agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Powrót do wilgotnego, przepełnionego pleśnią hangaru (może oprócz szczurzego ciała, dziś zacznie tam gnić jeszcze jedno, ludzkie, podszeptywał złośliwy głos w jego głowie) był nie tyle torturą, co podróżą niemożliwą; kiedy tylko sięgał pamięcią do granic tych wydarzeń nachodziły go mdłości, przerażenie i pewność, że jakkolwiek jego życie układało się do tej pory — nie będzie już mógł do niego wrócić.
Jesteśmy kwita, och, oczywiście; podejrzewał, że nikt na jego miejscu nie wykazałby się tak wielką dobrodusznością. W końcu Jonel go porwał i bóg wie, co zamierzał mu zrobić, gdyby nie przerwano im wstępu do tortur; Cassius jednak wolał pozbyć się tamtych chwil i nigdy już do nich nie wrócić. Powinniśmy zacząć tę znajomość od nowa, kusiło powiedzieć, ale Cas wiedział, że już za kilka godzin, dzięki bogu, przyjdzie im się rozstać. I jedynym jego marzeniem pozostanie to, by już nigdy więcej drogi jego i Jonela się nie skrzyżowały.
Nie był nawet ciekaw tych zamazywanych, kreślonych wciąż na nowo słów. Tak naprawdę, choć do jego ust cisnęły się pytania takie jak kto to, kurwa, był bądź te, na które nigdy nie miał poznać odpowiedzi (czyli — uratowałeś mnie intencjonalnie czy przypadkiem?), nie był gotów ich zadać. Próbował odnaleźć się w tym wszystkim. Zaakceptować to, co się stało (wejście zostało zaryglowane; szarpali je, krzyczeli, Cas przeklinał i wbijał kawałek szkła w sznury, kalecząc skórę dłoni; nie było ich wcale wielu, zabawne, a najzabawniejsze było to, że w ogóle się go tam nie spodziewali) i pojąć, że jeśli już zaczął Jonelowi ratować życie — uratować je będzie musiał do samego końca. Jakże kusiło go pochwycenie telefonu i zadzwonienie do matki.
Ale ona przecież by nie zrozumiała.
A Jonel chyba tak.
Myślisz… — wciąż mamrotał; nie potrafił zapanować nad drżeniem głosu. Nie potrafił wskrzesić w sobie odwagi. Wpatrzony w jego słowa, gotów był do ucieczki; nie musieli rozmawiać, porównywać ze sobą swojej wiedzy. Cas nie mógł go zostawić — to było pewne — ale mogli zatonąć we wzajemnej ciszy. I pewnie powinni właśnie to uczynić. — Wierzysz w to, że Harvey zginął w wypadku? Po prostu? — kiedy zadał to pytanie po raz pierwszy Verze, wzięła go w ramiona. Biedny, biedny Cassius, taki głupiutki. Kiedy powtórzył je pół roku później, ze złością i tą nową iskrą szaleństwa błąkającą się już regularnie w jego oczach, Vera zasugerowała, że być może powinien porozmawiać ze s p e c j a l i s t ą. Bo ludzie umierają. Po prostu. A Harvey pił (sam mu dawałeś pieniądze, Cas, dawałeś mu pieniądze, chociaż wiedziałeś, na co je przeznaczy!), tonął i sprowadził na siebie taki los. Po prostu.
Hydra — powtórzył za nim (czy raczej, przeczytał) i skinął głową. W porządku. Brutus. W porządku. Imię od Harvey’a. W porządku. Stos pytań rósł w zdecydowanie niewygodnym tempie. A Cas tylko kiwał głową i nie pozwalał sobie na zadanie ani jednego.
Jakbyś uśmiechnął się tak do mnie w knajpie, to poszedłbym z tobą dobrowolnie do tego hangaru.
Zemdliło go. Boże, kurwa, wzdrygnął się i nie odwzajemnił tego grymasu. Nienawidził się za swoje myśli; przez moment sądził, że zwymiotuje. — Kim dla ciebie był Harvey, Brutusie? — spytał z przerażeniem, trochę nie chcąc poznać odpowiedzi. Jakiekolwiek inne imię nie przykułoby jego uwagi; mogło nawet pochodzić z pieprzonego Makbeta. Przypomniał sobie słowa matki, gdy wściekły — miał wtedy piętnaście lat — spytał, czy mogłaby schować swoją dumę do kieszeni i do Harvey’a wrócić; jak zdążył zaobserwować, to przez nią nigdy (jakże był podły) nie udało się ich trójce stworzyć prawdziwego, normalnego domu. Cas, twój ojciec mnie zdradzał. Za każdym razem, kiedy próbowaliśmy do siebie wrócić. Nie wiem, ile tych kobiet było, ale… Och, boże, Cassius i Brutus, Brutus i Cassius, Harvey, ty skurwielu.
Nie był w stanie zareagować. Przyglądał pogarszającemu się zdrowiu mężczyzny, myśląc o tym, że plan pomszczenia ojca był głupi — przecież w ogóle, tak właściwie, go nie znał. Ale Jo… nie, Brutus nie miał prawa zostać kolejną ofiarą jego bezmyślności; z trudem więc, lekko się zataczając, Cas ruszył się z miejsca i znowu do niego podszedł. Ułożył dłoń na jego czole, sprawdzając jego temperaturę i westchnął cicho, sięgając następnie po te swoje kartki. — Jeśli nie zdobędę tych narzędzi i leków, to pewnie… Ale wiem, skąd je wziąć, więc… Nie będzie mnie góra dwie godziny — powiedział, unikając już jego spojrzenia. Teraz tym bardziej pragnął zadzwonić do Very i poprosić, żeby wszystko naprawiła. Jak zwykle.

bruce coleridge
that poor Brutus — with himself at war
46 yo — 186 cm
Awatar użytkownika
about
martwą ciszę wiercąc wzrokiem, nie ruszyłem się ni krokiem, tylko drżałem, śniąc na jawie sny o jakich nie śnił nikt
Z zaskoczeniem uświadamia sobie (czy raczej przypomina, bo przecież do dokładnie tego samego wniosku doszedł już kilka godzin wcześniej), że wszystko jest mu właściwie obojętne.
Może było obojętne już od dawna; nie tylko w chwili, w której prowadzone w surowych warunkach przesłuchanie okazało się zdekonspirowane, ale zanim jeszcze dotarł do miodowych zachodów słońca nad Lorne Bay.
Kiedy jeszcze nie wiedział, czy mężczyzna o misternie utajnionych aktach, pracuje w pojedynkę.
Zaskoczy mnie z całym oddziałem? W porządku.
Będzie sam? Też w porządku.

No i później tak samo.
Wedrą się tu i mnie zabiją? Świetnie.
Jakoś jednak uda mi się uciec? Też świetnie.

A teraz nie inaczej.
Te polowe popisy lekarskie mnie dobiją? W porządku, świetnie.
Jakoś jednak z tego wyjdę? Też w porządku, też świetnie.


Tym też chce zareagować na jego pytanie; nie żadnym w porządku, ani innym świetnie, a tą obojętnością — Harvey zginął w wypadku? A kogo to obchodzi. Ale dostrzega, że najwidoczniej obchodzi Cassiusa; i to w aż nazbyt emocjonalny sposób.
TACY LUDZIE JAK ON NIE UMIERAJĄ W WYPADKACH, CAS bazgrze małymi, trzęsącymi się literami, nie tylko przez nieubłagane drżenie dłoni, ale też fakt, że za podstawkę pod kartkę papieru posłużyć musi mu własne ciało. Nie jest na tyle zdeterminowany na ukazanie mężczyźnie swojej niemożliwej do skruszenia siły (dobre sobie; był agentem CIA, nie przeklętym androidem), by z tak błahych powodów, jak dbałe i łatwe do odszyfrowania pismo wychylać swoje podziurawione, poszatkowane ciało do kawowego stolika.
Na ukazaną mu kartkę spogląda z takim samym, lub bardzo zbliżonym zdziwieniem, co Cassius — jakby sam dopiero co ją ujrzał, a nie zapisał tym konkretnym szlakiem liter. Skupia się jednak na trzech ostatnich: C a s. A więc począł już skracać jego imię. Świetnie, w porządku.
GDYBY HARV UMARŁ PRZYPADKIEM, NIE SZUKALIBY MNIE TERAZ TAK OBSESYJNIE. I NIE PRÓBOWALIBY MNIE WROBIĆ dodaje, choć tego już brunetowi nie pokazuje; ale też nie przekreśla. Nacierający nań paroksyzm świeżej dawki bólu wytrąca mu na moment z dłoni nie tylko kartkę, ale i chęć komunikacji. Nie obchodzi go to. Nie obchodzi go to. Rozwierając delikatnie swoją dłoń pięć lat wcześniej i pozwalając, by pomiędzy palce wsunęła się pomarańczowa koperta, przystał na oplatające jego nowe dokumenty — nową tożsamość — żądanie. Bierz to i się wynoś, Tristian. I się tym już kurwa, nigdy nie interesuj, dla naszego wspólnego dobra. Harvey wiedział, że tak to się skończy. Brutus też wiedział. Żaden z nich nie postanowił nic z tym zrobić. W porządku, świetnie.
Na pytanie dotyczące jakże specyficznej i niezrozumiałej więzi z człowiekiem, którego porzucił w poprzednim życiu, Brutus nie dostaje możliwości odpowiedzieć. To przez te paroksyzmy zbliżających się problemów — nie potrzebuje mieć w papierkach pięcioletniego doświadczenia w medycynie, by wiedzieć, że gęsta, karminowa ciecz ulatująca z przełyku, nie wróży rychłego powrotu do zdrowia. Odtrącając splamione krwią przedramię od ust, chce już coś napisać; nawet rozgląda się nieprzytomnie po swoim ciele, zastanawiając się, gdzie zgubił kartkę (ułożył ją przecież na stole) i długopis (cały czas ściska go między palcami). Ale nagle membrana jego gorejącej skóry schłodzona zostaje lekko drżącą, delikatnie wilgotną dłonią Cassiusa. Zaskoczony tym gestem, Brutus nieco się wzdryga.
Chryste, nie mogą dłużej bawić się w pacjenta i rozhisteryzowaną pielęgniarkę.
Mechanizm zakleszczających się w pięść palców rozwiera się, wypuszczając swój ciężar; długopis upada z głuchym hukiem na podłogę. W tym czasie Brutus oplata swoją dłoń na nadgarstku owiniętym w grubą bluzę i oddala ją od swojego czoła, a potem głośno wzdycha. Cholera, teraz przydałby mu się ten głos.
Puszcza jego rękę.
Kiwa głową.
W formie zrozumienia i pewnego rodzaju ponaglenia, a potem szuka za tym przeklętym długopisem, ale chyba nie ma już nic do dodania. Wątpi, że mężczyzna dotrzyma swojej obietnicy i niekoniecznie chowa o to pretensje; wydaje mu się raczej, że Cassius po prostu planuje uciec, bo sytuacja za bardzo zaczęła go przerastać.

cassius knightley
agent fbi — szukający mordercy ojca
29 yo — 180 cm
Awatar użytkownika
about
If he's as bad as they say, then I guess I'm cursed looking into his eyes, I think he's already hurt
Wiedział o nim naprawdę niewiele. Do niedawna Jonel posiadał wyłącznie kilka nieaktualnych fotografii, datę urodzenia i krótką informację tyczącą się jego służby dla CIA. Przypisanych miał też kilka miłych słów spod ręki Harvey’a; jedna tylko z zachowanych ocen, tyczących się go jako pracownika, wskazywała zaś, że mężczyzna ten był niebezpieczny. Długo poszukiwał jego śladów w archiwach agencji; bezskutecznie. Po ponownym (och, było to częścią jego obsesji) prześledzeniu pozostawionych przez ojca papierów (których, szczęśliwie dla niego, nikt nie zdołał zarekwirować) odkrył strzępki innych informacji. Takich, w których skryły się opisy przeprowadzanych akcji. Jonel był bezwzględny. Chłodny. Skuteczny. Brutalny.
I przez krótką chwilę Cassius żałował, że przestał nim być.
Odnajdując swoje imię na trzymanej przez niego kartce, uczuł w trzewiach coś na kształt złości. Jednak to zdziwienie wykrzywiło jego twarz; nagły gniew, wynikający w głównej mierze z niezrozumienia, pozostać miał jego tajemnicą. Poza tym, śmierć Harvey’a była ważniejsza niż okazana mu śmiałość; Cas mimo to chciał krzykiem obwieścić mu, że może i wplątani zostali przypadkiem w część jakiejś gry, której pierwszą rundę jakimś cudem przeżyli dzięki współpracy, ale nie nadawało im to żadnego prawa do tego, by zacieśniać więzy.
Tylko że własnym zachowaniem przeczył ów postanowieniu, prawda? Wiedział, że powinien był — jeśli tak bardzo chciał udzielić mu pomocy — porzucić go przed gmachem szpitala; mógł być już teraz w drodze na lotnisko, choć nie miał pojęcia, dokąd miałby się udać. A mimo to zabrał go tutaj. I oferował uratowanie tego przepełnionego tajemnicami życia.
Był przeważnie dość wrażliwy na cudzy ból; rodzice twierdzili, że odarł ich z całego człowieczeństwa i stał się wobec tego największym altruistą tego świata. Jednak kiedy Brutus począł demonstrować swój ból, Cas przyglądał się mu biernie. Jasne, czynił te swoje pomiary i wykonywał w myślach ciąg kolejnych obliczeń, ale zalewała go tak wielka fala cierpienia (okazywało się przecież, że w całym swoim dwudziestosiedmioletnim życiu nie zdołał, aż do dzisiejszych wydarzeń, pojąć, że jego ojciec był nie tylko niebezpieczny, ale i zupełnie mu obcy), że nie był w stanie pochylić się odpowiednio i nad jego bólem.
Wbił w niego spojrzenie dopiero wtedy, gdy ten zacisnął na jego nadgarstku palce.
Zabolało. A Cassius przypomniał sobie znów o początku ich znajomości.
Ci ludzie — mruknął, stojąc wciąż blisko niego. Przykucnął, ścierając z twarzy świeże ślady swojego załamania. — Nie wiedzieli, że tam jestem. Byłem pewien, że śledzili nas od dawna, ale kiedy tam weszli… Jeden z nich spojrzał na mnie tak, jakby mnie znał. I jakby chciał wszystko odwołać, bo nie tego się spodziewał. A ja strzeliłem — głos wciąż się mu wahał; nie myśl o tym, nie roztrząsaj tego, nie warto, powtarzał sobie, ale potrzeba wyrzucenia tego z siebie była silniejsza. — Nigdy wcześniej nie… Do nikogo nie strzelałem. Nikogo nie zabiłem. I teraz też nie wiem, czy oni żyją, czy nie, Brutus— łatwiej było udawać, że kryje się w tym wszystkim fikcja. Że obaj biorą udział w teatralnej sztuce, w której nikt nie miał prawa cierpieć prawdziwie. — Więc… jeśli przeżyli… Teraz będą szukać… n-nas — nie wiedział, czy znajduje się w realnym zagrożeniu. Jeśli faktycznie tamci przeżyli, z całą pewnością mieli po prostu skierować się do odpowiednich służb. Cassiusa zaciągniętoby do pod przymusem do Stanów — może zostałby o coś oskarżony — natomiast Brutus… och, tak, jeśli by nie uciekł, po prostu by zginął. Cas wstał i posłał mu przepraszające spojrzenie. — Broń… broń jest naładowana, ale nie sądzę, żeby wdzierali się tutaj w środku nocy. Zostawiam ci też klucze — mówiąc to rzucił je na stolik — i jeśli postanowisz wyjść, wrzuć je proszę do skrzynki — mruknął, wciąż czując się źle. Nie uzyskał przecież odpowiedzi; Brutus wciąż był wielką niewiadomą. A jednak Cas wiedział, że Harvey, kurwa, co za żart! musiał mieć pewność, że ich dwójka pewnego dnia się spotka. — Oczywiście radziłbym ci tu zostać, bo… — sięgnął spojrzeniem do kartki. Harv. Poszukiwania. Ci ludzie, którzy… — a może to dobrze, że go zabili — warknął, odwrócił się i po prostu wyszedł. Jakże dramatycznie trzaskając przy tym drzwiami. Miał wrażenie, że Harvey — jego ojciec i Harv — przyjaciel? ojciec? kochanek? Brutusa to dwie inne osoby. I że jakimś przypadkiem, wynikającym z nieporozumień, wplątany został w sam środek śmiertelnej gry, która nie powinna się go tyczyć.
Więc może to naprawdę dobrze, że Harvey, Harv, ten kłamca, został zamordowany.
I może faktycznie Cassius powinien po prostu uciec.

koniec
bruce coleridge
ODPOWIEDZ