pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Elijah, Twój ojciec nie żyje.

Za tymi słowami, łagodnie wypowiedzianymi przez niski głos Marcusa Hawkinsa, z nutą ojcowskiej troski takiej, której Elijah nigdy nie doświadczył będąc dzieckiem. I takiej, która zdawała się być o ton cieplejsza niż ta kierowana do własnego syna. Jakby w grzecznej kolejce ustawiło się pociągnięcie nosem. Tak charakterystyczne dla niego, jak i dla Alexandra. Zupełnie niezwiązane z cowieczornym rytuałem zażywania narkotyków. Ot, u tej dwójki był to pewien nawyk, swego rodzaju przecinek wstawiany w zdania nie zwyklą pauzą, a odgłosem. U Eliego było to zwyczajne podrażnienie śluzówek gorzkim proszkiem. Potem nadeszły kolejne wyrazy, układające się w datę, godzinę i miejsce pogrzebu, które Elijah skutecznie wyparł. Nie rozumiał, i nie chciał rozumieć, dlaczego w ogóle miałby tam być. Słuchać tych wszystkich fałszywych historii o tym, jak d o b r y m człowiekiem był stary Cooper. O zmarłych podobno powinno się mówić jedynie dobrze, albo wcale… W przypadku własnego oprawcy Elijah jednak nie uznawał tej zasady. Nie chciał kondolencji, nie chciał tego fałszywego współczucia od wszystkich tych, którzy przez lata nawet nie kiwnęli palcem, by mu pomóc. By wyrwać go z powtarzającego się cyklu codziennej przemocy, purpurowych sińców na ciele i nigdy nie wypłakanych do końca oczu. Przecież każdemu wygodniej było trwać w tej obojętności, by potem pojawić się na pogrzebie i odbębnić jakiś głupi, sąsiedzki obowiązek. Bo szkoda żony, żeby tak sama była w tym wszystkim. Bo co ludzie powiedzą.

Na uroczystości się nie pojawił. Nie chciał oglądać oglądać tej szopki i profesjonalnie wręcz zagranego współczucia. Może jego matka cierpiała, może strata Davida Coopera ją zabolała. A może wcale nie, może była to dla niej w końcu wolność, podobna do tej, jakiej Elijah zaznał przez ucieczkę do Hawkinsów. Nie wiedział tego i nie bardzo chciał się dowiadywać, biorąc pod uwagę fakt, jak łatwo jego własnej matce przyszło spisanie go na straty. Uciekł, skończył te nieszczęsne osiemnaście lat, lecząc nadwyrężony nadgarstek, pęknięte żebro, rozciętą wargę i purpurową opuchliznę pod okiem. Był dorosły i jego rodzicom nie należały się już comiesięczne przelewy na dziecko, wydawane oczywiście na wszystko inne, niż potrzeby Elijah. Nikt go nie szukał, nikt nawet nie kiwnął palcem by chociaż przeprosić, chociaż i tak te przeprosiny mogliby wsadzić sobie w dupę. Ból, gniew i nienawiść, żywiona wobec własnych rodziców nigdy go nie opuściły. I na pewno były powodem, swego rodzaju źródłem wielu kłopotów, które na siebie ściągał.

Od pogrzebu musiało minąć kilka dni, zanim Elijah zebrał w sobie siły i chęci, by wybrać się na cmentarz. Plotki w Lorne miały zwyczaj rozchodzenia się z zawrotną prędkością. Nieuchronnie więc dotarła do niego przyczyna śmierci ojca. Nie była to spektakularna śmierć. Nie było żadnego ukrytego bohatera, który postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i zemścić się za wyrządzone cierpienia. Stary Cooper zwyczajnie się zachlał. Pijany, przewrócił się wracając do domu i uderzył głową w krawężnik. Miał zwyczajnego pecha, że pierwsza osoba, która pojawiła się w okolicy - znalazł go już nieżywego.
Eli wahał się z decyzją wyprawy na cmentarz aż do przestąpienia progu przyczepy. Po co mu to było? Zobaczyć… właśnie, co? Kamienną płytę z wyrytym nazwiskiem i datami urodzin i śmierci? Może było na to jeszcze za wcześnie, może był tam jedynie drewniany krzyż z plakietką. Albo może nie było nawet krzyża, bo Cooperowie nie należeli do tych wierzących. Może był usypany z ziemi kopiec, przykryty jakimiś kilkoma smutnymi wiązankami. Może płyty nie będzie nigdy, bo na to przecież trzeba było mieć pieniądze. Pieniądze, których Cooperowie nie mieli nigdy. Nawet, jeżeli było cokolwiek, czego ten moczymorda nie przepił za życia - Elijah miał to w głębokim poważaniu. Nie chciał od niego n i c, a za żadne skarby nie zamierzał biegać po urzędach i załatwiać spraw spadkowych. Równie dobrze jego też mogli uznać za zmarłego, albo wydziedziczyć i byłby z tym całkowicie szczęśliwy.

Przez kilkanaście minut krążył wśród alejek, pełnych kamiennych płyt. Nie sprawdzał, gdzie dokładnie znajdywał się grób jego ojca, dając sobie pole do wymówki nie znalazłem, mogę sobie iść. Podczas swojej przechadzki natknął się jednak na ten świeży grób, przykryty kilkoma plastikowymi, tanimi wiązankami. Skrzywił się. Czego się spodziewał? Ciężko stwierdzić. Jakiegoś wybaczenia, odpuszczenia tych wszystkich przewinień ojcowskiej ręki? Jakiegoś pierdolonego katharsis na widok tego grobu? Nie odczuł żadnego z powyższych. Zamiast tego był ten sam ból i ten sam gniew, jaki mieszkał w nim od dziecka. Usiadł na trawie, wpatrując się w ten świeży kopiec ziemi z pewną… co to właściwie było? Rezygnacją. I dozą zawodu, bo przecież sam widok tej mogiły miał przynieść mu ulgę, która uporczywie nie nadchodziła.

Divina Norwood
death by overthinking
mvximov.
Jethro