mu to wynagrodzi.
Możesz… mógłbyś po prostu kogoś zawołać, może być Lars; pewnie się gdzieś tutaj czai tylko przestań się wściekać; odsunął się o dwa kroki, a następnie oparł o jedną ze ścianek kabiny — Lars miał się wściec, krzykami demonstrując swoją panikę. Ale może należało go wtajemniczyć we wszystko już teraz, przemieniając to wszystko w kwestionowanie prac nad filmem, odkładanie wszystkiego w czasie, zmuszenie go do powrotu do Los Angeles, nie Lorne Bay. — Nie chodzi o nagrodę ani… Po prostu masz rację — dodał ciszej, unikając tego przepełnionego gniewem spojrzenia. Nie wiedział, jak uda im się potem to jakoś naprawić; nie wiedział, czy w ogóle Alty będzie chciał tutaj zostać, czy odnajdzie w sobie dość determinacji i obojętności. Monty wyciągnął dłoń poza kabinę, chcąc pochwycić ręcznik, ale palce musnęły tylko powietrze. — Mam na myśli… chciałbym, żebyś mnie lubił, Alty — więc może jednak chodziło mu o coś, co byłoby nagrodą.
lotopałanka
.
baletmistrz, łyżwiarz — emocjonalny parias
22 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Byłem niegdyś szczęśliwy, choć tylko we śnie. Ale byłem szczęśliwy.
Układanie myśli w okrągłość i cienkość liter, logiczność słów albo (to już przecież czcze życzenie) spójność zdań, zdawało się całkiem niemożliwe; nie, kiedy dłoń Montague zamiast na puchatą miękkość ręcznika, napotkała na wilgotną strukturę baltazarowego policzka, a malująca się przed nim sylwetka, zamiast wreszcie się okryć, stygła z pąsowiejących plam wody i tak pięknie, tak przyciągając uwagę, kazała wędrować po skórze spływającym z niej kropelkom niedawnej kąpieli. — Nie — powtórzył za nim głuchym półszeptem. Oczywiście mu nie uwierzył.
Nie chcę tutaj nikogo więcej — głos rozlał się niewyraźnym mruknięciem, może pewnym żalem i skargą. — Co by sobie pomyślał, widząc nas w ten sposób — co pomyśleliby rodzice Montague, gdyby Lars doniósł im o tym incydencie — gdyby opisał widok mokrych plam na ubraniach chłopaka, przyspieszone oddechy ich obydwu, specyficzną winę wymalowaną w ich tęczówkach i kącikach ściągających się w zakłopotaniu ust. Fakt, że Monty był nagi, że przebywał z Altym sam w jednym pomieszczeniu przez bóg wie jak ile czasu i bóg wie co robiąc. O czym, sylwetki zarówno jasnowłosego, jak i młodszego mężczyzny mogłyby wprowadzić w spory, ale jakże katastrofalny błąd. Przecież przestrzegli Alty’ego; mógł spędzać czas z ich synem jedynie w charakterze zawodowym. A teraz, słowa ich obu, protesty i zapewnienia (bo przecież naprawdę do niczego nie doszło) zdałyby się na nic.
Oczywiście, że mam rację — przecież nie potrzebował potwierdzenia. Nie wątpił w swój rozsądek w tej jednej, najważniejszej teraz kwestii. Montague musiał skontaktować się z lekarzem. To nie było prywatną oceną Alty’ego — to po prostu było jedyne słuszne posunięcie.
Napotykając na prostującą się, choć drżącą powidokami bólu rękę, westchnął cicho, dość nieprzyjemnie. Sam pokonał kilka kroków umożliwiających mu wychylenie się spod prysznica i pochwycenie bladego materiału ręcznika. Wcisnąwszy go w willemowe objęcia, bezwiednie prychnął. — Lubił? Montague, cholera, mówiłem ci już, że cię nie polubię. N i g d y. To po prostu nie jest możliwe — uświadomił mu, krzywiąc się w mało subtelny sposób; dla innych zapewne nasączony odrazą, dla niego — swoistym bólem. — Ta współpraca raczej nie wyjdzie. Nie, jeśli zamiast podejść do niej profesjonalnie, próbujesz doszukać się w niej jakiejś przyjaźni, czy… Czy czegokolwiek tylko w niej szukasz. Zresztą ja też chyba nie potrafię. Odłożyć na bok to, co o tobie myślę — przez moment zdawało mu się, że jego chłodny ton wpłynął także na temperaturę okrążającą ich sylwetki. Ale to po prostu ta stygnąca woda, której resztek musieli wreszcie się z siebie pozbyć — wyciągając ku blondynowi dłoń, poprosił, by wreszcie stąd wyszli. — Znam dużo naprawdę dobrych łyżwiarzy. Lepszych. Jeśli chcecie, mogę wam ich polecić; ale to między nami na pewno nie wyjdzie. Nie jest tego warte — słowa ulatywały spomiędzy jego warg jakby same, automatycznie — wolał nie skupiać się na tym, w jakie konsekwencje będzie owocować jego decyzja. Ostatecznie stwierdził, że i tak nie mogliby teraz trenować; nie, kiedy Monty nie wyleczył się jeszcze z wypadku. Następnego dnia wrócił więc do australijskiej codzienności; wraz z tymi zagubionymi bagażami, które niepotrzebnie próbowały przedostać się do Norwegii.
monty wordsworth // koniec
ambitny krab
lunatyk
ODPOWIEDZ