Gdy ich usta się złączyły nie czuł zadowolenia, płynącego z wykonania części swojego planu. Jej bliskość sprawiła, że zapragnął mieć ją dla siebie, a to wywoływało wyrzuty sumienia. Okłamywał nie tylko swą przyszywaną siostrę ale i kobietę, którą kochał. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że Priscilla także zamierzała złamać mu serce, odrzucając jego zaloty i wracając do małżonka, a mimo to czuł się jak padalec. Zwłaszcza, że pogłębiający się pocałunek bardzo mu się teraz podobał. Może nawet za b a r d z o?
— Więc tego nie rób. Jesteśmy tu sami — odparł, szukając drogi do jej ust pomiędzy wypowiadanymi przez nią słowami. Oczywiście wiedział, że nie chodziło tu o wstyd przed opinią innych ludzi, bo ich bliskość była zwyczajnie nie na miejscu i nigdy nie powinna mieć miejsca. Na przekroczenie tej granicy nie pozwalał jej zdrowy rozsądek, prawość i lojalność wobec matki i wiedział, że złamanie jej w środku było nie lada wyzwaniem. Dziewczyna jednak szybko zasugerowała mu by pomógł jej zdjąć wilgotną od deszczu bluzę, pod którą skrywało się jedynie pół nagie ciało dziewczyny. Odsuwając się od jej ust, palcami pochwycił zamek i powoli go rozpinał, pozwalając by materiał stopniowo odkrywał kolejne partie jej bielizny. Wpatrywał się w każdy detal jej koronkowego biustonosza, który podkreślał jej biust i działał na niego nęcąco. Gdy w końcu rozpiął całość, ułożył dłonie na jej barkach i pochwyciwszy materiał, zsunął go z jej ramion. Gdy odzienie znalazło się na ubrudzonej ziemi, omiótł ją wzrokiem i zwilżył językiem usta. — Jesteś.. piękna — wyjąkał, nie mogąc przestać lustrować jej wzrokiem. Jego oddech był cięższy, a dłonie pragnęły wyrwać się by móc dotknąć jej nagiego ciała. — Ale nie zrobię niczego wbrew twojej woli — dodał, licząc na to, że dziewczyna nie zostawi go na pastwę losu w takim stanie. Nie chciał jednak popełnić żadnego błędu i musiał mieć pewność, że dawała mu na to przyzwolenie. Ostatnim razem, gdy sama dobierała się do jego paska, zrzuciła winę na niego i kazała mu spierdalać. Tym razem nie było miejsca na żaden, nawet najmniejszy błąd. Poza tym, cholera - pragnął jej!
Frankie M. Gardner
Zależało jej by matka miała na kim się oprzeć. Nie chciała jej tego odbierać, nawet jeśli miała prawo złościć się na nią za wszystkie tajemnice oraz sekrety, którymi nie chciała się z nią podzielić. Dlatego czerpanie przyjemności ze zbliżenia się do Sidney’a było poniekąd z d r a d ą. Mimo to w tym momencie nie chciałaby znaleźć się w żadnym innym miejscu. Przy żadnym innym chłopaku. Wszystkie te moralne wątpliwości zdawały się jednak nie mieć znaczenia. Nie była w stanie myśleć o nich, kiedy jedynym czego chciała, były kolejne pocałunki wykradane sobie między słowami. Słowami, których miała serdecznie dość. Bała się bowiem, że usłyszy coś, co ją zablokuje lub przypomni o wcześniejszym postanowieniu.
Zamiast tego usłyszała, że jest piękna.
Nie spiesząc się, powoli rozpinał zamek, a ona obserwowała jego dłoń sunącą ku dołowi. Krótkimi ruchami ramion pomogła mu zrzucić bluzę na ziemię. I choć widział ją wcześniej ubraną jedynie w kostium kąpielowy, obecna chwila była inna. Odsłonięte ciało stawało się bardziej intymne, a ciężkie oddechy świadczyły o niecierpliwości. Podobał jej się sposób, w jaki na nią patrzył; jakby nie widział niczego poza nią. Być może nadinterpretowywała ogień tańczący w jego oczach, być może widziała w nich to, co chciała zobaczyć. Jeszcze bardziej chciała poczuć na sobie jego dłonie. Ich spracowaną fakturę i niebezpieczną szorstkość. A kiedy wspomniał o zgodzie, uświadomiła sobie, jak bardzo różnił się od chłopaka, nachalnie próbującego wedrzeć się do pokoju, w którym się przebierała.
Uśmiechnęła się lekko i wsunęła dłonie pod jego mokrą bluzkę. Mimo że czuła niecierpliwość, chciała wydrzeć tej chwili jak najwięcej przyjemności, dlatego próbowała się nie spieszyć, choć ciało podpowiadało coś przeciwnego.
— Chcę tego — powiedziała, badając jego ciało, każdy mięsień uwidaczniający się na brzuchu wraz z głębokimi oddechami. Głos odrobinę zadrżał, jednak nie z powodu niepewności. — Chcę ciebie — dodała szeptem, jakby obawiała się, że zbytnia natarczywość wszystko zrujnuje.
Koniec
sidney coningsby
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Powoli jednak przyzwyczajał się do widoku krwi nie wynikającej z wypadków, przyzwyczajał się do tego, że jego zadaniem jest głównie opatrywanie ludzi Kolumbijczyków albo ich wrogów, którzy mieli pozostawać przy życiu jak najdłużej. Uczył się bycia głuchym na błagania o śmierć i próbował nie myśleć o tym, że własnie podtrzymuje życie kogoś, kto właśnie przez niego będzie dłużej torturowany. Zwykle właśnie do tego był potrzebny braciom; rzadziej - do tłumaczenia czegoś z innego języka, dlatego też i tym razem spodziewał się podobnego zadania: jechał z Santiago gdzieś na obrzeża miasta, okolica stawała się coraz bardziej dzika i zarośnięta, opuszczona. Powoli wokół się wyludniało, aż w końcu oczom Dary ukazały się pola i odległe lasy; każda z działek miała ogromną powierzchnię i ciężko byłoby ludziom zobaczyć, co dzieje się u sąsiadów, co miało swoje dobre i złe strony. Tą złą stroną mogli być właśnie oni.
Nie pytał Tiago, gdzie i po co jadą - ważne, że mężczyzna zażądał, żeby Dara wziął ze sobą swoje instrumenty medyczne - wszystkie, jakie tylko posiadał, więc Irlandczyk podejrzewał, że znów będą kogoś przesłuchiwać; tym razem nie na terenie swojej posiadłości. Gapił się przez okno, podziwiając okolicę i próbując nie wyobrażać sobie, jak ten człowiek będzie potem wyglądał - ale może wcześniej wyśpiewa to, czego Santiago od niego chciał? A może tym razem nie chodziło o wyciągnięcie informacji, tylko o karę? Może też wcale nie chodziło o tortury, tylko o coś zupełnie innego? Może trzeba było komuś pomóc? To już się dawno nie zdarzyło, poza czymś na kształt pomocy tym, których ktoś z kręgu Delgado potrafił nieźle urządzić w swoim "szkoleniu", by byli posłusznym ludzkim towarem.
Santiago Navarro Delgado
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Santiago ostatnio nie miał głowy do interesów - powiedziałby nawet, że miał powyżej uszu tych wszystkich nielegalnych rzeczy, które musiał robić od wielu lat, głównie z rozkazów własnego ojca - przynajmniej na początku, a potem po to, żeby jakoś gang utrzymać w pozycji, w której ojciec mu go przekazywał. Jasne, senior Delgado wciąż sprawował pieczę nad biznesem i wszystkimi nielegalnymi rzeczami, które robili, ale robił to z Kolumbii, więc Tiago w pewien sposób był tutaj, w Lorne Bay, zdany na siebie i swojego brata. Brata... no dobra, głównie na siebie, patrząc na to, że Gabriel zwykle jednak był albo pijany albo naćpany, ewentualnie jedno i drugie i szczerze powiedziawszy dość rzadko się widywali. A widywali się jeszcze rzadziej od momentu, kiedy Santiago oświadczył Gabrielowi, że wyprowadza się z posiadłości, w której mieszkali razem z Diego i Darą i że od tej pory będzie mieszkał w pobliżu, ale z Thierrym. Jak też zapowiedział tak zrobił, więc w posiadłości Delgado nie było już praktycznie żadnych istotnych dla niego rzeczy, a on pokazywał się na oczy tamtejszym mieszkańcom coraz rzadziej, tylko wtedy, kiedy miał do któregoś z nich jakiś interes.
Tak też było tym razem, gdy zażądał od O'Sullivana spakowania wszelkich jego cudeniek i zapakował go razem z nimi do samochodu. Przez całą drogę na opuszczoną farmę nie odzywał się za bardzo, nigdy też nie był mistrzem nawiązywania jakichś small talków, a chyba Dara raczej też nie był ich zwolennikiem, więc droga minęła im w ciszy i być może w poczuciu jakiegoś delikatnego dyskomfortu. Uważał go jednak za jego przyjaciela, nawet jeśli nie mówił mu o wszystkim, więc milczenie w jego towarzystwie nie było aż tak znowu tragiczne.
W końcu dotarli na miejsce, Santiago zgasił auto i wysiadł z samochodu, a potem ruchem podbródka wskazał jakąś nie do końca stabilnie wyglądającą stodołę, która w czasach świetności zapewne służyła swoim właścicielom do przechowywania zboża. Częściowo była murowana, prawdopodobnie ze względu na ryzyko pożarów i w celu zapobiegania ewentualnym stratom, na które rolnicy i farmerzy raczej nie chcieli się narażać. Zanim jednak ruszył w jej stronę wyjął jeszcze z kieszeni paczkę papierosów, jednego wyjął sobie, a potem zaoferował paczkę także Darze. Odpalił oba, jeśli przyjaciel zdecydował się skorzystać, po czym zaciągnął się mocno, biodrami opierając się o maskę auta.
- Gabriel bywał ostatnio w domu...? - zagadnął wreszcie, kierując spojrzenie ponownie w stronę budynku, niby pytając z czystej ciekawości, a w rzeczywistości próbując wybadać czy z jego bratem nie dzieje się na pewno nic niedobrego.
Darragh O'sullivan
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Kiedy w końcu zajechali pod jakąś rozpadającą się stodołę, Dara jeszcze przez chwilę siedział w aucie, patrząc z niepokojem na ten budynek i zastanawiając się, co czeka go w środku. Wreszcie jednak wysiadł, stanął przy Tiago i wziął od niego papierosa, zerkając co chwilę na stodołę.
- Gabriel? - uniósł brwi, nie spodziewając się teraz tego pytania - W zasadzie... no, bywa, czasami. Rzadko go widuję, bo się mijamy: on... no, głównie pije - wzruszył ramionami. To nie tak, że go to nie interesowało; wręcz przeciwnie - martwił się o młodszego Delgado i zastanawiał, jak mógłby mu pomóc, ale nie widział sposobu. Nie chciał mu wprost mówić, że powinien się zgłosić po pomoc, bo chyba miał problem alkoholowy, że może powinien się zgłosić do jakiegoś psychologa, skoro nie radzi sobie ze swoimi problemami. Nie był też pewien, co to za problemy, a trochę bał się pytać: jak by nie patrzeć, to bracia byli przestępcami, dość groźnymi, więc Dara czuł przed nimi respekt. Nie chciał im zbytnio wchodzić w drogę i sprawiać wrażenia, że wpieprza się w ich życie. Miał jednak wrażenie, że decyzja Tiago o wyprowadzce pogorszyła stan jego brata, tym bardziej, że starszy nie wyprowadził się tak po prostu. On zamieszkał z jedną z tych dziwek, co O'Sullivan nie do końca rozumiał.
- A właściwie, to mogę zapytać o to, dlaczego zamieszkałeś z tym... Z Thierrym? O co chodzi? - popatrzył na niego zaciekawiony - Co z Sad? Myślałem, że ożenisz się z nią i to z nią zamieszkasz, jeśli już. Albo że ona zamieszka z nami.
Santiago Delgado