agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Dzień chylił się ku końcowi. Zawieszone nisko pomarańczowe słońce, którego promienie rozświetlały ulice miasta, zachęcało mieszkańców do uporczywego wylegiwania się na plaży; dziewczyna, od której pożyczył tego dnia samochód powiedziała, że to jedyny taki moment w roku, kiedy można pływać w morzu. Powinieneś do nas dołączyć, zaproponowała, niedbale rzucając mu klucz do nowoczesnego, ubrudzonego błotem pick upa. Była jedną ze znajomych Diane; skłamał, że zamierza obejrzeć kilka domów w Carnelian Land, zastanawiając się nad ewentualną przeprowadzką. Później pojawiają się meduzy, czasem krokodyle i rekiny. A woda jest cu-do-wna, dorzuciła jeszcze, nim zdążył się odwrócić; jej śniada skóra, udekorowana brokatowym balsamem, świeciła się w promieniach słońca. Miała na sobie różowy, skąpy strój kąpielowy, a także lnianą spódniczkę — paski dołu bikini wystawały ponad jej stan w seksowny sposób. A mimo to Cassius nie potrafiąc pozbyć się z głowy jednego upiornego obrazka, nie był w stanie docenić urody tej przyjaznej, uśmiechniętej dziewczyny.
Najpierw podjechał po Brutusa — mijając po drodze ubranych w plażowe stroje wakacjowiczów, trzymających pod pachami wiklinowe torby oraz dmuchane krokodyle — a następnie, kierując się zapisanymi przez niego na kartce instrukcjami, wyjechał poza teren miasta.
Ciężko było uwierzyć mu w to, że minęły już trzy, nieznośnie długie dni. Bruce zasypał go w tym czasie lawiną informacji, które Cas starał się skrzętnie uporządkować i pogodzić ze swoimi planami. Nie sypiał przez to w nocy. Przez to, jak i z powodu kilku innych spraw, o których Brutusowi wspominać nie zamierzał. Po pierwsze, ciążyły mu słowa matki; jeśli nie wrócisz za miesiąc, znajdę cię i uduszę, Cas. Wiedział, że Vera jeszcze tego samego dnia zdołała ustalić miejsce jego obecnego pobytu. Po drugie, kiedy wbrew protestom Very się rozłączył, wybrał, dość bezmyślnie, numer Deborah — po tym całym zamieszaniu chciał usłyszeć jej kojący, ciepły głos i słowa przepełnione otuchą. Zamiast tego jednak Deb powiedziała, że jeśli nie zamierza wrócić od razu i wyjaśnić jej swoich planów, równie dobrze może nie wracać wcale; Ariadne powiedziała, że rozwód to czasem jedyna opcja. I może miała rację.
Była też trzecia, najbardziej mętna i niejasna dla niego przyczyna, o której starał się nie rozmyślać.
Skąd wiesz o tym miejscu? — pytaniem przerwał utrzymującą się ciszę (a w towarzystwie Brutusa, cicho było z a w s z e); dojechali właśnie na skraj łąki przyozdobionej starymi torami, przy których została wbita drewniana tabliczka ZAWRÓĆ! NIEBEZPIECZEŃSTWO! To właśnie w zabronionym przez nią kierunku mieli ruszyć. — Wciąż uważam, że to głupi pomysł, Bruce. P o t r a f i ę posługiwać się bronią, nie nauczysz mnie niczego nowego — bo w końcu kogoś postrzelił, być może zabił; wciąż nie uzyskali odpowiedzi. Cas jednak posłusznie zabrał z samochodu plecak przepełniony pustymi puszkami i kilkoma butelkami, a następnie zerknął na Brutusa. Jedna sekunda, dwie, trzy… Przeważnie po pięciu musiał odwrócić wzrok, powtarzając w myślach wykład z ludzkiej anatomii. Ileż nagich sylwetek naoglądał się w swoim życiu! A tymczasem ta jedna, na widok której nie był gotowy, peszyła go tak, jakby znów był tamtym głupim i zagubionym w świecie dzieciakiem.
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Krótkie, miękkie i różowe palce uwiły się wokół chropowatej, chłodnej rękojeści ojcowskiego glocka zaraz po rozwarciu powiek; pocierając piąstkami poczerwieniałe snem oczy, napotkał na pusty pokój z włączonym na migotliwych reklamach telewizorem i porzuconą na komodzie bronią palną, rozczłonkowaną na kilka zdumiewających części — najwidoczniej ktoś próbował ją wyczyścić.
Pamięta pociągły, wysoki pisk matki, kojarzący mu się z dźwiękiem przejeżdżających za oknem pociągów pospiesznych (zawsze podbiegał wówczas do szyby i pochłaniał ciągnące się wagony swoimi dużymi, ciekawskimi tęczówkami) i wtórujące temu szorstkie pytania płynące spomiędzy ust mężczyzny, aż wreszcie przepełnione jadem krzyki. Ojciec nie lubił hałasu — a na pewno nie tego wydawanego przez swoją żonę; może to właśnie dlatego, na przeciw kobiecemu kwileniu i panice (Jonny chwycił twoją b r o ń, jezuchrystezróbcoś) zaproponował wówczas Jonelowi naukę korzystania z żołnierskich atrybutów. Zachary nie słynął ze skrupulatności ani tym bardziej systematyczności; nie potrafił dochować Maureen wierności, ani pokonać aż dwunastu kroków z programu wytrzeźwień, którego bywalcem bywał w niektóre soboty — to jedno jakimś trafem jednak mu się udało: nauczył swojego syna strzelać z broni palnej. Zapoznał z tajnikami nabytymi poza wścibskim wzrokiem cywili (a nieraz także dowództwa) na froncie i poprzez sine, czasem fioletowe, miejscami żółte i niemal złote sińce odciśnięte na skórze swojej żony, których Jonel nieraz stawał się biernym świadkiem, wskazał mu także najsłabsze punkty w ludzkim ciele, a także zademonstrował sadystyczną obojętność. To wszystkie z tych nauk; może końcowa najskuteczniej, przysłużyły się ów przełomowemu momentowi w jonelowym życiu, kiedy nabój ojcowskiej kuli spoczął wprost między jego wąskimi oczyma.
W szkoleniowej siedzibie agencji dopełnili jego wiedzę kilkoma szczegółami — wsunęli je w malutkie, nieraz prawie niewidoczne szczeliny jego umiejętności; te prześwitujące w jaskrawe dni, czyniąc je stabilną, niezłomną całością; taką, której nie zburzy nawet najgwałtowniejsza wichura.
Nigdy jednak nie dzielił się ów wiedzą jako wiarygodny instruktor; czasem sugerował niewinnymi wtrąceniami sposoby, w które młodszy agent mógłby poprawić swoje wyniki — w CIA panowała jednak żelazna zasada o niewtrącaniu się w metody osób o takim samym szczeblu lub wyższym. Każdy miał przejmować się raczej sobą i wyznaczonym zadaniem; na wszystko inne nie było po prostu czasu.
Kiedy więc kilka dni temu padła słaba, nieco krucha prośba o podzielenie się niektórymi składnikami żołnierskiej wiedzy, Bruce nie był do końca przekonany — nigdy nie próbował wyartykułować swoich nawyków; przelać je z czynów w równie klarowne zdania, mające wypełniać niezajęte przestrzenie w cudzej głowie. Teraz cały proces prędkiego przyswajania niemal trzydziestoletniego doświadczenia miała utrudnić nieobecność jedynego narzędzia potrafiącego przebić się przez powłokę cudzej niewiedzy — Brutus pozbawiony był głosu. A jednak się zgodził. W końcu faktycznie był coś Cassiusowi winny.

Masywny samochód, skropiony rdzawym kolorem błota, przejeżdżał gładko po każdym wgłębieniu drogi i zaostrzonym zakręcie — tak bezszelestnie, jakby skradał się na palcach. Na brutusowych kolanach (jak zwykle, odzianych w głęboką, pełną czerń) spoczywała cienka, pomięta lekko kartka papieru, na której malowała się wydrukowana słabej jakości tuszem mapa; wykrój niewielkiej części Lorne Bay, wewnątrz której ktoś postawił krwistoczerwony iks — zdawałoby się — pośrodku niczego. Obrośnięte pustką miejsce, otoczone kolczastym płotem i znakami wyraźnie odradzającymi wkroczenia, odnalazł tego samego dnia, w którym Lounsbury odwiedził jego farmę po raz pierwszy; zaledwie dwie godziny przed rozbrzmieniem jego chrapliwego głosu — wybierał się wówczas na całodzienne, samotne wędrówki po martwych punktach miasta, jakby przygotowując się właśnie na ten moment (którego to przecież nie mógł przewidzieć). W każdym miejscu, w którym przyszło mu żyć — nieważne, czy przez kilka miesięcy czy zaledwie kilka dni — posiadał swoje własne, bezpieczne kryjówki przypominające ciepłe, matczyne objęcia; tym właśnie dla Brutusa były skrytki pozbawione ludzkiego wzroku. NALEŻAŁO DO GOŚCIA, KTÓREMU KILKA DNI TEMU PRZESTRZELIŁEM POTYLICĘ odrzekł na odwrocie prowizorycznej mapy, mażąc po niej dotychczas obracanym między palcami długopisem. Oczywiście ż a r t o w a ł — dowodził o tym zaczepiony kącika ust prowokacyjny grymas, błyszczący w samochodzie jak strużka światła odbijająca się o lustrzaną powierzchnię.
W chwili, w której Cassius na nowo oddawał się grymaszeniu i wątpliwościom względem brutusowych metod nauczania, ten przygotowywał kolejną odpowiedź. TO NIE JEST ALFABET, KTÓREGO NAUCZYSZ SIĘ ZA DZIECIAKA I BĘDZIESZ PAMIĘTAĆ NA ZAWSZE. MUSISZ BYĆ W FORMIE, ĆWICZENIA CI SIĘ PRZYDADZĄ, NAWET JEŚLI WYCHODZI CI TO TAK DOSKONALE, JAK TO PRZEDSTAWIASZ., a po chwili dorysowało się także: W CO WĄTPIĘ, PATRZĄC NA TWOJĄ IDIOTYCZNĄ WIEDZĘ.
Kartka oprawiona czarnymi kleksami niewyschniętego tuszu oraz przerywaną od nieudanego druku linią, zgniotła się w brutusowych dłoniach. Wychodząc z samochodu, przewiesił przez ramię niewielkich rozmiarów torbę skrywającą — między innymi — niezliczone ilości naboi, a później na tym samym barku ułożył pasek od karabinu, zwisającego teraz lojalnie u jego pleców.
Niedbałym, prędkim ruchem dłoni wskazał kierunek, którym wkrótce podążyli. W Cassiusu zastanawiało go wiele; a jednak fakt, że od kilku dni nie potrafił zogniskować na nim swojego spojrzenia na dłużej, niż jeden płytki oddech, lub to, że nie był w stanie iść tuż obok niego — niewinnie, a jednak blisko, zdumiewał go najbardziej.
Ustawiwszy puste, powyginane i obrośnięte kurzem puszki na konarach poucinanych drzew, wsunął w kasjuszowe dłonie pistolet; najpierw niezawodnego glocka, upodobanego sobie jeszcze w czasach wczesnej młodości. Wyciągając następnie z torby zeszyt ze sztywną okładką, postanowił mu się lapidarnie wytłumaczyć. NAJPIERW DO NIERUCHOMEGO CELU. SPRAWDZIMY TWOJĄ POSTAWĘ; I TO, CZY FAKTYCZNIE POTRAFISZ TRAFIĆ.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
To nie była prawda. Że potrafił strzelać. Mniej więcej z tego powodu Cas pewnego dnia wylądował za biurkiem, na którym piętrzyły się stosy papierów, zza którego już potem nie potrafił się wydostać. Nie chodziło o kiepskie wyniki na zajęciach (były raczej, ku rozczarowaniu wykładowców, a uciesze matki — przeciętne) bądź jakiś bolesny i pozostający w myślach na lata incydent, do których tak często dochodziło w terenie. Ponoć po prostu tego w sobie nie miał. Czasem, kiedy oddawał strzał, zamykał oczy; wzdrygał się wraz z hukiem, i niekiedy trzęsły się mu dłonie. Całkiem dobrze radził sobie wyłącznie na strzelnicy, posyłając kule do nieruchomego celu; na wszystkich zajęciach praktycznych, kiedy pistolety nie były nawet prawdziwe, Cas raczej ukrywał się za innymi i nie potrafił zaatakować jako pierwszy.
Wciąż nie wiedział, dlaczego tamtego dnia broń nie ciążyła mu tak bardzo, jak zwykle. W jaki sposób wprawił ją w ruch i skierował jej śmiercionośną siłę ku nieznanym sobie postaciom; być może to, że obaj — Brutus i Cassius — przeżyli te wszystkie kolejno następujące po sobie dni przepełnione niezręcznościami i powrotem do zdrowia, zawierało w sobie coś na kształt cudu.
Jesteś zabawny, Bruce. Zajebiście, kurwa, zabawny — wymamrotał, wkładając zbyt wiele siły w zatrzaśnięcie samochodowych drzwi. Czasem, w takich momentach, żałował wszystkich decyzji, które naznaczyły sobą minione tygodnie. Brutus, Jonel, Kimkolwiek-Był ten stojący obok niego, uśmiechający się wesoło człowiek, należał do innego świata. Nieznanego mu, niebezpiecznego, wątpliwego — takiego, którym Cas raczej wzgardzał. — Miałeś przekazać mi informacje — wycedził, ze złością wczytując się w zapisane na kartce słowa. Coraz bardziej drażniła go ta forma komunikacji. — A nie udowadniać mi, że na niczym się nie znam — warknąwszy wyminął go, przez chwilę przedzierając się przez utkane na polach pajęcze sieci jako pierwszy. Najgorsze było jednak to wątpliwe pragnienie, chęć zaimponowania Brutusowi. Wskazania mu, że mimo wszystko mogliby być sobie równi. I że mógłby być dla niego interesujący: gdyby tylko zechciał mu na to pozwolić.

Niechętnie zaciskające się na broni palce — podręcznikowe ustawienie — zadrżały pod naporem wspomnień. Cassius sądził, że zdążył już zapomnieć i pogodzić się z tym, co stało się w opuszczonym hangarze, ale nie było to jakkolwiek bliskie prawdzie; miał wrażenie, że było nawet g o r z e j. — Łatwizna — rzucił jednak dziarsko, wyciągając przed siebie obie dłonie i ustawił broń w idealnie prostej linii. Namierzył cel. Nacisnął spust. Spudłował. Spróbował ponownie; kula ze świstem poszybowała obok szklanej butelki. — To twoja wina. Denerwujesz mnie — musiało chodzić właśnie o to; Cas odwrócił się bezmyślnie, z naładowaną bronią, do Brutusa i posłał mu spojrzenie pełne pretensji. — Dlaczego cały czas udajesz, że nie potrafisz mówić? — bo przecież rozmawiali. Przez telefon. Bo wtedy, w kuchni, Brutus wypowiedział jego imię, a teraz udawał, że żadne z tamtych słów nie należało do niego.
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Szczegóły.
Ogniskował swój wzrok na s z c z e g ó ł a c h.
Na kapryśnych wypukłościach wysuszonej gleby, porośniętej kępkami wysokiej, łysiejącej i przypalonej długotrwałym spojrzeniem słońca trawy — takiej, wewnątrz której znanymi tylko sobie labiryntami zwykle przesuwały się węże, gryzonie oraz inne wyjątkowo filigranowe zwierzęta typowe dla australijskiego biomu, a która teraz wyginała się i marszczyła pod ciężarem obcych nóg, wystawionych na szerokość bioder i niewystarczająco ugiętych w kolanach.
Skupiał się także na nieznacznie zgarbionych plecach młodego mężczyzny, dźwigających w napiętych ramionach i przeprostowanych łokciach mały, hebanowo czarny pistolet objęty silnym uściskiem dłoni i usztywniony stabilnym ułożeniem nadgarstków.
Prawie podręcznikowa pozycja będąca amalgamatem rażących błędów i niewielu profesjonalnych sekretów przyciągała brutusowe tęczówki w obezwładniającym zaciekawieniu. Knightley był pełen kontrastów — a niezbitym tego dowodem był właśnie sposób, w którym oddawał niecelne, tnące powietrze strzały.
Kiedy ów pistolet — najwidoczniej znudzony przypatrywaniem się powyginanym puszkom i pustym butelkom nienaruszonym choćby delikatnym dotykiem kuli — zwrócił się ku obliczu Brutusa, ten mlasnął z irytacją i gromiąc młodszego mężczyznę karcącym wzrokiem, wypchnął przegubem ręki cassiusowe dłonie z dala od obszaru swojej twarzy. NIGDY NIE MIERZ NAŁADOWANYM PISTOLETEM W KOGOŚ, KOGO NIE ZAMIERZASZ POSTRZELIĆ nabazgrał na podtrzymywanym wciąż zeszycie, dekorując ów słowa bezradnym kręceniem głowy. NIE POTRAFIĘ MÓWIĆ, CAS. WIDZISZ TO? odniósł się wreszcie do celniej posłanego mu pytania, niż ten posyłał swoje strzały. Zawieszając długopis z niebieskim tuszem kilka milimetrów nad białą kartką, dwoma palcami (wskazującym i środkowym) wolnej dłoni wskazał na różowy uśmiech permanentnie uwydatniony na śniadej skórze okrywającej tchawicę. I NIGDY NIE BĘDĘ POTRAFIŁ dodał po ułożeniu ręki z powrotem na kartce.
DLACZEGO STRZELASZ ISOSCELESEM? I TO JESZCZE BŁĘDNYM. KTO CIĘ TEGO NAUCZYŁ? BO NA PEWNO NIE HARVEY powrócił do spraw ważniejszych — tych będących bezpośrednim celem ich dzisiejszej wyprawy w głąb wypalonego pola pełnego poukrywanych zwierząt. SPRÓBUJ JESZCZE RAZ; USTAW SIĘ I CIĘ POPRAWIĘ. I ZABEZPIECZ PÓKI CO TEN PRZEKLĘTY PISTOLET rozkazał mu za pomocą papieru skropionego wąskim pismem, a zaraz potem, ledwie po wypchnięciu nóg do boków i uniesieniu broni palnej na wysokość oczu, pchnął Cassiusa od strony pleców i przewrócił na szorstkie, momentami ostre źdźbła złotej trawy. WIDZISZ? W TEJ POZYCJI ZABEZPIECZASZ BOKI, ALE NIE PRZÓD I TYŁ wyciągnął do niego kartkę ze swoim pouczeniem, a także rozwartą dłoń, w geście: no już, pomogę ci wstać.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Wyobrażał sobie ich twarze. Dumne, naznaczone doświadczeniem. Ile podobnych misji mieli już za sobą? Czy zostali poinformowani o ryzyku? Może wyobrażali sobie siebie w niedalekiej przyszłości, myślami byli w powrotnej drodze do domu, gdziekolwiek się znajdował. Może mieli rodziny i może rodziny te teraz czuwały przy ich łóżkach, bądź codziennie odwiedzały świeżo postawione, nowe nagrobki, na i tak ciasnych już cmentarzach. Cassius bardziej nie rozumiał, niż żałował — tego, że się mu udało. Strzałami oddzielić tamtych od swojego życia; przecież tamta potyczka z Brutusem należała wyłącznie do niego; nikt nie miał prawa wtrącić się w tę ich rozgrywkę, czymkolwiek była. Może jednak to właśnie pod naporem tych wszystkich myśli nie miał już nigdy poradzić sobie w terenie; za każdym razem kiedy unosił broń, widział te rozbawione, zarozumiałe twarze, których usta układały się w ciche “o”, kiedy uzmysłowiły sobie, że ktoś taki, jak Cassius, zdołał jednak ich postrzelić.
A nie zamierzam? — wycedził; bardziej z zakłopotania, niż złości, zmarszczył czoło. Był zmęczony tym ich jednostajnym układem. Dialog kontra pismo. Głos miażdżony przez kartkę papieru. Drażniły go też inne rzeczy; to niezadowolenie na brutusowej twarzy i coś, co powinno być rozczarowaniem, a było raczej potwierdzeniem swoich domysłów. Cas nie mógł znieść tego, że Bruce go lekceważy, że już na samym początku go zignorował; czasem żałował, że poprosił go o pomoc. — Ale przecież rozmawialiśmy — rzucił w odpowiedzi z tą samą, drażniącą pewnością, że jest oszukiwany. Zerknął na niego tylko raz — wtedy, kiedy brutusowe palce wskazały widoczną pamiątkę jakiegoś wypadku — a potem znów się oddalił. Wpatrując w niewzruszone, znudzone butelki, stojące jakby o cal za daleko, usiłował odrzucić tę niezaprzeczalną prawdę. Brutus nie mówił. Stracił głos.
Ale przecież rozmawiali.
Wyciągając ponownie przed siebie dłonie westchnął, gotowy na przyznanie, że to całe szkolenie (choć posłużyłby się innym słowem) pozbawione jest sensu. Wiedział, że nie da rady oddać choćby jednego celnego strzału, błądząc pomiędzy zbyt czujnym, oceniającym wzrokiem Brutusa, a tymi wszystkimi ludźmi, których musiał zranić. Było jednak za późno, by wycofać się i ze wzruszeniem ramion po prostu pogodzić się z tym, że ktokolwiek zabił Harvey’a, nigdy za to nie zapłaci; poza tym, jedynym winnym pozostałby jego ojciec: to przez niego Cas nie potrafił oddać ani jednego poprawnego strzału. Wciągając głośno powietrze (jakie to idiotyczne, chciał powiedzieć; jak się czegoś nauczę, skoro jest zabezpieczony) runął przed siebie; ostre źdźbła trawy zaatakowały jego ciało, podczas gdy twarz niemal zderzyła się z zakotwiczonym w glebie kamieniem. Początkowa konsternacja przesłoniła wszystko inne; Cas przetoczył się na lewy bok i wbił zaskoczone spojrzenie w tę brutusową, nieznośną kartkę. A potem po prostu pociągnął Brutusa za dłoń, odrzucając jednocześnie na bok pistolet.
I nie chodziło wcale o to, że chciał go s k r z y w d z i ć (a na pewno nie tak, jak tych kilka, nagle mglistych dni temu); szamotanina, w którą go wciągnął, pozbawiona była jakiegokolwiek znaczenia. Cas usiłował jednak dowieść swojej wartości, mimo że to Bruce okazywał się sprawniejszy w walce wręcz. — Harvey NICZEGO mnie nie nauczył — krzyknął, gdy Brutus przygwoździł w końcu jego ramiona do ziemi. Cas usiłował się uwolnić, ale chaotyczność wszystkich dotychczasowych ruchów odarła go z sił; może właśnie przez to począł dostrzegać, dlaczego Vera traktowała go tak, jakby oszalał i próbował się zabić. — Był pieprzonym dupkiem, do samego końca. Wiedział, że się znajdziemy, prawda? Musiał wiedzieć; musiał mieć pewność, że ktoś posprząta ten jego syf — oddychał ciężko wpatrując się w brutusowe oczy, poszukując w nich potwierdzenia.
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Krótki ruch oczyma.
Brutus nauczył się obszywać niewypowiedziane słowa precyzyjną mimiką twarzy, prostymi, a jednak wymownymi gestami, jednoznacznymi ruchami ciała — rozwinął formę ekspresji może nawet bardziej od teatralnych aktorów, od malarzy i od każdego pojedynczego człowieka na ziemi. W tym przypadku więc: ruch oczyma. A raczej tęczówek i wsuniętych w nie źrenic — bo przecież nikt nie potrafił tak na poważnie przestawiać ułożenia swoich oczu. Kształtny okrąg wykonany przez cynamonowo-brązowe spodki wiszące luźno pomiędzy powiekami, wyrażający nic innego, jak tylko: p r z e s t a ń. Przestań pierdolić, Cassius.
Gdyby towarzyszyła mu dzisiaj infantylna złośliwość (oczywiście, nigdy nie był dumny z jej odwiedzin i nigdy specjalnie jej nie spraszał; ale tak to już było z ludźmi, że czasem folgowali swoim atawistycznym troglodytom i po prostu zachowywali się nielogicznie, jak rozwydrzone, niewychowane dzieciaki), pochwyciłby za pistolet przed momentem odepchnięty od swojej twarzy, nie wyswobadzając go wcale z cassiusowych objęć i przyłożył jego rozgrzaną niecelnymi strzałami lufę do najbardziej wypukłej części własnego czoła. A więc strzelaj, idioto. Strzelaj i zrób w końcu jedną z tych rzeczy, o których tak jęczysz. Ale Brutus był dzisiaj zaskakująco spokojny. Cierpliwy. Może nawet wyrozumiały. A to — w obecności Cassiusa — naprawdę nie zdarzało się często, choć brunet był tego chyba nieświadomy.
TO NIE BYŁEM JA. NIEKTÓRZY ZA NĘDZNĄ ZAPŁATĘ BYLIBY GOTOWI SPRZEDAĆ WŁASNĄ MATKĘ, WIĘC PLANOWANIE CZYJEGOŚ MORDERSTWA NIE ROBI NA NICH ŻADNEGO WRAŻENIA na cassiusowe kaprysy odpłacił się swoją gorzkim przypomnieniem: to twoja wina, że na siebie wpadliśmy. To TY mnie szukałeś. Chryste, jak czasem żałował, że nie pozostawił tej sprawy w spokoju; brunet z tymi swoimi nędznymi umiejętnościami i tak nie zdołałby go odnaleźć; a jeśli już, i tak nie byłby w stanie oddać ku niemu śmiertelnego strzału. Co, swoją drogą, udowodnił chwilę później.
Jeszcze przed tym, kiedy pociągnął go na twardą, skrzypiącą suchą trawą ziemię.
T o, to właśnie było dziecinnym zagraniem — bez zawahania wyłożyłby mu to słowem na kartce białego papieru, gdyby tylko zeszyt nie odfrunął jak gołąb z połamanym skrzydłem na tę samą glebę — choć kilkadziesiąt centymetrów dalej — na której teraz przekręcała się brutusowa sylwetka. Dłoń zaciskająca się w pewnym momencie na koszuli Brutusa pociągnęła nie tylko cienki materiał rozciągający się już chyba na zawsze, ale też, jak Coleridge przez moment miał wrażenie, wyrwała mu z piersi kawał skóry. Och, przez kilka nienawistnych sekund mężczyzna miał ochotę odcisnąć kształt swojej pięści na pięknej, porcelanowej twarzy tamtego. Oszalałeś?! pytały teraz jego oczy, podczas gdy oddech wypychał niemiarowo powietrze, a dłonie starały się okiełznać cassiusowe ciało. Po lewej ręce, od ramienia aż po opuszki wszystkich pięciu palców, rozlał się paroksyzm bólu — nie mógł, naprawdę nie mógł narażać swojej sylwetki na długotrwałe kontuzje przez tak błahe i szczeniackie kłótnie. Uprzytamniając to sobie z gniewem, w końcu odnalazł siłę na rozpłaszczenie cudzych rąk na polnej połaci.
Unieruchomił Cassiusa wrzynającym się w jego skórę uciskiem dłoni, a także krępującym ryzykowne ruchy nóg naporem kolan i łydek. Unosił się ledwie kilka skrawków powietrza nad nim, z lekko zgiętymi łokciami.
I zupełnie nie wiedział, co teraz.
Nie tylko dlatego, że nie znał odpowiedzi na postawione nieobecnemu, nieżyjącemu i wobec tego milczącemu Harvey’owi pytania. A skąd mam kurwa wiedzieć. Do niedawna nie wiedziałem nawet, że miał syna mógłby odpowiedzieć choćby samym powykrzywianym w irytacji grymasem swojej twarzy, ale akwamarynowy poblask wpatrujących się w niego tęczówek — tak n a p r a w d ę w niego, a nie płochliwie obiegających go dookoła, jak to miały zwyczaj robić od kilku długich dni — wytrącił mu z umysłu niemalże wszystkie myśli; a może przykrył je szarym, lejącym się jak woda materiałem, którym okrywało się mające poczekać w gotowości na swój ponowny moment meble.
Problem polegał na tym, że przesunięcie swojego wzroku z cassiusowych oczu (co miało być naprawdę rozsądnym, naprawdę b e z p i e c z n y m uprzedzeniem wiszącej nad nimi tragedii), poskutkowało zogniskowaniem spojrzenia na jego cienkich, a jednak zachęcająco wypukłych wargach. I teraz sam, sam przeklinał tego nieżyjącego sukinsyna o postawienie ich dwójki na swojej drodze — a także zastanawiał się, jak ktoś tak nieurodziwy i metodycznie prosty w obsłudze jak Harvey, mógł wykreować kogoś tak urokliwego, o jasnej jak blask księżyca skórze i o zapalczywej, nie do okiełznania naturze. To była zasługa Very; to musiała być w i n a Very.
Przymknął usta, wykrzywiając je w reakcji na przypominający się pulsowaniem ból ramienia. Powinien zejść z Cassiusa. Gdyby przenieść ów pozycję splotu ich ciał i wystawić ją na wścibskie spojrzenie przechodniów, każdy pomyślałby tylko o jednym: o tym, co Bruce z nieopisaną zaciekłością starał się od siebie odepchnąć. Osłabiając napór swoich rąk i kolan, teraz wysunął je poza obszar cassiusowego ciała i podpierając się o glebę, dźwignął się na powrót do wertykalnej pozycji. Sięgnął po zeszyt i strzepnął z jego kartek polny pył. Długopis leżał kilka kroków dalej, musiał wytężyć wzrok i pochylić się ku trawie, by go dostrzec. PRZYKRO MI zapisał, wyrażając swój żal za harvey’ową obojętność, za jego przeciągającą się absencję, za obdarzanie uwagą kogoś innego. Za to, że go nie nauczył.
Chwytając leżący nieopodal pistolet, upewnił się, że ten nie zakwitł od środka w różnorodność niespodzianek rozgrzanego słońcem pola, a potem znów skierował go ku sylwetce brązowowłosego mężczyzny. W ten sposób zapytał, czy mogą wrócić do bycia dorosłymi.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Szybki wdech.
Długi, bolesny wydech.
A poza tym: harmonia spojrzeń i jakby unoszących się wspólnie torsów, będących jak dziecięca układanka — kiedy cassiusowa klatka piersiowa robiła się wypukła, w brutusowej tworzyła się wklęsłość.
Nie wiedział dlaczego to zrobił; dociskane do suchej, rozgrzanej ziemi ciało mrowiło od ciepła, niespokojne jeszcze przez targającą nim adrenalinę; czasem, podczas tej szamotaniny, Cas zbyt mocno zaciskał dłonie na brutusowym ciele, jakby naprawdę obawiając się ataku. Przyznania do tego, że do tej pory łączyła ich tylko inscenizacja nie tyle sympatii, co tolerancji swego istnienia; raz, przez chwilę, wydawało się mu, że Bruce go uderzy, i zamknął wtedy oczy myśląc, że przecież wiedział — że ich znajomość była kłamstwem.
Może więc to wszystko miało dowieść jego naiwności i nic poza tym; może bał się przyznania, że dni spędzane w jego towarzystwie mają smak wyraźniejszy, niż jakiekolwiek chwile jego dotychczasowego życia.
Patrzenie w brutusowe oczy — poza zawstydzeniem, jaki wywoływały — faktycznie było proste. Sama złość wiążąca się z trudem w komunikacji była zaś w pewien sposób wymuszona, bo Cas potrafił odczytywać te wszystkie niewypowiadane i niezapisywane słowa. Sposób w jaki rozmawiali nie stanowił więc problemu; było nim wyłącznie jego własne imię, które Bruce wypowiedział z niemal paraliżującą czcią tamtego dnia, kiedy Cassius nie wiedział, czy do niego wróci. Czasem miał wrażenie, że to właśnie tamto wydarzenie zdefiniowało wszystko i pozwoliło mu się nim zaopiekować; bo nikt wcześniej nie nazwał go tym ciepłem i radością nasiąkniętą niewinnością. A potem Bruce mu to wszystko odebrał. Ciszą, kartkami i odpowiedziami utkanymi ze spojrzeń. Prawdą, w której ciężko byłoby odnaleźć błędy logiczne; Cas wiedział, że wystarczyło komuś zapłacić, by wypożyczyć czyjś głos.
Więc Cassius musiał to sobie tylko wymyślić; może po prostu tego potrzebował.

Trwało to trochę za długo. Ta wymiana spojrzeń i niekończący się ciężar oddechu; Cas nie ściągał z niego spojrzenia i nie zmuszał go, by w końcu uwolnił; po prostu czekał. Łagodniał. Bojąc się zaakceptowania wszystkiego, co zaczął czuć kilka dni temu.
Kiedy w końcu Bruce wstał, Cassius nieśpiesznie przekręcił się na bok. Przecierając zabrudzone piaskiem dłonie spodziewał się, że na tym ich dzisiejsza lekcja się zakończy, że może Brutus zabierze auto i zniknie, może na całą noc bądź kilka dni. Zamiast porzucenia otrzymał jednak żal, prawdopodobnie współczucie, a potem broń — kiedy i on już stał, może trochę bardziej chwiejnie i niepewnie, niż wcześniej. — Prawie mnie nie przyjęli. Do akademii — powiedział, kiedy jedną z dłoni odebrał śmiercionośne narzędzie. Nawet by o tym nie pomyślał — że należy upewnić się, czy nie zostały w nim drobiny brudu. — Bo na to nie pozwalał. Blokował moje podania, dawał ludziom łapówki — zamiast ustawić się znów frontem do butelek, wpatrywał się w Brutusa. — Udało się dopiero wtedy, kiedy zaczął mieć problemy. Dostałem się, a po kilku dniach znowu p r a w i e mnie wyrzucili; dlatego, że Harvey poszedł siedzieć — kłopotliwym było tłumaczenie tego wszystkiego, wyjaśnianie swojej niezdarności. Niewiedzy. Braku doświadczenia i przynoszenia wstydu osobie, która znana była ze swych wybitnych osiągnięć. — A wtedy, kiedy go prosiłem, kiedy błagałem, żeby mnie uczył, żeby mi pomagał, mówił, że nie ma czasu; założę się, że był wtedy z tobą. Że to ciebie uczył i że to z ciebie był dumny — uśmiechnął się, wykonując kilka kroków do przodu — wolną dłonią sięgnął do brutusowych włosów, wyciągając z nich zagubiony, spalony słońcem kłos. — Dlatego byłoby łatwiej, gdybyś pozwolił mi się nienawidzić — męczyły go już te wszystkie prowokacyjne zaczepki, na które nigdy nie otrzymywał odpowiedzi. Męczył go spokój, którym otaczał się Brutus i wyrozumienie, z którym tak ciężko było się zmierzyć. Męczyło go to, że nie potrafił pozostać na to obojętny; że lubienie człowieka, którego chciał zamordować, przychodziło mu w tak prosty i przyjemny sposób. — Ustawisz mnie? — zapytał, powracając do wcześniejszego stanu polegającego na unikaniu jego wzroku. Znów ustawił się bokiem do niego, wyciągając przed siebie dłonie — tym razem czekał jednak, aż Bruce nada jego postawie odpowiedniej precyzji.
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Nagła potrzeba uzewnętrznienia swoich trosk i animozji wpisanych w imię Harvey’a, która niespodziewanie ożyła w sercu brązowowłosego mężczyzny, zmarszczyła brutusowe czoło. Raczej w konsternacji i niemym pytaniu: ale co ja mam teraz na to wszystko poradzić? niż w irytacji człowieka niechcącego słuchać.

Wypuszczając z objęć długich, skostniałych palców pistolet i pozwalając spocząć mu na powrót w dłoni dwudziesto— lub trzydziesto— ileśletniego mężczyzny (w jakim on tak właściwie był wieku?!), rozprostował ramię, wygiął je w zamaszystym ruchu za plecy, jak gdyby próbował strzepnąć z kości ból i dotknął bark drugą ręką. Kurewsko mu dokuczało.

Może dlatego (przez palce wrzynające się między kości, próbujące dosięgnąć rdzenia bólu i wyrwać go z ciała) nie uchwycił oczyma ruchu cassiusowej sylwetki, który może by i go niespecjalnie zainteresował, tyle, że wymierzony był w jego kierunku. Kiedy koniuszki jego dłoni przesunęły się po włosach Brutusa, jego ciało przeszedł zabawny, nieco dziecięcy dreszcz (bo tylko we wczesnej młodości zwykł reagować na cudzy dotyk tak dziewiczym skurczem mięśni, nagle bezpośrednio związanym z emocjami) i nakazał mu po raz kolejny wbić spojrzenie w bladą, teraz zabrudzoną smugą ciemnej gleby twarz.

Nie rozumiał uśmiechu, który na niej gościł. Powinien być złośliwy i nienawistny, powinien skrywać w sobie całą gorycz człowieka niepogodzonego ze swoim życiem i smakami dorastania, w którym zabrakło ojcowskiej obecności i uwagi. A jednak ów grymas był łagodny, lekko zaczepny, taki, jakim zwykło witać się tych przyjaciół, którzy jako nieliczni byli w stanie podzielić twoje specyficzne i nieprzyzwoite poczucie humoru.

Twarz Brutusa stężała jednak bez wyrazu. Kiedy Cassius oddalił się od niego znów o te kilka bezpiecznych kroków, a potem przybrał jedną z dwóch najpopularniejszych pozycji do oddawania strzałów, ciemnooki mężczyzna poruszył swoją pulsującą, otępiałą nieco w ruchach ręką, sprawniejszą dłonią wysunął z niej zeszyt przełożony długopisem, rozwarł przednią okładkę od tylnej i rozpostarty w ten sposób, ułożył go między drżącym wnętrzem łokcia. Zapisał: MUSISZ WYSUNĄĆ PRAWĄ NOGĘ. DO TYŁU. TAK, ŻEBY PALCE LEŻAŁY W TEJ SAMEJ LINII, W KTÓREJ PODBICIE STOPY STRONY PODPIERAJĄCEJ, ROZUMIESZ? TO ZAŁATWI PROBLEM BRAKU RÓWNOWAGI. I TROCHĘ BARDZIEJ UGNIJ KOLANA. ŁOKCIE DELIKATNIE TEŻ, MASZ JE PRZEPROSTOWANE, ŁATWO O KONTUZJĘ. NIE BOLI CIĘ, KIEDY JE TAK TRZYMASZ? i skierował ów słowa, obrośnięte nie w tembr głosu, a w biały papier kartek, w stronę bruneta. Wykonał kilka kroków, zeszyt wsunął mu w przestrzeń pomiędzy ramionami a oczyma. Nie zamierzał go d o t y k a ć — to wydało mu się nagle nazbyt… Zdecydowanie wolał nie zastanawiać się nad tym, jakie dokładnie. I tak zresztą niewiele przekazałby mu samymi ruchami; fundament musiały stanowić prawdziwe litery. A kiedy Cassius przystąpił już do realizowania jego wskazówek, bawiąc się modyfikacją ustawienia swojego ciała, Coleridge oddalił się na niecałe dwa metry i objął jego posturę czujnym, oceniającym wzrokiem. Pokręcił głową.

Zanim zrozumiał, co takiego robi, już sunął wnętrzem dłoni po smukłych plecach mężczyzny, odzianych w żółtomiodowy jak słońce materiał koszulki, próbując pokierować jego nazbyt wypukłym pasmem kręgosłupa, a także ułożył podbródek tylko kilka skrawków powietrza nad cassiusowym ramieniem, starając się wybadać współzależność wysokości splątanych z pistoletem palców od poziomu wzroku. Dźwignął ramiona bruneta nieznacznie ku niebu. Na moment chyba wstrzymał oddech.

Odstąpił od niego o kilka kroków i delikatnie skinął głową. Złapał za zeszyt ledwie trzymający się pomiędzy materiałem spodni a rozgrzaną skórą, ale jednak się rozmyślił; nic już nie zapisał, tylko przyglądał się filigranowej broni, wkrótce mającej rozbrzmieć wystrzałem.

agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Wystarczyło kilka sekund, by na oliwkowej twarzy wykwitł pstrokaty rumieniec; cassiusowa skóra, mimo przyzwyczajenia najpierw do bezchmurnego nieba Florydy, a potem do upałów gnieżdżących się w australijskiej stolicy, zbyt mocno i wyraźnie przyjmowała ukłucia tutejszego, morskiego wiatru, w którego podmuchach wędrowała ostrość rozgrzanego słońca. Tym bardziej było więc widać cały ten wstyd, towarzyszący mu od tamtego dnia; ten, przez który musiał odwracać spojrzenie i udawać, że wcale nie wie co skrywa się pod cienkim materiałem okalającym brutusowe ciało. Widzieć go, kiedy był jeszcze chory i tak dziwnie kruchy, było inaczej — nie miał nawet czasu, by podziwiać konstelacje układających się na jego ciele blizn bądź znamion, nie liczył ich, nie łączył w pary; nie widział go wówczas tak prawdziwie i nie w pełni. Poza tym, Cas zawsze inaczej wpatrywał się w pacjentów, a inaczej w swoich kochanków; jakby do czynienia miał z innymi gatunkami, w żaden sposób ze sobą niepowiązanymi. Zakładał, że Bruce nawet nie wiedział, jak wielkie spustoszenie wywołał w jego myślach, kiedy tak po prostu się rozebrał; może nawet nie był do końca świadom tego, co robi. I może było to w pewien sposób normalne, w niektórych kręgach, ale Cas nie miał ani rodzeństwa, które nauczyłoby go pewnej swobody, ani tym bardziej nie miał nigdy współlokatorów, na których testować mógłby porzucenie swej wstydliwości wynikającej z nagości.
Musiał więc odwrócić się dość prędko, pożałować tej nagłej śmiałości i zmuszenia go do tej trwającej jednocześnie za krótko, a jednak za długo, wymiany spojrzeń. Tchórzliwie skrył się za tymi wszystkimi opowieściami o ojcu, a potem, już dosłownie, za trzymaną bronią; świadomie pominął dostrzeżenie bólu, z jakim Bruce musiał się zmagać prawdopodobnie z jego winy; wizja dotknięcia jego ciała, choć przed kilkoma chwilami szamotali się na ziemi, wydała się mu nagle niemożliwa. Usiłował ustawić się zgodnie z zapisanymi instrukcjami, ale panujący w jego myślach chaos krzyczał w ten nieznośny, podły sposób, że to i tak na nic. Że po prostu Cas już nigdy nie nauczy się strzelać, a tym bardziej nie ośmieli się nikogo skrzywdzić: nie po tym, co stało się w opuszczonym hangarze. — Nie boli. Nie wiem. Może? Kiedy planujesz wyjechać? — a właściwie: odejść, chociaż słowo to brzmiało jak gorycz poważnego rozstania. Pytając nie spoglądał na niego, zajęty całą tą maskaradą — pistolet ważył nagle jakby więcej, niż początkowo, swym profilem nie wpasowując się we wnętrze jego dłoni. Cas gotów był się poddać, ale powstrzymały go brutusowe dłonie układające się na jego ciele. Uśmiech mimowolnie zagościł na jego twarzy, pogłębiając się wraz z każdym kolejnym naporem jego instrukcji; może mógł mu od razu wyjaśnić, że to i tak niczego nie zmieni, ale zbyt mocno podobało się mu to, że Bruce tak się stara.
Kiedy już jego ciało ustawiło się w sposób zbliżony do precyzji, Cas oddał jeden strzał; świst kuli przeszył ciszę z jakąś niejasną zgrozą, minąwszy się ze szkłem butelki o zaledwie kilka milimetrów. A więc było lepiej, ale wciąż źle. — A gdybym ci zapłacił? — wysunął nagle tę idiotyczną myśl, wpatrzony w miejsce jego niekończących się porażek. — Nie za treningi; za pomoc. Obawiam się, że ja po prostu nigdy nie nauczę się strzelać — i nie było to wcale winą Harvey’a; przypuszczał, że ojciec od samego początku wiedział, że jego syn niósł w sobie inny rodzaj odwagi i moralności — i może dlatego starał się go, w pewnym sensie, chronić przed tym bezwzględnym, surowym światem. Pomoc Brutusa byłaby więc nieoceniona, a Cas gotów był oddać mu wszystko za tę próbę nawiązania sojuszu; tylko że w prośbie tej nie chodziło wyłącznie o odnalezienia zabójcy jego ojca. Cas nie był (i była to dotkliwie drażniąca, nieprzyjemna myśl) gotowy na to, by Bruce zniknął z jego życia. — No i twoje ramię. Powinienem się nim zająć — ale i o nie przecież nie chodziło, a na pewno nie w ten prosty, zwyczajny sposób. Bo Cas zaczął się zastanawiać, czy Brutusa też dręczy to wszystko, co się między nimi działo.
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Podczas tych krótkich, ale wyjątkowo intensywnych dni, kiedy tęczówki Brutusa wypalały się pod wpływem niebieskiego światła piętnastocalowego ekranu laptopa, ukazującego zaszyfrowane ciągi cyfr, liter i kuriozalnie postawionej interpunkcji, a Cassius nieraz wysyłany był w specyficzne miejsca (do starego gmachu biblioteki uniwersyteckiej, niewielkiego biura tłumaczeń, a także do korodującego baru z czekającym przy stoliku adwokatem), Coleridge zdążył nieoczekiwanie przyzwyczaić się do jego obecności w swoim życiu; a przynajmniej w tym ekscentrycznym e t a p i e życia, ograniczającego się do zdawkowych dialogów, rzadkich uśmiechów i otoczenia złożonego z ciasnego mieszkania wbudowanego w niewielką kamienicę na Opal Moonlane.
To dlatego mięsień jego policzka (prawego, trwale przymocowanego do intensywniejszych emocji) drgnął, kiedy padło to konkretne pytanie.
A gdybym ci zapłacił?
Czyli niewypowiedziane: zostań.
Wcześniej, kiedy smukły nabój skonstruowany z ołowiu zawirował w cichym i spokojnym powietrzu odizolowanego od świata pola, wydając głośny i złowieszczy huk, Brutus naprawdę sądził, że mu się uda. Wierzył w to tak naiwnie, jak podczas konstruowanych samodzielnie obietnic pocieszenia, że jutro będzie lepiej i że dzień ten przyniesie mniej rozczarowania, a więcej powodzenia. A także wierzył tak lojalnie, jak wierzyło się w sukces swoich najbliższych przyjaciół. Jego oczy błysnęły wydzierającą z środka ciała fascynacją i nadzieją, a później prędko zgasły, wracając do swojej matowej, naturalnej wersji.
Nie odpowiedział, kiedy Cassius zapytał go o termin planowanego wyjazdu. Wpatrywał się w niego wówczas w nieprzerwanej ciszy, zastanawiając się nie tyle nad konkretną datą ani samym procesem odłączenia się od jego towarzystwa, a raczej o wszystkim tym, co miało nadejść później — nad tym, dokąd dokładnie doprowadzić miały go własne nogi albo koła wytrzymałego pojazdu.
Naprawdę nie wiedział, dokąd mógłby się udać — i czy w ogóle miałby gdzie.
Teraz, kiedy pytanie padło ponownie, choć ubrane w inne, mniej delikatne i zgrabne słowa, a takie odważne i wyzywające, Brutus zamierzał zareagować bardziej jednoznacznie. Pochwycił skrywany między górnym materiałem spodni, a rozgrzaną skórą pleców zeszyt, wysunął z jego wnętrza długopis i nabazgrał: ILE? TO TWOJE DWADZIEŚCIA TYSIĘCY? co nie tyle miało być treściwe, ile prowokacyjne i zabawne. Udekorował ów litery swoim bardziej swobodnym od dotychczasowych uśmiechem — kolejnym potwierdzeniem specyficznego przywiązania, które narosło między nimi w ostatnim czasie.
SPRÓBUJ JESZCZE RAZ. WEŹ PIĘĆ GŁĘBOKICH ODDECHÓW, WYSTRZEL MIĘDZY WYDECHEM OSTATNIEGO I WDECHEM SZÓSTEGO. UDA CI SIĘ, MUSISZ TO PO PROSTU WYPRACOWAĆ zapewnił go atrament odciśnięty na bladej kartce papieru, która odbijała ostatnie promienie miodowego, popołudniowego słońca. Te przepływały wokół szczelin przypalonych żarem liści i w prześwitach wysokiej, miedzianej trawy — jeśli Brutus miałby przeprowadzić się za ocean, z pewnością tęskniłby właśnie za tymi karmelowymi zachodami wpisanymi w niebo.
Ramię, wciąż obolałe ale teraz zrzucone na odmęty brutusowej uwagi, zadrgało lekko, kiedy zostało niemal wywołane do odpowiedzi — Coleridge spoglądał na nie tak, jakby na moment zapomniał o naprzykrzającym się dyskomforcie i o kuli, która wycięła w jego ciele aż dwie rany (wlotową i wylotową, tworząc pełny kanał), a potem wzruszył delikatnie tym drugim, nieuszkodzonym. Przyzwyczaił się do ran; jątrzących się i odzywających się w ciele przede wszystkim podczas tych poranków, kiedy zbliżała się siarczysta ulewa i podczas tych wieczorów, kiedy wyjątkowo nadciągał mróz. Nie przyzwyczaił się natomiast do bezinteresownej troski i pomocy, która utrzymywała się dłużej, niż kilka minut czy godzin.
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Wzdychając ostentacyjnie (tuż po krótkim śmiechu, zaciśniętym w ustach przyrzeczeniu zapłacę ci wszystkim, co posiadam — może dobrze, że ostatecznie słowa te zachował dla siebie — i ustach tak uparcie wyginających się w przyjazny łuk; jakby słowa Brutusa naprawdę były wyłącznie żartem, choć co do tego Cas nie miał przecież pewności), już z grymasem na ustach i niechęcią w dłoniach, pokręcił głową. Raz, drugi, aż w końcu odwrócił spojrzenie od brutusowej kartki i faktycznie — wziął tych pięć wdechów, które tylko w świecie fikcji mogłyby mu pomóc. Przy szóstym zatrzymał się zgodnie z otrzymaną instrukcją; zatrzymał, a więc wyrzucił z głowy te wszystkie niewygodne, przepełnione szarością myśli. Broń wystrzeliła, posyłając swe dziecko w niewinną połać przeźroczystej, lekko brązowej butelki; nie był to idealny strzał (Cas był pewien, że udało się mu kiedyś, mimo wszystko, posłać kulę w ruch z większą intymnością), ale wystarczający: szkło z hukiem uległo destrukcji, a natrętne myśli Casiusa nie pozwoliły mu na oderwanie wzroku od pokonanego celu.
Bo nie wiedział.
Czy gdyby nie chciał, żeby Bruce został w Lorne Bay, strzeliłby lepiej.
Czy po prostu nigdy nie miał już przekroczyć pewnej granicy.
Widzisz? — przeciągnął każdą literę w niemal dziecięcy sposób; z namiastką rozkwitającej w nim wciąż na nowo frustracji, obrał kolejny cel i ponownie nacisnął spust pistoletu. Bam, bam, bam; kawałki szkła wzbijały się z przerażeniem w powietrze, a szczątki butelek dzielnie stały jeszcze na konarze starego drzewa. Żaden strzał nie niósł w sobie wymaganej precyzji; Cas uszkadzał jedynie niewielkie skrawki niewinnych przedmiotów, nigdy nie potrafiąc zadać im śmiertelnego strzału. Może inaczej miało być wtedy, kiedy poznałby zabójcę ojca; może miała to być jedyna chwila, w której Cas wiedziałby, jak ustawić trzymaną broń.
Ups, lekcja zakończona — zakomunikował w chwilę po ostatnim wystrzale; magazynek był pusty. I chociaż Cas wiedział, że Bruce posiada więcej naboi, ciemniejące już niebo i wyraźna, kasjuszowa niechęć wystarczały, by faktycznie uznać to szkolenie za nieudane zamknięte. — Chodź; skoro z o s t a j e s z, musimy zadbać o to, żebyś był sprawny — choć przecież nie wiedział, czy Bruce na pewno — zostanie. I czy towarzyszyć będzie mu przez kilka kolejnych dni, czy do samego końca, czymkolwiek miał być; naiwnie wierzył jednak w to, że nim się rozstaną, uda się mu pogodzić z zakończeniem tak dziwnego etapu swojego życia.
I że nie będzie za nim tęsknić.

koniec
ODPOWIEDZ