króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
001.
hope bleeds slowly from my mouth
{outfit}
Utrata.
Śmierć jednej z najbliższych osób jest z tych najgorszych doświadczeń przez jakie człowiek w całej swojej egzystencji, zostaje zmuszony aby przejść. Reverie nigdy by się nie spodziewała, że w przeciągu tak krótkiego czasu los sprawi by żegnała kolejną.
List przyszedł niespodziewanie. Przedwczoraj. Na ekranie telefonu wciąż wisiał licznik nieodebranych połączeń z całego tygodnia, brak czasu powodował iż kobieta nie znalazła nawet minuty aby oddzwonić go wyczyścić. Dzwonili, nie jeden raz próbowali dobić się do pełnoprawnej osoby wpisanej w małym notesiku nazwanym - „do kontaktu.” Bez pozytywnych rezultatów.
Ostatecznie wiadomość przyszła pocztą; i wcale nie była zadowalająca. Robert Beardsley w piątek o godzinie 2:34 odszedł we śnie. Nie pożegnała się, nie zdążyła - była świadoma, że przy takim stanie dziadka jaki utrzymywał się przez ostanie miesiące (jakby go odwiedzała...) - mogło być tylko jedno zakończenie tej historii. Mimo to, uświadomienie sobie owej tragedii skłoniło szatynkę do głębokiego przemyślenia - nad swoją egzystencją; nad tym co właśnie odeszło - kto odszedł - ból stawał się nie do zniesienia, był irytujący - okrutny; zmusił ją do powrotu myślami do przeszłości - do tego co minęło. Nie chciała tam wracać, nie dzisiaj - nie teraz nigdy; nie kiedy wiedziała, że się stamtąd nie wydostanie - jak zacznie, to znowu wciągnie ją fala.
Z koperty wypadła druga niespodziewana kartka, zaadresowana wyłącznie do Beardsley - a zapisana na niej informacja nie tylko zdezorientowała kobietę, lecz również wprawiła w stan w nerwowości. Jak on mógł? Przez cała minione popołudnie biła się z myślami, nie potrafiła skupić na innych czynnościach - siadając przy biurku we własnym gabinecie powolnie opadała z sił. Za oknem panował już półmrok; ostatecznie zdecydowała - porzuciła inne obowiązki i ku zaskoczeniu wszystkich dzisiejszego dnia nie wyszła ostatnia z biura.
Kierując się w wyznaczone miejsce (cały adres, tak jak i dane osobowe znajdowały się na w liście) - wciąż nie mogła uwierzyć, że to jest prawda. Dziadek Bob od lat obiecywał jej swój bar, lecz zdecydowanie nie na takich warunkach. Nigdy nie mówił, nawet nie wspomniał - by miała go dzielić z zupełnie obcym, o którym nawet nie słyszała mężczyzną. Coraz bardziej zagłębiając się w tą sytuację, zaczęła dochodzić do wniosku iż,
  • a) postradał rozum
    b) został do tego zmuszony.
Pub przy górnej granicy Lorne Bay, był dla niego wszystkim - niekiedy śmiano się, że kochał to miejsce bardziej niż własne dzieci; zapracowywał się, wielokrotnie nie wracał do domu przez kilka dni - a kiedy w końcu się dorobił i ze spokojem mógł odejść na emeryturę, to nadal poświęcał każdą wolną chwilę by ulepszyć ten lokal.
Na całe szczęście miasteczko było małe, Verie po niecałym kwadransie znalazła się przy drzwiach od apartamentu anonima; z grzeczności zapukała, dwa - czy trzy razy (bardziej chodziło o sprawdzenie, czy ten gnój nowy współwłaściciel znajdował się w środku); by w ostatecznym rozrachunku wykonać swój prawdziwy plan. Skoro nie odpowiadał to miała szansę - jego strata; nim zaczęła rozejrzała się wokół - by w końcu nachylić się i z skrzynki znajdującej się obok drzwi frontowych wyciągnąć sześć listów. Trzy z nich to reklamy, od razu opadły na szarą podłogę w korytarzu - kolejne nieco mocniej zainteresowały szatynkę - całkowicie skupiła się na zadaniu.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Było ciężko. Nie tylko przez odejście staruszka - ostatecznie śmierć w równie podeszłym wieku jawiła się bardziej niby wyróżnienie niż przekleństwo. Szczególnie we współczesności podchodzącej smrodem spalin oraz tłuszczem doprawianych plastikiem obiadów. Nie chodziło również o lejące się z nieba upały ani doskwierający żar australijskiego lata w pełni. Niesforni studenci też nie dawali mu się we znaki tak mocno jak mogłoby się wydawać. Najbardziej doskwierała mu samotność w przymusie podjęcia decyzji. Albert nienawidził samodzielnego wybierania, nawet; kiedy szło o jego własną ścieżkę życiową. Propozycja wyjazdu do Cambridge nadal zdawała się wyjątkowo kusząca. Niby zdążył stuprocentowo ją przekreślić, aczkolwiek... wciąż nie zadzwonił do dziekana ani nie wysłał listu z uprzejmą odmową.

Drogi dziekanie. Z przykrością muszę odmówić tego niebywałego zaszczytu; który mógłby całkowicie odmienić mi życie. Chyląc się aż do ziemi kręcę nosem oraz głową na ofertę nowego, świeżego startu. Wolę chodzić po tych samych, nagrzanych płytach chodnikowych; gadać kompletnie bez sensu do nieuważnej młodzieży i grać w szachy z emerytami.

Podmarszczył ciemne brwi odczuwając ukłucie wyrzutów sumienia. Naprawdę pragnął im pomagać i choć byli od niego znacznie starsi - pensjonariuszy z Oak Tree traktował trochę niczym swoje dzieci... Podstarzałe, niekiedy stetryczałe, pachnące mydłem dzieci o pomarszczonej skórze oraz regularnych problemach żołądkowych. I nie szło tu o infantylizację dorosłych a raczej poczucie przynależności i odpowiedzialności za ich dobro. To Stern anonimowo ładował w Oak Tree kupę pieniędzy, on dbał o sprawy ośrodka. Co się stanie, gdy go zabraknie...? Niby nie ma ludzi niezastąpionych, aczkolwiek...
No i kwestia Nory. Przebywając ze sobą chyba obydwoje doświadczali dziwnej niezręczności. Być może socjolog nadinterpretowywał tę niezręczność, ale najwyraźniej o czymś świadczyła. O czym? Nie miał pojęcia. Jeśli wyleci, już nigdy się nie dowie co ona oznacza.

Wracając do domu myślami odpływał w pochmurne, angielskie niebo kontemplując czy tamtejsze deszczowe dni przyprawiałyby go o nawroty migren. Rozważając kwestie, które należało już odpuścić automatycznie wcisnął kod do klatki schodowej i przeszedł przez drzwi. Z początek zamierzał ominąć nieznajomą. Odruch całkiem naturalny i mało zaskakujący bo co go obchodziła jakaś babka? Aczkolwieeeek... to jedno niepokojące słowo przepłynęło mu przez umysł pod postacią półprzeźroczystego obłoku. Nieznajoma. Nie kojarzył jej. A w budynku znał niemalże wszystkich. Z czystej ciekawości, a raczej tego silnego przeczucia; iż jako naczelny społecznik musi wiedzieć kto, co, kiedy i z kim - przystanął obok z zamiarem sięgnięcia do własnej skrzynki. Chwilę zajęło mu zorientowanie się, że kobieta najwyraźniej wyłuskawszy z szerokiej dziury jedną z kopert zdołała wyciągnąć też kilka ulotek i papierów... Cóż, spod półki opatrzonej numerem 18a. Odchrząknął.
- Więc pustelnik wreszcie znalazł sobie nową partnerkę? - kłamstwo wyszło mu z gardła ubrane w naturalny, grzeczny ton. Usprawiedliwiał się tym, iż baba (już nie babka bo babką to może być dziewucha w małej czarnej za którą wodzisz spojrzeniem a nie babsko co Ci podkrada pocztę) łamie w tym momencie prawo. Więc mógł zrobić coś więcej niż tylko rzucić lekkim kłamstewskiem. W ogólnym rozrachunku babsko było farciarą.
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Nie było czasu na przemyślenia, ani tym bardziej rozważania czy zachowanie kobiety jest zgodne z prawem. Podobnie było z moralnymi pobudkami, w aktualnym układzie - nie istniały. Nie należało mu się, kimkolwiek był, cokolwiek zrobił - nie zamierzała pozwolić by położył swoje obślizgłe (wyobrażała go sobie jak wielkiego, zielonkawego gada) łapska na dziedzictwie jej dziadka. Robert Beardsley musiał oszaleć, albowiem w rozumowaniu brunetki nie istniało żadne racjonalne wytłumaczenie, aby pełen rozumu starzec przepisał bar zupełnie obcemu człowiekowi. Coś tu nie grało. Ta sprawa śmierdziała z kilometra, dlatego Verie ustawiła sobie za główny cel rozwikłanie jej; odnalezienie prawdziwego powodu - by na samym końcu schwytać złoczyńcę.
Istniał jednak jeden duży problem, irytujący problem - kobieta nie miała bladego pojęcia kim był niejaki Albert Stern, czym się charakteryzował, w jaki sposób poznał Roberta - i najgorsze z możliwych, jak wyglądał. Po wpisaniu w google, wyświetliło się tak wiele wyszukiwań, że odnalezienie tego właściwego graniczyło by z cudem. Nie była w tym dobra, daleko było Reverie do detektywa (hehehehe) - z tego względu musiała rozegrać to po swojemu (adres drugiego właściciela znajdował się na dole listu, który dostała).
Przyjechała by węszyć. Przyjechała aby mu to odebrać.
Było dość późno, raczej nie spodziewała się natknąć na zbyt ciekawskich gapiów, poza tym dziewczyna posiadała dar, dzięki któremu umiała bezproblemowo przekonywać innych do swoich racji. Wystarczyło jedynie aby udać, iż wpasowuje się we wnętrze tych apartamentów (jakby była jedną z nich) a to nie było wielkim wyczynem, w końcu pochodziła z Lorne Bay, umiała zachowywać się jak prawdziwa Australijka.
Z zamyśleniem, nie spostrzegła mijającego ją mężczyzny, w smukłymi palcami przesuwając bo białej (nieco większej niż reszta) kopercie. To ona. Dostała taką samą. Nie zdążył, wygrała - dopiero po chwili do jej elfich uszów dotarł nieznajomy głos. Uniosła podbródek, ciemnym spojrzeniem atakując ten jasny, zmarszczenie nosa i ciche westchnięcie automatycznie miało wykazać brak zainteresowania konwersacją, jednocześnie słowo „pustelnik” niezmiernie i w pętli zaczęło obijać się w łepetynie w tak szybkim tempie, iż zdążyła obmyślić wszystkie scenariusze jakie mogły się odbyć w zależności od jej odpowiedzi. - Każdy potrafi czasem zaskakiwać. - wpełzniecie w skórę partnerki „pustelnika” było raczej ostatnim z metod jakimi chciała się posłużyć, aczkolwiek mogło to być w jakimś stopniu rozwiązaniem. - Nawet Albert. - cień uśmiechu wkradł się na pełne wargi szatynki, a biała koperta została wsunięta do czarnej torby, która gościła na jej ramieniu. - Ale nie tym razem. - wołała nie posługiwać się jednak tą formą wymigania się od tłumaczeń. Znali się a skoro nieznajomy znał Alberta Sterna mogliby wpaść w niewinną pogawędkę na korytarzu, jak to sąsiedzi - kilka słów, aż w końcu w tym całym „small talk” prawda o błędnym istnieniu „partnerki” mogła wyjść na jaw. - Mieszkam kilka bloków dalej. - to było rozsądniejsze, mieszkam gdzieś, niedaleko, lecz nie na tyle blisko abyś mnie znalazł. - Dostałam informację od listonosza, że pomylił klatki. - jakie to proste, wymyślanie na poczekaniu. - I wrzucił list, na który bardzo długo czekałam. Powiedział, że może zająć się tym dopiero jutro, wolałam mu tego oszczędzić. - stwierdziła, ukazanie w tych słowach swojej dobroduszności uznała za doskonałe posunięcie. - Koperta leżała właściwie na wierzchu. Wystarczyło ją wyciągnąć. Po kłopocie i obcięciu pensji. - kolejne kłamstwo, siłowała się z tą skrzynką prawie kwadrans.
Nastała cisza, spojrzeniem nie odrywała od jego błękitnych tęczówek. Uwierzył? - Dobrze znasz Alberta? - nerwowość zaczęła dawać swe znaki, na czole kobiety uroniło się kilka kropel potu.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Więc nagle panna Beardsley poczuła się rodziną samotnego staruszka? Zaskakujące jak czyjaś śmierć potrafi uświadomić nam jak bardzo kochaliśmy pieniądze tę osobę. Koniec końców kobiety nie było przy emerycie, gdy potrzebował pomocy. Kiedy podczas zmiany leków miał trudności z zapamiętaniem który jest rok. Nie było jej podczas wieczornych potańcówek, nie śmiała się razem z nim w trakcie porannych gier bingo. Wszystko to i wiele więcej robił Albert. I absolutnie nie chciał żadnych pieniędzy ani żadnego baru. Ba! Jak tylko dowie się jak brzmi testament Roberta zapewne odczuje głęboką niezręczność oraz zirytowanie decyzją przyjaciela. Przynajmniej póki nie dotrze do niego, iż jeśli nie przyjmie podarku przejdzie on w łapska łasego na kasę babska.
No a szatynka (?) powoli stawała się coraz bardziej podejrzana. Albert. Skąd znała jego imię skoro trzymany w ręce plik papierów był jedynie anonimowymi ulotkami? Finalnie Stern zaglądał do skrzynki co drugi dzień. Regularnie zabierał pocztę. Skoro baba grała jakąś wyimaginową, chorą rolę; z czystej ciekawości, ale również zapewne braku laku i potrzeby rozrywki brunet postanowił dołączyć do rozgrywki. - Całkiem dobrze. Jak każdego mieszkańca tego budynku. Samotnik z kotem i skłonnościami do pracoholizmu. Przynajmniej tyle usłyszałem od jego małżonki. Byłej. Skąd to pytanie? - po dodanym niezręcznie sprostowaniu dotyczącym partnerki Alby odchrząknął. Zbyt mocno wszedł w postać uprzejmego strażnika praworządności a wyciąganie na wierzch własnych brudów niezbyt przypadało mu do gustu.
Szczęśliwie mógł skupić się na bardziej palącej kwestii. - Rozumiem. Niestety, jako członek zarządu muszę nalegać; abyśmy w tym wypadku poszli do właściciela skrzynki i wyjaśnili mu sprawę. Widzi Pani... muszę zgłaszać takie sytuacje. Chodzi o bezpieczeństwo wspólnoty mieszkaniowej. - celem podkreślenia powagi sytuacji poprawił torbę na laptopa zwisającą mu z ramienia a ciężar ciała przesunął na lewą nogę. Tym samym utkwił w pozycji gotowej do pościgu, jeżeli nieznajoma próbowałaby umknąć. Równocześnie grzecznym, eleganckim gestem wskazał schody. - Doktor Stern mieszka na drugim piętrze. Nie zajmie nam to dużo czasu a Pani uniknie niepotrzebnych komplikacji. - brodą kiwnął na wiszącą w kącie, patrzącą na nich kamerę.

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Nie, nie chodziło poniekąd, o pieniądze, a o samą ideę - oddania swojego dziedzictwa osobie, której nikt prócz Roba nie znał. Nikt o nim nic nie wiedział, został zaledwie wspomniany na piśmie najważniejszego dokumentu - jaki w całym swoim żywocie podpisuje człowiek.
Nie tylko Verie wiedziała o istnieniu testamentu, inni członkowie rodziny również zastanawiali się nad życiorysem niejakiego Alberta Sterna. Kim był, skąd się wziął - jaki jest jego plan? Powstały również pogłoski, o zaginionym dziecku - nieplanowanym, porzuconym - po takich „plotkach” babcia Beardsley musiała „przewracać się w głowie.” Ostatecznie cała ta farsa odeszla w zapomnienie - nastała jednomyślna decyzja o odebraniu mężczyźnie tego, co mu się nigdy nie należało.
Skąd kobieta tutaj, stąd pojawiła się całkowicie absurdalna sytuacja, w której bez żadnego wstydu czy wyrzutów sumienia dobijała się do skrzynki nieznajomego. Nie znała go, tak jak on nie znał jej i to zdecydowanie powinno wystarczyć, tak jak szybkie podważenie testamentu. - Byłej? - powotorzyla jakby trochę z lekkim niedowierzaniem, a oczy dziewczęcia delikatnie się przymrużyły. - Czyli nie jest zbyt rozmowy? - wybadanie terenu, uznała za całkiem dobre posunięcie, od razu na buzi szatynki zagościł cień uśmiechu. Samotnik z kotem, porzucony, pracoholik - brzmiało jak scenariusz kiepskiego filmu - owe zdanie przyprawiło ją o współczucie, przez krótki moment - nie poczuła się zbyt dobrze z wizją odebrania mężczyźnie być może jedynego celu. - Skoro Pan zdecydował się zacząć rozmowę, to ja postanowiłam ją kontynuować… - mruknęła tym razem z widocznym niezadowoleniem, choć jednocześnie naszła kobietę obawa, iż cały jej mizerny plan przez jednego gagatka mógłby zostać zrujnowany.
Miała rację.
Kolejne słowa towarzysza sprawiły, że po drobnym ciele Reverie przeszedł zimny pot, starała się nie pokazać tego po sobie, lecz w tej sytuacji było to niezmiernie trudne. Zaraz to zniszczy, zaraz wszystko wyjdzie na jaw. Najpierw z niepewnością rozejrzała się dookoła siebie, w myślach powoli konstruując plan nagłej ucieczki - jeśli teraz rozpocznie swój bieg, to nadal istniało minimalne prawdopodobieństwo, że jej nie dogoni. Miał chyba z dwa metry, wyrzeźbiona budowa ciała i długie nogi kwestionowały szanse dziewczyny. - Wziął mnie Pan pod włos. - stwierdziła starając się sprawić wrażenie znudzonej, lecz nadal udawała brak irytacji. - Chciałam uniknąć kompilacji, by zająć się tym sama, Pan chce do tych komplikacji doprowadzić. - mruknęła, wywracając przy tym teatralnie oczyma. - Ale niech będzie, wtargnijmy nieświadomemu mężczyźnie do domu. Pan pierwszy. - kiedy doszli do schodów, jeszcze raz odwróciła się do tyłu z zamiarem ulotnienia z tego miejsca.

albert stern
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Dlaczego nikt o nim nie wiedział? Bo nie starali się go poznać. Jak to jest, że o starcu przypominali sobie dopiero po wciśnięciu go w przyciasną trumnę i złożeniu do grobu? Reverie popełniała błędy w odgrywaniu swojej części Wielkiego Rodzinnego Planu. Zadawała zbyt wiele pytań. Gdyby chodziło wyłącznie o kopertę już dawno okręciłaby się na pięcie i wyszła na zewnątrz. Ale nie - zadawała pytania na temat tajemniczego mężczyzny. A tajemniczy mężczyzna rozmyślał dlaczego obca osoba w równie subtelny sposób usiłowana go prześwietlić. Dziękował Bogu, że znalazł się w dobrym miejscu o dobrym czasie. Że babsko nie wiedziało z kim ma do czynienia. Że pośród szarości dosyć monotonnego dnia pojawiła się możliwość utarcia nosa złodziejce listów. Oczywiście sam Alby również popełniał błędy, niemniej szatynka zdawała się ich nie dostrzegać. Albo zwyczajnie była wspaniałą partnerką w tym retorycznym tańcu i zgrywała się z jego podchodami. Podobnie jak on ignorowała nieco zbyt odsłonięte karty oponenta dla czystej przyjemności brania udziału w tej dziwacznej intrydze.
- Została Pani nakryta na łamaniu prawa i stara się namówić mnie do przymknięcia oczu nazywając moją lojalność względem ludzi za których odpowiadam komplikacjami. - tym razem nieco przymrużył oczy ponieważ obrana przez nieznajomą argumentacja uderzyła w dosyć wrażliwe struny. W końcu Stern rzeczywiście był społecznikiem. Nie należał do zarządu wspólnoty ani nie znał kompletnie każdej osoby z budynku; aczkolwiek miał w sobie coś z milczącego strażnika porządku. - Panie przodem. - mruknął mrugając porozumiewawczo. Zignorował marudzenia pod nosem i podążył tuż za nią, dłonią nakierowując ją na lewo; kiedy w napiętej ciszy dotarli na właściwe piętro. Zdawało mu się jakby dziewczyna nie kwapiła się do dzwonienia, więc sam zakupał do własnych drzwi. Po drugiej stronie odezwało się ciche miauknięcie. Absurdalna sytuacja.
Po parunastu sekundach, zerknięciu na kobietę z ukosa i ponownym zapukaniu z westchnieniem Stern pokręcił łepetyną na boki. - Cóż, chyba będzie tak jak Pani sobie tego życzy. W takim razie zerknę tylko na kopertę; żeby upewnić się, że rzeczywiście nie jest zaadresowana do pana Sterna i możemy się rozejść. - pauza. Ich amatorskie przedstawienie bawiło go bardziej niż powinno. - Albo poda mi Pani swój numer telefonu, spotka się ze mną... Jutro? Na kolację? Żebym upewnił się, że nie mam do czynienia z bezdusznym przestępcą. - ...zdecydowanie za bardzo cieszył go ten teatrzyk. Trochę jak zabawy w podstawówce. W pajęczynie rutyny były one czymś nowym. Świeżością z którą nie chciał się od razu rozstawać. Desperacja bolała. A może to przez śmierć Roberta...? Może głęboko wewnątrz szukał jakiegoś czułego towarzystwa...? Pocieszenia w nowym? Albo rozproszenia, aby nie myśleć o Cambridge. Cholera go wie.

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
To nie było zadanie Alberta; próba odpowiedzenia na pytania, dlaczego rodzina staruszka tak jakby zapomniała o jego istnieniu. Przylegały do tego różne czynniki - jednym z nich (właściwie najważniejszym); był zwyczajny brak czasu. Wiele osób z rodziny Beardsley posiadało własne przedsięwzięcia; firmy przez, które poświęcali wszystko - Robert jako głowa rodziny, a także właściciel kolejnego miejsca, doskonale to rozumiał. Czyżby? A może jednak Albert Stern miał rację; może wymigiwanie się przeróżnymi zajęciami - było zaledwie wymówką, aby poczuć się jedynie dobrze. Kto nie znalazłby godziny by spędzić ją z osobą, którą się ponoć kocha?
Dobrze, że nie wiedziała co myślał - dobrze, że nie miała pojęcia o cynicznym ocenianiu; wtedy to mężczyzna uderzyłby w czuły punkt, który mógłby skończyć się dwuosobową nuklearną wojną. - Czy wyglądam Panu na przestępczynię? - odpowiedziała bez żadnego zawahania, a spojrzenie które wcześniej utrzymywała na twarzy szatyna odbiegło na bok. - Proszę nie odpowiadać. - wtrąciła nim towarzysz wykrzesał z siebie choć by pomruk. Jasne, złapał ją „na gorącym uczynku,” lecz zdaniem Reverie wciąż było to jedynie komplikacją - daleko było kobiecie do jakiegokolwiek zbójcy, poza tym gagatek ewidentnie musiał się nudzić - skoro z takim zapałem interesował się życiem swoich sąsiadów. To zabawne, że w kilku słowach i bez krzty przyzwoitości potrafił ocenić Sterna, szczególnie iż mógł być w o wiele gorszym położeniu.
Wystarczyło dwadzieścia cztery schodki, by stanąć oko w oko - twarzą w twarz z człowiekiem, który ma od kilku dni prawo na pstryknięcie palca zniszczyć to na co Robert Beardsley pracował całe swoje życie. Wchodziła powoli, tym razem już się nie odwracając - z uniesioną głową, bez najmniejszego wstydu - nieustannie z pokerowym wyrazem twarzy - choć czuła jak jej klatka piersiowa biła niewyobrażalną mocą.
Ustała obok, pozwalając... a raczej wymuszając by szatyn przejął inicjatywę, w ciągu tych dwóch(?) minut w myślach rozpracowywała z dziesięć punktów - jak wyswobodzić się z tej chorej sytuacji, w jaki sposób wyjść z niej bez szwanku. Było to niezmiernie trudne, co skłaniało kobietę do ewidentnej irytacji, ponownie zerknęła zza plecy mężczyzny - niestety wciąż ucieczka jawiła się jako przegrana na starcie.
Nie było go. Znowu wygrała.
Kąciki ust drgnęły Verie wręcz niezauważalnie, ponownie zerknęła w stronę dwumetrowca (hehehe). - Chyba Pan kpi, że pokażę Panu swoje dane... - najpierw atak załączył się w głowie szatynki, a mina automatycznie przybrała formę zdenerwowanej. Cóż, pokazałaby gdyby mówiła prawdę - w tym przypadku, wciąż trzeba było grać niedostępną. - To o to chodziło? - powoli nadchodził spokój, nadal jednak zakrapiany nutką naburmuszenia. - Urządza Pan tą całą szopkę, by zaprosić mnie na kolację? - brew Reverie pofalowała do góry, a oczy dość namacanie zmierzyły sylwetkę wykładowcy. Okej, musiała przyznać był przystojny; w jej guście - urodą nieco przypominał Charlesa, było męża. - Nawet Pan się nie wylegitymował. Skąd mam wiedzieć, czy w takim razie intencję względem ochrony sąsiadów są rzeczywiście prawdą? - czyżby odbiła piłeczkę?
sumienny żółwik
różal
brak multikont
głównie współwłaściciel baru — i wykładowca
39 yo — 189 cm
Awatar użytkownika
about
I was lookin' back to see if you were lookin' back at me
To see me lookin' back at you
Brew drgnęła mu, gdy kobieta zareagowała z równą zaciekłością. Nie skomentował. Choć po samej końcówce języka staczały mu się kolejne pytania. Takie jak na przykład: co było gorsze - zerknięcie na kopertę celem ustalenia czyjejś tożsamości oraz niewinności czy grzebanie w poczcie? Dziewczyna pewnie gotowa byłaby wejść w zaciekłą debatę byleby obronić swoje zdanie. Sprawiała wrażenie wojowniczej księżniczki - pełnej ognia pozbawionego celowości. Dlatego więc iskrami z oczu sypała pod nogi Sterna.
Po prawdzie, Albert wykazywał się naprawdę dużym dystansem nie wybuchając. Być może zbyt dużym jak na zdrowy rozsądek. A może... może w rzeczywistości we wszystkim tym chodziło właśnie o wejście w buty kogoś innego...? Czyżby...? Pragnienie ucieczki od podejmowania decyzji, separacji z Norą, otaczającego go rozpadu oraz rozkładu (a teraz na dodatek do zestawu dołączyła śmierć przyjaciela) było tak silne; iż szatyn gotów byłby odrzucić własne ja? Ale chyba nie aż tak; aby skakać z radości na porównanie z eks małżonkiem. Dobrze, że niektóre wyznania pozostawały nienazwane i niewypowiedziane.
Przez ułamki sekund przyglądał się jej. Nieco mrużył oczy, potem przesunął językiem po zębach i cmoknął z niezadowoleniem. - Myślę, że nie jest Pani w pozycji do dyktowania warunków. Bądź prób zmian zasad gry. To nie ja jestem na nagraniu z kamer. Prawda? - powoli nudziły go formalności. Rozmawiając z nieznajomą przez ponad kwadrans zdołał przywyknąć do niej na tyle, by zaproponować odrzucenie niepotrzebnych oficjalizmów. Wyciągnął więc dłoń przed siebie i uniósłszy brwi zmierzył kobietę wzrokiem: - Steven. - jedyne imię jakie przyszło mu do głowy to te, należące do znienawidzonego kuzyna. Czy to o czymś świadczyło?

reverie beardsley
ambitny krab
sanaj
-
króluje jako developer i współ-króluje w barze — QUEENSLAND'S ARCH-DEVELOPMENT/the bob
32 yo — 166 cm
Awatar użytkownika
about
We always almost, again and again. We were always on the verge of almost. Never nothing, never something.
Przyznając sama przed sobą, przez krótki moment ważyła, czy to wszystko było warte uratowania baru dziadka; może od razu powinna zrezygnować z danej farsy - i powiedzieć mężczyźnie całą prawdę. Jednakże wyrachowanie i całkowicie przesiąknięte walecznością ciało kobiety nie pozwalało jej zakończyć tej gry. Musiała dopiąć swego, wygrać - tak jak wszyscy na nią liczyli. Beardsley'towie byli silni - wytrwali we własnych przekonaniach, stąd każde z nich zaszło daleko - rzecz jasna, nie szli do celów po trupach (na pewno?) - ale gdy się uparli nie łatwo było się ich pozbyć.
- Mogło to wyglądać również, tak jakby mi Pan pomagał. - stwierdziła jednocześnie posyłając mężczyźnie ewidentnie wykreowany sztuczny uśmiech. - Nigdy Pan nie wie, do czego zdolny jest człowiek przyparty do muru. - dodała, prawdą dłonią zaciskając palce na torebce zarzuconej na ramieniu - zabezpieczyła się; gdyby mężczyzna zdecydował się jej ją wyrwać.
Pozostawili sobie kilka przydługich sekund na ścisłą obserwację, złość i gierki zdecydowanie nad nimi górowały - osoba trzecia mogłaby odnaleźć w tym więcej emocji, niż jedynie czystą nienawiść. Coś wisiało - lustrowało ich, jakby to było coś więcej niż rozpoczynająca się nowa historia. Ciche westchnięcie, skonstruowane z uległością. Na dziś wystarczy. - The Prawn Star. 21:30, nie wcześniej, nie później. - rzuciła, unosząc swój podbródek nieco wyżej. - Przyjadę sama. - wtrąciła nim zdążył odpowiedzieć. - Wrócę też. - dyktowanie warunków miała we krwi, nie miał najmniejszego pojęcia na co się porywał. - Carrie. - ścisnęła dłoń szatyna niczym wytresowany polityk. - Tylko nie nasyłaj na mnie policji. - i tymi słowami ruszyła, mijając mężczyznę - aby nie oprzeć się charakterystycznemu dla kobiet poruszaniu biodrami, gdy krok za krokiem schodziła ze schodków - wciąż dumnie.
Nie obejrzała się.
Wystarczyło, że on patrzył.
koniec.
sumienny żółwik
różal
brak multikont
ODPOWIEDZ