adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Pomyślał, że nigdy tam nie wróci.
Popołudniowy żar, zwiastujący koniec zimy (jej odejście zauważał przede wszystkim o świcie, zmuszony do zaciągania rolet; od jakiegoś czasu nie mogąc znieść jaskrawych barw słońca, uciekał w świat szarości. Zima sprzyjała ów unikom — późne wschody słońca, ołowiane chmurzyska i częste deszcze pochodziły jakby ze środka jego duszy. A teraz, na progu wiosennych dni, czuł się wielce zagubiony i niedopasowany do tego świata) podsycał towarzyszące mu jeszcze zawroty głowy. Kiedy mijali grupę turystów ze wschodniej Europy, musiał się na moment zatrzymać, podeprzeć o żelazną tabliczkę z informacjami na temat koali i wziąć kilka głębszych wdechów; z powodu troski o swoją dumę naturalnie udał, że wczytuje się w wykute w kamieniu informacje. Dopiero kiedy turyści poszli w prawo, on, niczym cień Alty’ego, pomaszerował w lewo, po kilku minutach znikając w ciemnym, zadaszonym i klimatyzowanym korytarzu, z którego korzystać mogli wyłącznie pracownicy i wolontariusze.
Jak długo przeważnie tu siedzisz? — dotarli właśnie na tyły zagrody dingo; Ben korzystając z okazji najpierw przysiadł, a potem położył się na stalowej ławce. Pewnie dlatego zmuszano go, by został w szpitalu do jutra — mimo upływu kilku godzin i otrzymania czegoś na wzmocnienie, wciąż czuł się fatalnie. Nie dałby jednak rady spędzić tam ani sekundy dłużej; nie, skoro nie tylko cały szpital miał ze śmiechem wspominać o jego omdleniu przez najbliższy miesiąc, ale sam Walter mógł uraczyć go niewybrednymi komentarzami dyktowanymi przez gniew. Ale przecież Ben nie zrobił tego specjalnie — gdyby wiedział, co czekać na niego będzie w finale, nie zbliżyłby się o cal do jego sali operacyjnej.
To dlatego nie chciał wracać. Nie przez wzgląd na plotki. Uciekł i zamierzał żyć na wygnaniu przez Waltera.
I na czym właściwie ten wolontariat polega? — zwrócił w końcu ku Alty’emu twarz, otwierając oczy; sanktuarium nie było idealnym schronieniem, ale Ben nie zamierzał narzekać. Poza tym, chłopak był jedyną osobą, którą mógł poprosić o coś tak skrajnie nieodpowiedzialnego — nie wiedział, czy udałoby się mu wypisać ze szpitala, gdyby nie ingerencja Baltassare’a.
baletmistrz, łyżwiarz — emocjonalny parias
22 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Byłem niegdyś szczęśliwy, choć tylko we śnie. Ale byłem szczęśliwy.
Ucieczka przyjmuje różne formy.
U Benjamina wygląda jak szybki i niestaranny podpis na szpitalnych papierach, przy zdaniu “na własne życzenie” ozdobiony dodatkową warstwą drukarskiego tuszu; w razie gdyby odciskająca swoje pismo na kartce osoba nie dostrzegała nic poza pogrubioną czcionką.
U Alty’ego są to raczej chłodne poranki i długie popołudnia skumulowane wokół puszystych łap licznego stada dingo — wilgotne zwierzęce nosy i kłująca sierść są metodą odgrodzenia się od tych szpitalnych minut, które brzmią szeptami podniecenia wypowiadającymi “to Willem Wordsworth!”. Alty nigdy nie miał nikogo i niczego, kim i czym mógłby się opiekować — wierzył, że po prostu się do tego nie nadaje, że n i e- p o t r a f i. Teraz jednak jego marzenie bycia potrzebnym zdaje się zaspokojone, a rozszarpane przed laty nerwy łączą się na nowo w jedną gładką, delikatną całość. Dzisiaj próbuje podzielić się z Benjaminem swoim bezpiecznym miejscem, do którego sam od dawna ucieka — posyła Lisette ostrożny uśmiech, przedstawia jej mężczyznę o blond czuprynie i bladej twarzy, aż w końcu wkracza z nim do okolic zagrody dingo z obietnicą, że będzie uważać i że nie dopuści do tego, by stało się coś złego. Dla Lisette oznacza to: dingo nie zjedzą go w całości, ani on nie zje ich. Dla Benjamina: nie zemdlejesz po raz drugi. Dla Alty’ego raczej po prostu: nie załamiesz się, dasz radę.
Jeśli nie mam akurat stażu, to właściwie całe dnie — wyjawia cicho, kucając przy ogrodzeniu i wsuwając w szczeliny palce prawej dłoni. Nie chce jeszcze oddalać się od Benjamina, którego stan nieco go niepokoi — dlatego pozwala, by łaskoczący skórę jego opuszków język jednego z dingo był póki co jedyną formą ich kontaktu. — A tak to co najmniej dwie, trzy godziny. Przynieść ci coś do picia albo do jedzenia? Niedaleko jest automat, ale w pokoju socjalnym mają czajnik i też jakieś swoje jedzenie, albo na przykład też wygodną kanapę — suponuje ciepło, wciąż jednak wpatrzony w ocierające się o ogrodzenie futro zwierzaków, nie w sylwetkę Benjamina wyłożoną na ławce. — Och, tak właściwie to sprowadza się głównie do czyszczenia im wybiegów, pomaganiu pracownikom przy karmieniu i pilnowaniu porządku, niektórzy jeszcze rozdają ulotki, ale ja… Mi pozwalają na trochę więcej. Mogę sam z nimi wychodzić na spacery i przebywać na ich wybiegu, czasem pomagam weterynarzowi, kiedy któremuś z nich coś się stanie, albo kiedy są rutynowe kontrole ich zdrowia, no i… patrz! Tam jest Grogu! Ciężko mu się odnaleźć, więc pilnuję, żeby nic mu się nie stało wskazuje palcem w stronę młodego, pomarańczowego dingo, którego stał się symbolicznym właścicielem w ramach niedawno wprowadzonej akcji adopcyjnej i reklamowej. Wolontariat zaczął kilka tygodni wcześniej, głównie za namową Lisette.
ambitny krab
lunatyk
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Kiedyś już tutaj był.
Nie tylko w znaczeniu dosłownym, choć w tej sytuacji miało to zabawny wydźwięk; niemal dwa lata temu siedział prawdopodobnie na tej samej ławce, wpatrując się w dingo, nad którym krążyła groźba śmierci. Raczej nie podzielił się wówczas tym z Altym; choć te minione dwa lata były zlepkiem tak wielu ważnych chwil, popędzanych przez upływ czasu, stanowiły jednocześnie definicję niektórych znajomości. Od rozpoczęcia pracy w szpitalu, stali się z Altym dla siebie bliżsi, a przez to Ben nie potrafił pojąć, dlaczego wcześniej pozwolili tej przyjaźni na to, by przyjaźnią była wyłącznie z definicji. Teraz jednak nie potrafił przypomnieć sobie nawet imienia zwierzęcia, które niesłusznie miało zostać skazane na zagładę; i może właśnie to mówiło o nim wszystko. Może potwierdzało, jak bardzo pogubił się w przypuszczeniach na swój temat.
I może zaczął się już gubić wtedy, kiedy po raz pierwszy wpadł w stan podobnego odrętwienia. Na przykład wtedy, kiedy Jane nie potrafiła odwzajemnić jego uczuć, albo kiedy Orpheus przyznał, że nigdy nie wiedział, co ma z nimi zrobić. A jednak Ben miał wrażenie, że nigdy jeszcze nie czuł się w ten sposób, co teraz, mimo że rozpoznawał barwy wstydu, żalu i niemal dziecięcego niezrozumienia wobec tego, co się wydarzyło.
Czy musieli znaleźć się z Altym w tym samym miejscu życia, z tym samym ciężarem i “dlaczego” zawieszonym w blasku każdego dnia, by udało się im przyjaźnić tak, jak dawniej sobie tego życzyli?
Nie, nie jestem głodny. Ale chyba przejdę się do tego automatu — odpowiadając przysiadł na ławce, walcząc z nawracającym zawrotem głowy. Tak właściwie Ben nadal nie do końca wiedział co wydarzyło się w szpitalu, ale uznawał, że posiadane informacje mu wystarczają. Zemdlał. Na sali operacyjnej. Greyson powiedział, że w ważnych przypadkach tego typu wtargnięcia są uzasadnione, a Ben nawet nie zyskał szans na wyjaśnienie, czym ów ważny przypadek był. — Wziąć ci coś? — zapytał, kiedy w końcu udało się mu wstać; naturalnie, nie tylko od czasu ucieczki ze szpitala, ale chyba i kilku tygodni, wysługiwał się kłamstwami. Wobec samego siebie. Może faktycznie nie odczuwał teraz głodu, ale z pewnością powinien coś zjeść. I może faktycznie wybrać się w podróż na ponoć wygodną kanapę, by po raz pierwszy od dawna zasnąć bez poczucia obowiązku i konieczności stałego czuwania. Tylko że Ben nie chciał tego wszystkiego i jak się mu zdawało — nie potrzebował. Poza tym, myśl o jedzeniu wystarczała, by jego żołądek skręcał się i plątał w ciasny supeł. — Naprawdę pozwolili ci wybrać dla niego imię? — zagaił, zamiast w kierunku wspomnianego automatu, przystając obok Alty’ego. Przypatrując się grupie dingo, pośród których Grogu usiłował się odnaleźć, myślał o tym, że sam wolałby się tutaj chować całymi dniami; myśl o powrocie do szpitala jutrzejszego dnia naprawdę go paraliżowała. — To w czym mogę ci pomóc? Masz na dzisiaj już coś zaplanowane? — oczywiście wiedział, że jego pomoc zostanie ograniczona do prozaicznych czynności, ale zamierzał przyjąć wszystkie polecenia — byleby nie myśleć o tym, co zostawił dziś w szpitalu.
baletmistrz, łyżwiarz — emocjonalny parias
22 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Byłem niegdyś szczęśliwy, choć tylko we śnie. Ale byłem szczęśliwy.
Zamartwianie się przychodzi mu łatwo.
Dużo szybciej i swobodniej od zadowolenia, które to przecież nie pojawia się w składzie jego emocji zbyt często — przez ostatnie dwa lata chyba wcale.
Martwi się bowiem, że Benjamin znów zasłabnie i że Alty’ego nie będzie wówczas obok (jeśli zniknie mu z oczu w poszukiwaniu automatu z jedzeniem, o którym dopiero co wspomniał). Że przez nieubłagane półtorej godziny (w porze ulicznego szczytu) będzie wieźć go w zniecierpliwieniu do szpitala po to tylko, by usłyszeć: to twoja wina, ty pomogłeś mu uciec. Naturalnie jego paranoiczna, jakże pięknie dramatyczna natura, podsuwa mu także inne słowa, krążące wokół “teraz jest już za późno” i “gdyby nie ty, to jeszcze by żył”. I to właśnie konsekwencją tych obaw jest nieśmiałe pytanie, którym wkrótce go raczy. — Mogę pójść z tobą? — powinien raczej oznajmić: pójdę z tobą, jakby było to postanowione, przypieczętowane, niemożliwe do modyfikacji, odarte z podstaw ku dyskusji. Ale przecież Alty nie potrafi być stanowczy.
Na pytanie, czy sam czegoś potrzebuje, wzrusza ledwo dostrzegalnie ramionami. Zwykł jeść, kiedy inni jedzą — podobno w innym przypadku jest to niegrzeczne — więc teraz też pewnie coś sobie wybierze. Oczywiście, kiedy pójdzie tam już r a z e m- z Benjaminem.
Jeśli nie chcesz jeść, to może chociaż się napij. Podobno sok pomarańczowy jest skuteczny w osłabieniach — suponuje, obejmując jego — bladą jak wosk, nie do końca jeszcze stabilną — sylwetkę swoimi dużymi, zatroskanymi oczyma. Udział blondyna w życiu Alty’ego jest doprawdy przedziwny — chłopak traktuje go jak starszego brata, choć nigdy takowego nie miał i wobec tego nie ma pojęcia, jak powinno się go traktować; i czy jego sposób choć odrobinę odpowiada temu, który głosiłyby jakieś psychologiczne podręczniki. Benjamin był przy nim, kiedy blizna na gładkiej, dziecięcej twarzy Baillirgiana nie była tylko blizną, tylko pociągłą, pulsującą i szczypiącą raną, którą Alty pragnął zdrapać ze swojej skóry. I to właśnie jest tak bardzo dziwne — nikt z tamtego czasu przecież z nim nie został, tylko Hargrove.
Tak, wiesz, mają teraz taką akcję reklamową, że możesz adoptować któreś z nowych zwierząt; tak symbolicznie oczywiście, no i musisz im zapłacić. Wtedy pozwalają ci wybrać imię i być przy tym zwierzęciu tyle, ile tylko będziesz chciał, to znaczy w bezpiecznej odległości. Ale ten wolontariat upoważnia cię też do innych rzeczy, wiesz, jak już poczujesz się lepiej, to też mógłbyś się zapisać — tłumaczy z ostrożnym uśmiechem, który stał się jedynym epitetem stojącym obok ów grymasu; to nigdy nie wesoły uśmiech, nigdy nawet nie gorzki, prowokacyjny, ani rozbawiony. Zawsze taki, który poucza Alty’ego głośno: miej się na baczności.
Właściwie, to Lisette prosiła, żebym czasem zrobił im zdjęcia, bo te też mają się przysłużyć całej tej akcji promocyjnej. Więc jeśli byś chciał… Umiesz w ogóle obsługiwać lustrzankę? Jeśli nie, to w sumie telefonem też można, albo działać na auto — mówi, zaraz po wyczerpującym przeszukiwaniu w głowie czynności, które mogłyby nie przysporzyć kruchemu samopoczuciu Hargrove’a dodatkowych krzywd i uszczerbków.
ambitny krab
lunatyk
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Odnajdywanie się w rzeczywistości (a także — świadomości) przypominało mu wybudzanie się z nieuzasadnionej, wyczerpującej drzemki — tej pojawiającej się niespodziewanie i niechciane, przeważnie nad stosem papierów i oczekującym na pilne rozwiązanie postępowaniem. Początkowo sądził, że właśnie to przydarzyło się mu pośród śnieżnobiałych, oblepionych brudem śmierci i ludzkich dramatów ścian — zasnął, nierozważnie i wbrew postanowieniom, bo przecież od jakiegoś czasu nie potrafił wytrwać w mającym przynieść ukojenie śnie. Może też Benjamin po prostu nie sądził, że kiedykolwiek mogło spotkać go coś poza sezonową grypą — nigdy nie chorował, wyniki jego badań zawsze mieściły się w kategorii “wzorcowe”, a wszystkie genetyczne nieszczęścia otrzymała w przydziale Judy. Kiedy padło słowo “omdlenie” wiedział więc, że będzie musiał uciec; nie tylko przed rzeczywistością, wśród której wciąż, choć nie powinien, znajdował się Walter, a także przed wszelkimi badaniami i być może diagnozami. Bo może to tylko skrajne wyczerpanie, a może coś gorszego; wolał nie wiedzieć.
Możesz — rzucił obojętnie, nie przypuszczając, że Alty pragnie go pilnować. Nie musiał go przecież długo prosić — jego pragnienie wydostania się ze szpitala wydarzyło się na tyle szybko, że omdlenie pozostać mogło dla niego zaledwie jednym z tych nieprzyjemnych, paskudnych snów, które zaczął od czasu zaangażowania się w orfeuszową sprawę miewać. Ben obiecał, że to nic takiego i że w razie czego zachowa się odpowiedzialnie, chociaż widząc miny zaangażowanych w jego ucieczkę osób zakładał, że zaprzeczył tej obietnicy podpisując prędki wypis ze szpitala. — Więc niech będzie sok — kłamstwo miało zawsze smak inercji; było łatwe, proste, nieważne. A na pewno nie w tej chwili — mimo wszelkich niechęci mógł przystać na kompromis, jakim miał być pomarańczowy sok. Nie z powodu uprzejmości, do których przywykł; wiedział, że jest winny przyjacielowi choćby tę chwilową pokorność. — Brzmi całkiem fajnie — pośród wdzięczności za tę ich znajomość, uwielbiał najbardziej wymieniać możliwość nieukrywania się za kimś innym. Mógł być po prostu sobą, cokolwiek to oznaczało; nie musiał udawać, że jest osobą, którą wszyscy chcieli w nim dostrzegać. — Ale wątpię, że znajdę na to czas. Na wolontariat; na pewno nie w najbliższym czasie. Chyba że jednak nie będę musiał wracać do pracy w szpitalu — uśmiechnął się pochmurnie, wsuwając dłonie do kieszeni spodni. Jeszcze przez moment wpatrywał się w stado rozbieganych zwierząt, a następnie skinął lekko głową; czuł, że najlepiej będzie załatwić sprawę z automatem i sokiem już teraz. — Ostatnio miałem aparat w dłoniach jakieś siedemnaście lat temu, ale chyba sobie poradzę — obiecał; być może zapomniał, jak to jest i może też wcale nie miał sprawdzić się w tej nowej roli, ale w s z y s t k o miało sprawić mu przyjemność większą od tej, jaką byłoby spędzenie reszty dnia (i może nocy) w szpitalu. — A ty co będziesz robić? — przeciągał w czasie wszystkie inne, bardziej zawiłe rozmowy. Te tyczące się niedawnego incydentu i powodu, dla którego Alty tak naprawdę uciekał do sanktuarium. Te, które zdobiły wryte w ich życia, może już na zawsze, imiona; te, o których obaj woleliby po prostu zapomnieć.
baletmistrz, łyżwiarz — emocjonalny parias
22 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Byłem niegdyś szczęśliwy, choć tylko we śnie. Ale byłem szczęśliwy.
Delikatnie kiwa głową — nie w sposób ukazujący nonszalancką obojętność i niedbałość, ani też nie taki, który wskazuje na wątpliwość względem podjętej decyzji.
Alty boi się po prostu, że każdy gwałtowny, albo też po prostu przykuwający uwagę ruch, wybudzi Benjamina z letargu i uświadomi mu odczuwaną niechęć względem wspólnej wyprawy.
Tak, może faktycznie nie powinieneś brać na siebie kolejnych obowiązków — zgadza się z nim cicho, bezzwłocznie rozganiając od siebie pragnienie do dalszego przekonywania go do wolontariatu; spoglądając na ostatnie o m d l e n i e, blondyn i tak zdaje się brać na swoje barki więcej ciężaru, niż zdolny jest samodzielnie unieść.
Pochłonięty widokiem rozbieganych, kąsających się w formie niegroźnej zabawy dingo, przemykających tuż za solidnym ogrodzeniem uplecionym ze stalowej siatki, niechętnie rusza ku drodze wiodącej do automatu; nie potrafi odwrócić głowy we właściwym kierunku jak małe dziecko, wgapiające się w długą sklepową witrynę, za którą znajduje się wystawa nowych, kolorowych zabawek.
Siedemnaście lat temu miałem pięć lat — zauważa z rozbawieniem, zastanawiając się, jak Hargrove potrafi przechowywać w pamięci tak odległe chwile; takie, które są niemal równomierne z Alty’ego właściwym wiekiem. Czasem naprawdę odnosi wrażenie, że Ben jest przeraźliwie s t a r y; a potem słyszy szeptane prośby o pomoc w ucieczce ze szpitala, dostrzega lekceważące, bezmyślne ignorowanie stanu swojego zdrowia, nierozważne sposoby na radzenie sobie z niedawnym rozstaniem i jednak czuje się, jakby dzieliły ich raptem dwa tygodnie.
Za pół godziny ma przyjść jakiś niewidomy człowiek, który chce, żeby ktoś opisał mu zwierzęta. Muszę przed tym sprawdzić, czy wszystko wokół zagrody jest odpowiednio uprzątnięte i przy okazji kontrolować, czy żaden zwiedzający ignorant nie denerwuje dingo — tłumaczy powoli, spokojnie, leniwie stawiając kroki.
Przepływając wzrokiem po odbijającym promienie słoneczne szkle, za którym usychają energetyczne batony i zamknięte w małych butelkach kolorowe napoje, przyciska guzik z numerem pięć i przykłada do maszyny komórkę, pozbywając się z konta kilku dolarów. To właśnie wtedy — przez chwilę wolnego czasu i potrzebę wyciągnięcia telefonu, zauważa dwa nieodebrane połączenia. — Cholera. Pan doktor Wainwright do mnie dzwonił. D w a razy, Ben, d w a — anonsuje z wkradającą się w głos paniką telefoniczne pojawienie się niechcianej obecności, zapominając o wegańskim smoothie turlającym się na dnie automatu.
ambitny krab
lunatyk
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Najgorszy był tamten tydzień; tuż po rozstaniu. Wtedy, gdy po prostu zniknął, po części dlatego, że tak wypadało, a poniekąd z powodu wszelkich uczuć, jakie pozostają w człowieku po opuszczeniu — ukrywanie ich przed światłem przez kilka dni kwitło w myśl przeświadczenia o wstydzie. Bo to przecież bywało najgorsze — przyznanie, że zostało się porzuconym, uznanym za niechciany element życia; nie wiedział, co miałby odpowiadać, gdyby pytano dlaczego.
Teraz zresztą też nie wiedział. Wzruszał ramionami i mówił, że tak po prostu bywa, że nie zawsze się układa, że czas weryfikuje wszystkie uczucia. Dla siebie zachowywał wszelkie domysły i całą prawdę; jeśli zderzał się z choćby minutą wolnego czasu, odnajdywał w sobie wszelkie wady i uszczerbki, powtarzając sobie: zobacz, właśnie dlatego cię zostawiają. Dlatego nawet on cię nie chciał. To dlatego jego grafik był wypełniony całą masą obowiązków — pozwalały oddalać się mu od tego, czego nie rozumiał oraz jakiejś prawdy, której poznanie nie przynosiło mu radości. Poza tym był przecież tego nauczony już w dzieciństwie, nawet wtedy, kiedy żyła Judy. Rodzice wymagali od niego i Blake poświęceń, które znacznie przekraczały zakres obowiązków, których listę wręcza się swoim dzieciom — to dlatego uczęszczał na tak wiele zajęć pozalekcyjnych, ubiegał się o miejsce w prywatnej, elitarnej szkole (bo chciał zdobyć je dzięki wynikom, nie nazwisku), wyjeżdżał do Afryki i przez krótką chwilę interesował medycyną; uczestniczył też potem w tych wszystkich wyjazdach dziadka, pewnego dnia oznajmiając wszystkim, że zostanie kimś na kształt archeologa; a potem opiekował się Judy i nocami studiował kodeksy prawne. — Jeszcze zobaczę, dam ci znać — odparł, analizując w myślach wszelkie plany, zobowiązania i te godziny, w których bywał sam — może jednak odnalazłby ich nadprogramową ilość i zdołał bywać także tutaj, poświęcając swe rozmyślania wszystkiemu, co nie wiązało się z innymi problemami.
A teraz masz piętnaście; coś się nie zgadza w tych obliczeniach — często zdawało się mu, że Alty naprawdę był młodszy o tych kilka dodatkowych lat; że jeszcze nie powinien sięgać po alkohol, papierosy i jakiekolwiek związki. Ale nigdy tego tak naprawdę nie czuł — tej oddzielającej ich od siebie przepaści ustanowionej przez lata, w których przyszło się im urodzić. Może po prostu Benjaminowi ciężko było zaakceptować fakt, iż sam już dawno temu przekroczył próg trzydziestu lat. — I może to ty będziesz mu je o p i s y w a ć? Robiłeś to już kiedyś? Musisz to mnie mnie przetestować, no wiesz. Powiem ci, czy robisz to w odpowiednio seksowny sposób — posłał mu bezczelny uśmiech, przepełniony kpiną i zwykłą, nieszczególnie istotną zaczepką. Ben poszukiwał czegokolwiek, co pozwoliłoby mu zapomnieć o atrakcjach minionego dnia; wolał udawać, że żaden z nich, zaledwie kilkadziesiąt minut temu, nie maszerował w podobny sposób szpitalnym korytarzem. Wpatrując się w lekko zakurzony automat, którego temperatura została w przesadny sposób przez kogoś obniżona (prawdopodobnie z konieczności — pozostawało mu podejrzewać, że codzienność spędzana w wystawionym na upały miejscu odzierała wszystkich z sił) zastanawiał się, czy Alty będzie do tego tematu (nie tylko samego omdlenia) powracać; może i Benowi przydałaby się r o z m o w a, ale nie potrafiłby potraktować jej w odpowiedni sposób. — Jaki pan doktor Wa… — pytając, niedbale i ze znużeniem, skupiał się raczej na zbyt dużej butelce pomarańczowego soku; wątpił, by zdołał zmusić się do spożycia choćby połowy tego, co upchnięto w ściankach jasnego plastiku. Dopiero do chwili dotarł do niego sens wymalowanego w słowach Alty’ego szoku — no bo przecież nazywanie Waltera panem i doktorem było tak niewłaściwe, tak niepoprawne, tak… — Czekaj czekaj czekaj — pokręcił zamaszyście głową, wykonując krok do tyłu — tak jakby obawiał się, że Walter zaraz wyskoczy z tego niewielkiego urządzenia, spoczywającego w dłoni Alty’ego. — Dlaczego? Dlaczego miałby do ciebie dzwonić? Po co? — nerwowość w jego głosie sprawiła, że sam Ben brzmiał raczej jak piętnastolatek przyłapany właśnie na wagarach; poza tym pobladł i na moment wstrzymał oddech, czując, jak jego wszelkie plany ucieczki przed tymże jednym, niewygodnym tematem, legły w gruzach. — To nie jest śmieszne, Alty, ani trochę — dodał, bo przecież byłoby to pozbawione sensu. Te nieodebrane połączenia i pewność, że to właśnie on; p r z e r a ż e n i e, które im obu nakazywało pożałować tej ucieczki ze szpitala — tak, jakby naprawdę dopuścili się jakiejś straszliwej zbrodni.
baletmistrz, łyżwiarz — emocjonalny parias
22 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
Byłem niegdyś szczęśliwy, choć tylko we śnie. Ale byłem szczęśliwy.
Pamięta, że w dalekiej — nieskażonej śmiercią, sercowymi dramatami i wylewanymi w hektolitrach łzami — przeszłości, jeszcze ją miał, że wtedy jeszcze mu jej nie odebrano; pewności siebie. Wygasła dopiero wraz z życiem jego ojca, a potem zamrugała przerywanym światłem, takim zapowiadającym długotrwały powrót, kiedy w jego życiu pojawił się Montague.
Teraz znowu jej nie ma.
Niepewność, będąca raczej samonienawiścią i całkowitym brakiem zaufania do samego siebie, zagnieździła się głęboko za mostkiem; przebiła przez osierdzie i zalęgła w samym środku serca. Takie to zdumiewające, że jest naturalnym następstwem bolesnego rozstania, którego po prostu nie jest w stanie się przepracować — jak bowiem zbudować na nowo pewność siebie, jeśli nie posiada się żadnych fundamentów? Alty Baillirgian jest tak nieufny względem nie tylko całego świata, ale i własnych słów i myśli, że w momencie wypowiedzenia zdania “a teraz masz piętnaście (lat); coś nie zgadza się w twoich obliczeniach” przez moment z paniką odejmuje w umyśle konkretne konstrukcje cyfr, będąc pewien, że rzeczywiście coś pomieszał. Że Benjamin wcale nie żartował. — Głupi jesteś. Myślałem, że faktycznie coś poknociłem — żali się z powoli opadającym obruszeniem, wymierzając blondynowi precyzyjne pchnięcie łokciem w okolice żeber. Czego — co dociera do niego nieco zbyt późno — zdecydowanie nie należy robić osobom, które kilka godzin temu zasłabły, tracąc na moment przytomność.
Chryste, czy tobie wszystko kojarzy się z seksem? Teraz naprawdę zrobi się d z i w n i e, dzięki, właśnie zepsułeś mi to całe oprowadzanie — wzdycha z rzekomym gniewem, ale kąciki ust wypowiadają mu wojnę, drgając niekontrolowanie w lekkim rozbawieniu.
Wyświetlacz komórki nie spalał mu wzroku nigdy tak bardzo, jak teraz; kiedy płonęły na nim nieodebrane połączenia od złowróżbnego numeru. — Bo pomogłem ci uciec ze szpitala? Może dlatego? — wydziera z siebie nazbyt dramatyczny, nazbyt rozżalony głos i wciąż wpatruje się w telefon. — Myślisz, że powinienem oddzwonić, czy mogę zignorować? W końcu już nie pracuję. A on nie dzwonił przecież na mój prywatny — zastanawia się na głos, w końcu dopuszczając do siebie świadomość, że pomoc w ucieczce ze szpitala była naprawdę fatalnym, nieodpowiedzialnym i niedopuszczalnym posunięciem. — Bo wiesz, Ben, ja… Nie powiedziałem ci wszystkiego. O tym, co… o nim usłyszałem i czego sam się dowiedziałem — wyznaje w końcu, przygryzając od środka wargę i wsuwając telefon na powrót do kieszeni od spodni. Wydostaje też w końcu z automatu zakupioną butelkę owocowego soku, na który stracił wszelki apetyt.
Zmierza z powrotem do zagród dzikich zwierząt; do dingo, któremu samodzielnie nadał imię — Grogu i który jako jedyny powinien zajmować teraz jego myśli. Problem polega na tym, że wsiąkanie w ciemne, mętne barwy rozstania Benjamina, zanadto przypomina mu jego własne tragedie; nagle poczucie utraty Mongatue zdaje się jaskrawsze i poczyna palić do żywego, a przecież wolontariat miał podziałać jak antidotum na cały ten ból — i faktycznie dotychczas się to sprawdzało.
ambitny krab
lunatyk
adwokat, właściciel kancelarii — Fitzgerald & Hargrove
35 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
stupid, emotional, obsessive little me
Coś zmieniło się w barwie jego głosu, w sposobie układania liter i komponowania śmiechu; był zbyt dumny, by to przyznać, i jednocześnie zbyt zagubiony w smutku, by to pojąć — dziwił się wcześniej, kiedy ktoś kojarzył rozstanie ze stratą, kiedy sam Alty snuł się po życiu tak, jakby coś zostało mu odebrane. Bo nawet wtedy, kiedy kończył się jego związek z Orpheusem, potrafił wściekać się prawdziwie, cierpieć powierzchownie i zachować w sobie wszystko to, co od zawsze było tylko jego. A teraz, kiedy zaśmiał się w odpowiedzi na padające słowa, kiedy bezskutecznie odsuwał ciało do boku, i tak mierząc się z zaczepnym pchnięciem chłopaka, paroksyzm bólu zaświergotał w jego myślach; zgromadziło się w tym tak wiele fałszu, tak ogromna doza nicości, że Ben nie wiedział, czy kiedykolwiek było w nim cokolwiek prawdziwego. — Muszę dbać o swoją reputację — wzruszywszy ramionami odsuwał się od tego, co wiązało się z Walterem, aż w końcu spostrzegł, że jego obecność zawarta jest we wszystkim. Że przepełnia sobą jego w życie w podłości, której nie potrafił znieść, że będzie towarzyszyć mu jeszcze przez długi czas. Nie wystarczyło uciec do miejsca, w którym Walter prawdopodobnie nigdy nie był; jego widmo podążało za nim bez przerwy.
To nie była ucieczka — podkreślił wściekle, błądząc spojrzeniem po trzymanym przez przyjaciela urządzeniu z równą intensywnością. Może ta krótka, niejasna próba kontaktu wstrząsnęła nim nawet bardziej, niż Altym; pozbawione logiki zdarzenie, które zgubiło nie tylko sens, ale i prawo do wyjaśnienia go jakąś niemądrą, a jednak skuteczną obroną, choćby: musiał się pomylić. — Zignoruj — zmarszczył czoło i brwi, podnosząc wreszcie twarz tak, by spojrzeniem objąć zdziwienie — nie tak dramatyczne, wykrzywione raczej w kierunku innych uczuć — wymalowane na fizjonomii przyjaciela. — Tak? Dokładnie czego mi nie powiedziałeś? — nie potrafił odsunąć od siebie złości, poczucia zdrady, wstydu i kpiny; wyszedł ze szpitala wbrew zaleceniom, by uniknąć surowości zakotwiczonej w spojrzeniu Waltera, by ominąć go w całym tym procesie odnajdywania swojego miejsca we właściwym miejscu szpitalnej hierarchii — wiedział, że przyjdzie mu o to walczyć, że ludzie hiperbolizować będą to jego omdlenie, a z niego samego robić pośmiewisko (choć od pierwszego dnia pracy w tym miejscu nim przecież był).
Nie potrafił dotrzymać mu kroku. Alty wyprzedził go o kilka kroków, kilka minut i myśli; Ben stał w miejscu, zaciskając dłonie na butelce soku, nieco żałując opuszczenia szpitalnych murów, a jednocześnie drżąc z obawy, że będzie musiał pewnego dnia tam wrócić. Odrzucił jednak w końcu od siebie ciężar minionej dobry, zostawiając także w końcu Waltera gdzieś poza tym miejscem. Przeprosiny wypowiedziane do Baltazara posłużyć miały jako remedium; nie ponosił w końcu winy za to, co się stało. I co miało stać się później.

koniec
ODPOWIEDZ