olimpijka w jeździectwie — właścicielka ośrodka jeździeckiego — hodowca koni
33 yo — 165 cm
Awatar użytkownika
about
dotychczasowa królowa świata, której niczym jakieś upiorne domino sypie się wszystko - od niej samej zaczynając, przez zdrowie i spektakularną karierę, po najważniejsze małżeństwo. mimo wszystko kocha dicka (za) bardzo i oddałaby wszystko, by znowu go nie stracić.
+ Elijah Cooper

Ktoś na ich weselu żartował, że razem z Richardem muszą mieć chody nawet w jakimś tajemnym wydziale meteorologicznym, bo dzień ich ślubu był jedynym z piękną pogodą na całą dotychczasową australijską jesień. Wtedy śmiała się z tego jak z najlepszego żartu, który przypomniał się jej jednak akurat dziś - kiedy przed trzecią nad ranem rozdzwonił się telefon jej męża, ściągając go na akcję, postanowiła zaczerpnąć świeżego powietrza, wychodząc na taras. Pożałowała tego tak szybko, jak tylko lekko odsunęła drzwi. Była pieprzona trzecia nad ranem, było o k r o p n i e gorąco, wręcz parno, wręcz nie było czym oddychać. Aura jasno dawała do zrozumienia, że gdzie indziej częstuje szczęśliwców burzą, albo chociaż potężnym deszczem. Ainsley poczuła się tą o k r o p n ą pogodą zirytowana do granic możliwości. Prawda była taka, że z tą całą Australią to jej nigdy po drodze nie było i gdyby nie Dick, nawet nie pomyślałaby o tym, by znowu mieszkać tutaj na stałe. Odechciało się jej już dalej spać a siedzenie bez celu samej w domu wydało się jej bezcelowe. Właśnie po raz pierwszy poczuła się w pewien sposób okradziona z własnej podróży poślubnej. Mogła Mogli się właśnie wygrzewać na jakiś Malediwach, nie martwiąc o nic. Aż sobie westchnęła ciężko, tak zupełnie sama do siebie. Nie miała przecież pretensji. Owszem, oficjalnie zostali na miejscu przez pracę obojga, nieoficjalnie jednak liczyła się z tym, że chodzi o odwyk jej męża, nie myślała więc nawet o tym, by jakiekolwiek pretensje mieć.
Zamiast tego postanowiła złamać swoje prywatne założenia o tym, że do swojej pracy wróci dopiero po weekendzie, ukrócając to specyficzne wolne. Wzięła szybki prysznic, przesuszyła niedokładnie włosy zostawiając sobie na głowie na wpół wilgotny jeszcze nieład artystyczny swoich loków, wcisnęła się w pierwszy znaleziony stadniniwy dres i tak pojechała na miejsce.
Na litość boską, była 4:30. Co za spektakularny miesiąc miodowy, Atwood Remington.
Nie zwróciłaby uwagi na to, która dokładnie była godzina gdyby nie zegar wiszący wprost wejścia do pokoju socjalnego w stadninie. A gdyby nie zwróciła uwagi na zegar, nie zwróciłaby również na to, że coś się jej nie zgadzało. W momencie, w którym ściągnęła z siebie bluzę, odrzucając ją na jedną z kanap, tą najbliżej siebie. Ktoś tu spał. Cudnie. Jak szybko więc bluza opuściła jej dłoń, tak szybko poderwała ją z powrotem, naciągając z znowu na plecy. Zupełnie tak, jakby widok jej skromnej osoby w sportowym topie (staniku?) mógł kogokolwiek zgorszyć, albo co jeszcze gorszego. I jeszcze żeby to zrobiła jakoś nie obnosząc się specjalnie ze swoją obecnością tu to nie. Musiała odruchowo zrobić krok czy dwa w tył, wpadając tym samym na jedną z szafek, która zatańczyła lekko, rozwalając tym samym skrupulatnie układane stosunki pełne wielorazowych pudełek różnego rodzaju. Jasne, najlepiej obudź jeszcze pół dzielnicy.
Z pewną dozą ulgi zarejestrowała jednak, że osoba na którą patrzy to Elijah. Trudno nazwać go etatowym pracownikiem tego miejsca, ale bywał tutaj na tyle często - pomóc, zrobić cokolwiek przydatnego - że zdążyli się z Ainsley poznać. Jednak nie na tyle blisko, by niewiadomo jak świeciła ciałem, zapięła więc bluzę do samego końca. Zupełnie tak, jakby nagle zapomniała jak niedorzecznie gorąco było tego dnia.
- Przepraszam - no tak, to przecież najlepsze dzień dobry kiedy o 4:30 (!) wyrywasz kogoś ze snu, na dodatek takiego w dość podłym miejscu. W końcu pokój socjalny tutaj był naprawdę wygodny i komfortowy, ale jednak nie był prywatną sypialnią we własnym domu. - Nie chciałam cię przestraszyć - między Bogiem a prawdą to jednak przestraszyla głównie siebie. Ainsley nie była bowiem przyzwyczajona do tak... nagłego i niespodziewanego towarzystwa. Najwyraźniej jednak musiała się z tą myślą oswoić, bo biedny obudzony właśnie Elijah otwierał właśnie szeroko oczy i podnosił się, najwyraźniej by ocenić kto smie go budzić o tak niedorzecznej porze. Szefowa. We własnej osobie.
- Wszystko w porządku? - zapytała całkiem troskliwie, choć był to raczej element jakiegoś niezobowiązującego smalltalku. Nie wsadzałaby się świadomie na bombę nazywaną prywatnymi wycieczkami obcej sobie osoby. Wskazała jednak, jakoś tak zupełnie odruchowo na pomieszczenie, jakby w ten sposób chciała wyjaśnić, że pyta raczej o okoliczności jego drzemki akurat w tym miejscu.
Tak, zdecydowanie Malediwy nie wydawały się wcale takim złym pomysłem. Jak nigdy wcześniej chciała, by ktoś jednak mógł jej ten zagarnięty innymi, ważniejszymi sprawami miesiąc miodowy zwrócić.
W całym jego, pieprzonym, wymiarze.
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Nie planował tego. Nie planował spać na (całkiem w sumie wygodnej) kanapie w pokoju socjalnym. W ośrodku należącym już nie do panny Atwood, a pani Remington. To nazwisko wybrzmiewało zbyt znajomo, tym samym przywołując mu te wspomnienia, które bardzo chciałby zakopać i do nich nigdy więcej nie wracać, chociaż widmo przeszłości przecież nadal ciągnęło się za nim w postaci tej białej damy, z którą zapoznał się aż za dobrze. Wszystko dzięki Dickowi Remingtonowi. O ironio, nawet nie zdawał sobie sprawy, że osoba, którą przywoływało to właśnie nazwisko była faktycznym mężem jego szefowej. Przecież Dick nie nadawał się do żadnych związków, a tym bardziej do małżeństwa, po koksie pieprząc wszystko co się ruszało i wyraziło chociaż cień chęci na zbliżenie. Cóż, to była kolejna kwestia, w której bardzo się mylił. I nie zdawał sobie sprawy, ze jeszcze kilka godzin temu rozmawiał z jej mężem, który zarządził zamknięcie części terenu osiedla przyczep po pożarze.

Tak, tego pożaru też nie planował, ale co innego mogło się stać, kiedy do równania włączało się bandę debili z przepalonymi ziołem mózgami, trochę drewna i butelkę podpałki, odjęło się umiejętności logicznego myślenia i bezpiecznego rozpalenia ogniska… I kończyło się na zaprószonym ogniu i podpalonej przyczepie. Elijah miał na tyle szczęścia, że płomienie nie dotarły do jego miejsca zamieszkania, opanowane przez ekipę strażacką. No, a w ogóle to wszyscy mieli farta, że jedna przytomna sąsiadka jednak zadzwoniła na numer alarmowy jak tylko usłyszała spanikowane krzyki. Takim, jakże przyjemnym i genialnym, sposobem wylądował na tej kanapie. Odcięty od własnego mieszkania, bo tak dla pewności zamknęli jeszcze tereny dookoła miejsca pożaru, albo… Albo może Dick zrobił to specjalnie. Może wiedział, że Elijah trzyma u siebie wystarczającą ilość narkotyków, która posłałaby go za kratki na długi, długi czas. Ta perspektywa skutecznie go przerażała, chociaż przecież nikt nie zamierzał szukać jego kokainy, jego oxycontinu, jego kilku jointów i kartoników kwasu. To całe towarzystwo siedziło cicho z tyłu pierwszej szuflady w szafce obok łóżka, cierpliwie czekając na lepsze czasy - to znaczy moment, w którym Al-Attala zabraknie w przyczepie na tyle, by Elijah mógł się w spokoju naćpać. Przyzwyczajony był do takiego sposobu spędzania wieczorów, w pozornej samotności, a jednak w towarzystwie wybranej substancji psychoaktywnej. Dopóki Lou nie pojawił się w tej nieco przymałej dla dwóch osób przyczepie, niby nie permanentnie, jednak na wystarczająco długo, by Eli musiał znacznie ukrócić swoje nawyki. Po co było zarzekać się, że wcale nie miał problemu z narkotykami? Teraz tylko cierpiał - psychicznie, fizycznie, z odstawienia i tego wieczoru też ze skręcającego go stresu na samą myśl o tym, że tym razem to ktoś inny mógł go wsypać.

Niestety i tak nie miał wpływu na to, co się działo i żadne dyskusje ze strażakami, rozwijającymi taśmy wokół jego przyczepy nie zdały się na nic. W końcu oni tylko wykonywali polecenia i jak tak miało być - no to tak trzeba. Nie mogli robić wyjątków dla jakiegoś niedożywionego kolesia, któremu chyba trochę za bardzo zależało na dostaniu się do swojej przyczepy. Wpadł więc na całkiem sensowny, acz może troszkę ryzykowny pomysł, obejmujący owy przytulny pokój socjalny. W końcu z racji swojej mocno dorywczej, ale całkiem istotnej roboty - zawsze miał klucze do części socjalnej stadniny. Trzymał je w schowku w samochodzie, bo nie raz lądował w stajni zaraz po wyjściu od Hawkinsów, bez wcześniejszych planów na wyrobienie tam zmiany. Wpakował się więc do swojego grata i chwilę nawet wahał się, czy aby na pewno powinien to robić. To była znacznie lepsza opcja, niż spanie w samochodzie, a i tak przecież miał wstać o piątej nad ranem, więc nikt go nawet nie zauważy. Taki był plan, pierwszy tego wieczoru. Napisał jeszcze krótkiego sms-a do Lou, informując go, żeby przespał się dzisiaj u znajomych, bo i tak nie dostanie się do przyczepy. Wątpił, by chłopak w ogóle planował wracać tej nocy, ale przynajmniej się nie zdziwi, a Elijah będzie miał czas na zebranie myśli, by mu to wszystko wytłumaczyć następnego popołudnia.

Pojechał więc, dostał się do pokoju socjalnego bez problemów i zrzucił z siebie ubrania, przesiąknięte zapachem dymu. Smrodem raczej, bo to nie był ten przyjemny, nieco wędzony zapaszek grilla. To był zwykły smród spalenizny. Koszulkę i jeansy rzucił na podłogę, umył twarz w toalecie i złapał pierwszy lepszy koc, ten który był pod ręką - nieco gryzący, wełniany i pachnący sianem i końską sierścią. Jakby mu to miało przeszkadzać, kiedy sam spędził tyle lat w pokoju nad stajnią. Ten koc pachniał domem, pachniał przeszłością i tymi łatwiejszymi czasami, kiedy jedyne kłopoty, w jakie się pakował to były barowe bójki, zwieńczone dumnie noszonym limem pod okiem lub rozciętą wargą, która przecież miała nadawać dwudziestolatkowi charakteru. Zakopał się pod kocem i wiercił się jeszcze przez chwilę, próbując wyrzucić z głowy osobę Remingtona. Ten jego pieprzony uśmieszek i bezczelny ton. To wywyższenie i pogarda, kiedy patrzył na niego jak na szczura, jak na bezpańskiego psa, jak na skończonego ćpuna. Brzydził się nim tak, jak Frankenstein brzydził się swoim własnym potworem. A przecież to Remington go stworzył, poprowadził go na ścieżkę imprez, przygodnego seksu i uzależnienia.

Udało mu się w końcu usnąć, jednak nie na długo. Nie słyszał, kiedy Ainsley weszła do pomieszczenia o tej czwartej trzydzieści. Spał na tyle mocno, by się nawet nie ruszyć, więc nic dziwnego, że go nie zauważyła. Jednak bluza, lądująca centralnie na jego twarzy, skutecznie go wybudziła. Mruknął niewyraźnie, acz z niezadowoleniem i zrzucił materiał z głowy, nie do końca jeszcze wiedząc co się dzieje, gdzie jest, jaki mamy rok i kto go obudził. Zmarszczył brwi, obserwując jej swego rodzaju panikę. W sumie trudno było się dziwić, nikt jej nie informował, że Cooper postanowi się przekimać na kanapie. Skrzywił się, wyraźnie kontuzjowany tak nagłym obudzeniem i sięgnął po telefon, by sprawdzić godzinę. Czwarta trzydzieści dwa.
Co ty tu robisz? - no tak, bo przecież to on powinien zadawać takie pytania swojej szefowej. Pacnął się dłonią w twarz i przetarł oczy, próbując się rozbudzić, po czym usiadł na kanapie, przykrywając się nieco kocem. Tak jak i ona zapięła bluzę pod samą szyję (bez powodu, bo tak naprawdę nawet nie zwrócił uwagi na to, że pod tą bluzą był tylko jakiś krótki top czy inny sportowy stanik). Przeklął pod nosem i pokręcił głową, chociaż jego odpowiedź mijała się z mową ciała.
Tak, po prostu… Tylko dzisiaj tu się przespałem, tak trochę wyszło, że mieliśmy trochę problem w White Rock i dopiero jutro mogę wrócić do domu. Sorry, powinienem był Cię uprzedzić. - trochę problem to trochę eufemizm w tym przypadku.

Ainsley Remington
death by overthinking
mvximov.
Jethro
olimpijka w jeździectwie — właścicielka ośrodka jeździeckiego — hodowca koni
33 yo — 165 cm
Awatar użytkownika
about
dotychczasowa królowa świata, której niczym jakieś upiorne domino sypie się wszystko - od niej samej zaczynając, przez zdrowie i spektakularną karierę, po najważniejsze małżeństwo. mimo wszystko kocha dicka (za) bardzo i oddałaby wszystko, by znowu go nie stracić.
+ Elijah Cooper

Gdyby tylko mogli wiedzieć, że dzisiejszej nocy (choć może raczej mowa już raczej o poranku) powodem ich braku snu była jedna i ta sama osoba, pewnie nie rozmawialiby ze sobą z taką łatwością. Chochlik losu był to bowiem zupełnie doskonały, że zły wilk z bajki Coopera - ten który potraktował go kilka godzin temu z taką pogardą i który uruchomił lawinę niekoniecznie najlepszych wspomnień i skojarzeń - w jej bajce występował w roli bohatera - czułego, choć mocno już tej nocy zmęczonego męża, któremu obiecała że popołudnie będą mieli zarezerwowane wyłącznie na siebie i to na tony udanego seksu odpoczynku. Dick Remington okazywał się więc postacią wszechstronną i wielowymiarową, co o dziwo w jakiś zupełnie pokręcony sposób pozwoliło dzisiaj przeciąć się drogom Elijah i Ainsley. Szkoda, że chociaż czasami nie jesteśmy w stanie czytać w myślach innych. Choć może sama zainteresowana by tego nie chciała?
- Ja? - owszem, zdziwił ją swoim pytaniem. W końcu zdążyła przez wszystkie lata przywyknąć do tego, że to ona jest raczej osobą od ich zadawania. Na swój sposób więc takie odwrócenie ról ją gdzieś tam w środku rozbawiło, a cień całego tego zajścia można było obserwować na jej twarzy, kiedy emocje - najpierw zdziwieniem, potem uśmiech - malowały się kolejno na jej twarzy. - Zależy co chcesz wiedzieć - zaczęła krótko, w dość nonszalancki sposób. Raczej oczywistym w końcu było, że pełna forma jego zapytania powinna brzmieć: co jakikolwiek normalny człowiek robi w takim miejscu o wpół do piątej? Ale nauczona doświadczeniem nie była już na tyle odważna, by cokolwiek generalizować. - Mieszkam? - w ogólnym ujęciu Lorne Bay, ewentualnie tej działki bo rzut beretem stąd znajdował się w końcu jej rodzinny dom. - Pracuję? Trenuję? Choć aktualnie jedynie stoję - dokończyła z zupełnie rozbrajającym uśmiechem, nawet się szarpnęła na jakieś całkiem naturalne zaśmianie do kompletu. Coraz częściej łapała się na tym, że w tej przeklętej Australii chyba jakoś zyskuje na sympatyczności, jakieś takiej zupełnie przyziemnej normalności i o dziwo, było to całkiem miłe uczucie. Ciężko, żeby coś takiego nie było lepsze od dożywotniego bycia wyniosłą zołzą.
Aby poczuć się w zajmowanym tym swoim staniem miejscu pewniej, oparła się pośladkami o blat szafki, w którą to dopiero co z tak ogromną gracją szturchnęła, przy okazji rozwalając pojemniki. Zdała sobie jednak sprawę, że urywane odpowiedzi z kategorii "poironizujmy sobie o czwartej trzydzieści nad ranem", nie są najlepszą opcją i poczuła jakiś wewnętrzny obowiązek wytłumaczenia się (a w przypadku Ainsley było to co najmniej niespotykane!), ale wtedy blondyn wyratował ją z opresji opowiadając krótką historię, która dzisiejszego wieczora wymusiła na nim spanie w tym socjalnym pomieszczeniu.
- White Rock? Och, chodzi o ten caravan park? Dobrze kojarzę? Mówisz o tym pożarze? - w normalnych okolicznościach przyrody, nie miałaby zielonego pojęcia że do jakiegokolwiek pożaru doszło w okolicy, nawet gdyby to przyczepowe poletko było działka w działkę z jej ośrodkiem. Teraz jednak żyła z gorącym (dosłownie i w przenośni) źródłem tego typu newsów, bo przy kim jeśli nie przy swojej szanownej małżonce komendant miejscowej straży pożarnej mógł zrzucać z wątroby swoje zawodowe frustracje? No właśnie. - Mój mąż był wręcz z a c h w y c o n y, że znowu ściągają go środkiem nocy do kolejnego wezwania - zaśmiała się trochę cierpko. Pewnie mogła tego nie mówić. Zapytana o to skąd wie o pożarze mogła w końcu palnąć, że z lokalnej witryny informacyjnej, którą jakiś nieszkodliwy wariat prowadzi z uporem maniaka na Facebooku. Nadal jednak była w trybie tej ostatecznie i beznadziejnie zakochanej żony, więc wszyscy w jej otoczeniu musieli jej to wybaczyć, ale po prostu u w i e l b i a ł a opowiadać o Dicku, choć od biedy samo tytułowanie go jej mężem też podobało się jej maksymalnie i przemycała to gdzie tylko mogła, trochę tak jak studenci prawa swój kierunek studiów. - Nikomu nic się nie stało, prawda? Mieliście wszyscy dużo szczęścia - choć szczerze mówiąc nadal miała w głowie wiązankę, jaką na temat tego wydarzenia odpalił w domu Richard i była ona daleka od jej entuzjazmu. Sama Ainsley jednak starała się być teraz profesjonalna, acz na tyle neutralna by nie wyjść na zainteresowaną nadmiernie. - I hej, nic się nie dzieje, czuj się jak u siebie. Choć trzeba było rozłożyć się w biurze, kanapa tam jest rozkładana - i owszem, właśnie dotarło do niej jak źle musiało to zabrzmieć, tym bardziej kiedy w rzeczonym pomieszczeniu pasjami, w parze przesiadują Ainsley z menadżerem, Garym, ale w myśl tylko winny się tłumaczy, tłumaczyć się nie zamierzała. - Nie musisz mnie uprzedzać, jest okej. Byłabym pewnie równie zachwycona taką pobudką, co mój mąż tym nocnym wezwaniem - zaśmiała się nawet trochę. Choć, co śmieszniejsze, dzwonek telefonu najpewniej i tak obudziłby wyłącznie jej szanownego małżonka, więc i tak na jedno by wyszło. - Nie przejmuj się mną, jestem po prostu trochę odludkiem i czasem dziwnie reaguję na towarzystwo - tym bardziej tak niespodziewane. - W każdym razie, nie zamierzam przeszkadzać, zaplanowałam porządki w papierologii, ale jeśli chciałbyś odespać to będę siedziała sobie cichutko w biurze. Zrobię tylko kawę i już znikam z horyzontu - między Bogiem a prawdą to zapewne sama zamierzała się wyciągnąć na wspomnianej wcześniej biurowej kanapie i swoje dospać, ale musiała przecież pracować na wizerunek odpowiednio zapracowanego człowieka, prawda? Zasalutowała nawet, niczym jakiś żołnierz w wojsku i z gracją odbiła się od blatu szafki, o którą się opierała, ruszając w stronę kącika przeznaczonego na kuchnię, a dokładnie - do ekspresu.
- Jeśli czegoś potrzebujesz, mów śmiało - i aż się wyprostowała jakoś bardziej.
Chyba w formie uznania dla własnej... dostępności? Co ta miłość robi z ludźmi.
pomoc na farmie / striptizer — farma Hawkinsów / klub Shadow
33 yo — 183 cm
Awatar użytkownika
about
You know I might have been born just plain white trash
But Fancy was my name
Łączyła ich nie tylko stadnina, ale także pewien mężczyzna, plasujący się na dwóch ekstremalnych skrajnościach - dla Elijah był owym złym wilkiem, który wciągnął go w nałóg (przecież kogoś musiał winić, prawda?), a dla Ainsley najwyraźniej balansował na drugim końcu skali, grając rolę kochającego męża. Gdyby to wiedział, zapewne nie zdecydowałby się w ogóle na tę pracę, na tę dorywczą pomoc na zasadzie „kiedy trzeba”. Nie pojawiałby się tu w odpowiedzi na telefon od blondynki, ba, unikałby tego miejsca jak tylko mógł. Jednak nie wiedział, ta informacja całkowicie przeleciała mu nad głową i nawet niekoniecznie zastanawiał się nad korelacją faktu, że Dick miał teraz podobno żonę i nowego nazwiska Ainsley. Miałoby to dużo sensu, prawda? Tylko, że on zwyczajnie nie chciał się nad tym zastanawiać. Umysł zaprzątała mu raczej myśl o tym, co Remington mu powiedział te kilka godzin temu. Jego słowa o brygadzie antynarkotykowej odbijały się wciąż echem, a Elijah gdzieś tam środku modlił się, by zdążyć dostać się do swojej przyczepy zanim oni to zrobią. Przecież jeśli nic nie znajdą - będzie niewinny. Najwyżej zabiorą go na kilka przesłuchań, ale bez dowodów nie mogli mu nic zrobić, działając jedynie na pomówieniach od sąsiadów-właścicieli spalonego karawana. Lepiej dla wszystkich było, że jednak żadne z nich nie miało umiejętności czytania w myślach.

Słuchał jej, taki wyrwany bardziej z drzemki, niż snu - swoją drogą wcale niezbyt przyjemnego ani regenerującego, bo oczywiście przyśniło mu się, jak policja przeszukuje każdą przestrzeń w jego przyczepie - nie do końca rozumiał, o czym mówi. No bo przecież nie mieszkała akurat tu, w tym pokoju socjalnym… Chyba, że coś go ominęło. Zaśmiał się pod nosem, kiedy skończyła swój wywód, a może raczej żart. Nie, to nie ona bredziła, to on źle zadał pytanie.
Chodziło mi bardziej o to, co robisz akurat tutaj, o tej porze. — odparł, a po jego twarzy błąkał się jeszcze jakiś nikły, acz sympatyczny uśmiech. — Wiesz, raczej się nikogo nie spodziewałem tutaj o czwartej. Czwartej trzydzieści. — doprecyzował jeszcze, co by nie wejść na kolejną minę ironii. W normalnych warunkach chętnie włączyłby się w te słowne przepychanki - sam opierał na nich większość konwersacji, czy to pozytywnych, czy tych mniej - ale teraz niekoniecznie miał na to ochotę. Nie po zaledwie godzinnej drzemce, całym tym wydarzeniu w White Rock i niepewności co do następnego dnia. Ten zbliżał się wielkimi krokami i nie zanosiło się na to, by zwolnił, a co dopiero odpuścił. Gdyby tylko Cooper mógł, zostałby tu, na tej kanapie, już na zawsze, ukrywając się przed odpowiedzialnością. Był tchórzem. Ainsley zaskoczyła go natomiast wiedzą o tym, co dokładnie się stało. Brakowało jeszcze, żeby wiedziała kto dokładnie był winowajcą całego zajścia… Owego zaskoczenia nie ukrywał. Wiedział, że plotki rozchodzą się po Lorne, a szczególności po Carnelian szybko, ale żeby aż tak? Pokiwał tylko głową, w twierdzącej odpowiedzi na jej pytanie, a wspomnienie o mężu-strażaku rozwiało mu wątpliwości, co do szybkości przepływu informacji.
  • Zaraz, zaraz. Remington. White Rock Caravan Park.

    Wszystko mu się złożyło w jedną, niestety całkiem spójną całość

Poczuł się trochę tak, kiedy odpowiedź na pytanie przychodziła dużo czasu po zadaniu owego pytania. W najmniej oczekiwanym momencie, chociażby pod prysznicem, czy jako nagłe olśnienie przed snem, kiedy zupełnie nie było potrzebne. Albo kiedy każdy załapał pewien żart w locie, a on był ostatnią osobą, która go zrozumiała. Zamrugał kilka razy, trawiąc tę informację i ugryzł się w język, zanim puścił wiązankę przekleństw pod adresem Dicka.
Mhm. Mieliśmy farta. Tylko jedna przyczepa ucierpiała… Ale nikomu się nic nie stało. — mruknął, marszcząc nieco brwi i przyglądał jej się. Przez cały ten czas pracował najpierw dla narzeczonej, a potem dla żony tego sukinsyna. Nie, żeby to była jej wina, Cooper po prostu miał już dosyć niespodzianek, utrudniających mu życie. Najwyraźniej niestety nie zanosiło się na żaden koniec. Słuchał jej, tej kolejnej wzmianki o mężu, równie niezadowolonym z wezwania do pożaru, co Elijah z tej pobudki. Wzmiankę o rozkładanej kanapie w biurze wpuścił jednym uchem, a wypuścił drugim, kompletnie ignorując nie-dosłownie przywołaną tu postać menagera stadniny. W ogóle mało co docierało do niego ze słów kobiety, kiedy próbował poukładać sobie w głowie wszystko to, co się zdarzyło tego wieczora i nocy. Było tego zdecydowanie za dużo, bo skąd miał się spodziewać tak spektakularnego powrotu Remingtona do jego życia? Może gdyby Ainsley nie zdawała się tak dostępna i jakoś wyjątkowo otwarta, dzieląc się z nim, zupełnie niepytana, takimi szczegółami z życia jak zawód jej męża, czy ta mała ciekawostka o byciu odludkiem, może nie zapytałby. Może powstrzymałby się, kwitując całą tę sytuację jakimś mruknięciem, zarzuceniem koca z powrotem na siebie i dospaniem, chociażby tej kolejnej godziny, zanim wsiądzie w samochód i popędzi do przyczepy. Powinien zrobić to teraz, ale trzymało go tutaj to pytanie, samo cisnące się na usta.
Ten twój mąż to Dick Remington? — odezwał się dopiero, kiedy blondynka odwróciła się w stronę ekspresu. Skrzywił się nieco, zadając to pytanie, chociaż nie mogła tego widzieć. Sięgnął po koszulkę, ciśniętą na bok kanapy i zarzucił ją na siebie. Skoro miał mówić, kiedy czegoś potrzebował, to proszę. Potrzebował odpowiedzi na to pytanie.

Ainsley Remington
death by overthinking
mvximov.
Jethro
ODPOWIEDZ