- Później dostaniesz folder z propozycjami utworów, możesz wybrać któryś lub zdać się na nas. We wszystkim Ci pomożemy - obiecała jej, zapisując dotychczasowe ustalenia. Wszystko musiało być dobrze zaplanowane, ale… no tylko z ich strony. Rodzina miała prawo do przeżywania tego wydarzenia, nie powinna się w dzień pogrzebu zajmować żadną listą, czy dylematami.
- To nic, jesteśmy na to przygotowani. Zadam Ci jeszcze trochę pytań i stworzymy piękną ceremonię. Pochówek powinien być obrzędem religijnym, czy bardziej świeckim? - zapytała, bo też różniło się między różnymi rodzinami. A oni byli tu także gotowi na każdą opcję.
- To też mamy, ale spokojnie, przeprowadzę cię przez proces. Czy wiesz jakie kwiaty i paleta kolorystyczna najbardziej pasowałaby do jego pożegnania? - zapytała, bo tak to właśnie wyglądało. Od ogółu do szczegółu. Na pewno już wiedziała, czy będzie pochowany w trumnie, czy skremowany, więc zaraz pewnie też przejdzie do bardziej technicznych spraw.
Ale zanim zadała kolejne pytanie, zauważyła że kobieta zbladła i coś się działo.
- Oczywiście. Dobrze się czujesz? - zapytała wstając i od razu biorąc szklankę i wodę z małej lodówki, którą na pewno mieli na takie okazje. Nalała jej, a potem podeszła i przyklęknęła obok. - Otworzyć okno? Zadzwonić po lekarza? - zapytała z troską, bo jednak no zmartwiła się! Nie wiedziała, czy to wzruszenie, czy jednak coś poważniejszego…
— Zdam się na was, tylko podpowiem że najlepiej by to było coś łagodnego, chociaż też w miarę znanego. Być może jest coś, co klienci wybierają najczęściej — podpowiedziała, chociaż tak naprawdę było jej wszystko jedno. Byle dobrze i elegancko to wyglądało.
Odchrząknęła krótko, a następnie zapewniła, że jej rodzina to chrześcijanie i że im więcej elementów związanych z religią, tym lepiej. Lewisowie lubili się chwalić swoją pobożnością, mimo że prywatnie tak naprawdę niewiele mieli z religią wspólnego, poza oczywiście hucznym obchodzeniem świąt, bardziej żeby się zabawić i na pokaz, niż rzeczywiście dlatego, że tak bardzo wierzący byli.
— Kwiaty myślę, że głównie białe. Mogą być jakieś elementy różu lub fioletu. To samo jeśli chodzi o kolory. Biel, złoto, fiolet — wymieniała, zastanawiając się czy bardziej dopasować kolor pod ojca czy pod rodzinę i stwierdziła, że lepiej wybrać opcję drugą, tym bardziej jeśli nie chce słuchać potem narzekania matki. Ojciec miał być pochowany w trumnie, nie skremowany, ale to chyba przekazała wcześniej, chociaż zważając na zalany dokument, pewnie będzie musiała to jeszcze powtórzyć. Tym bardziej, że chyba trumnę też trzeba było wybrać. Z tym raczej nie będzie problemu, bo matka przed wyjście dobitnie jej powiedziała jaką chce.
Gdy już zrobiło się jej słabo, wzięła wodę od Alice i upiła kilka małych łyków, co od razu sprawiło, że poczuła się odrobinę lepiej. — Tak, trochę świeżego powietrza dobrze mi zrobi. Lekarza nie wzywaj, jeszcze nie umieram — mruknęła i lekko się uśmiechnęła, nawet jak trochę kręciło jej się w głowie. — Kawa i papierosy to nie najlepsza dieta — przyznała zaraz i znowu się napiła. Chyba powinna zjeść coś słodkiego… Albo cokolwiek.
alice underwood
Rodzinne sprawy były po prostu skomplikowane. I chyba dla każdego.
- Wybierzemy coś klasycznego i w dobrym guście - pokiwała głową, zapisując kolejne wskazówki. Naprawdę chciała żeby każdy pogrzeb wypadł idealnie, ale jednocześnie wiedziała, że wszystkiego nie da się przewidzieć. Na przykład rodzinnych dramatów, wybuchających w połowie ceremonii…
- Czy tata miał jakieś ulubione, czy nie zwracał na to uwagi? - zapytała delikatnie, bo w sumie różnie bywało! - Przygotujemy kilka propozycji kompozycji - dodała, żeby Joyce się nie martwiła, że zrobią po swojemu. Zawsze ustalali takie detale z rodziną, bo dla każdego coś innego było ważne. Dla jednych skromność i subtelność, dla innych przepych. A Alice nie oceniała, w końcu to ostatnie pożegnanie, powinno być takie, jak ktoś sobie wymarzy. Chociaż określenie ‘marzyć’ w odniesieniu do śmierci brzmi trochę makabrycznie.
- Okej, więc… spokojnie. Wiem że takie ustalenia potrafią wzbudzić wiele emocji - zapewniła ją, uśmiechając się lekko. - Czasami to po prostu za dużo. Ale mogę za to zaproponować zamówienie czegoś do jedzenia, jeśli masz ochotę - dodała, bo właściwie… no tyle się nie widziały, mogły przy okazji nadrobić stracony czas. I Alice będzie się czuła pewniej, jeśli odeśle stąd Joyce… no wzmocnioną jakoś.
Uśmiechnęła się lekko i pokiwała głową na podsumowanie odnośnie ozdób i kolorów. W tej rodzinie nie było ceremonii, świąt, a nawet rodzinnego obiadu bez dramy. Tacy po prostu byli Lewisowie.
— On… Lubił zieleń — mruknęła, przypominając sobie pewien wiosenny, ciepły dzień kilkanaście lat temu. Drzewa i krzewy zaczynały się zielenić, a ojciec powiedział do niej, że to jego ulubiona pora roku, bo zaczyna otaczać go zieleń, a wtedy czuje się najlepszy. Wtedy była za mała, żeby to zrozumieć, ale teraz zdawało jej się, że domyśla się o co mu chodziło. Odchrząknęła krótko. — Matce by się jednak nie podobało — zakończyła rzeczowo.
Jej złe samopoczucie wcale nie poprawiło jej humoru, chociaż chłodne powietrze i woda sprawiły, że zapanowała nad sytuacją. Zbladła, a gdy popatrzyła na Alice, miała wrażenie że obraz trochę się jej rozmazuje, więc zamrugała. To na pewno chwilowe. — Powinnam coś zjeść. Alice… Możemy się gdzieś przenieść? W jakieś przytulniejsze miejsce — zaproponowała, chociaż sama nie bardzo wiedziała jakie dokładnie miejsce ma na myśli. Inne pomieszczenie? Inny adres? Może Alice mieszkała niedaleko, a jak nie, to może była tu jakaś kawiarnia z wygodnymi fotelami.
alice underwood
I pewnie dlatego nie odcinała się od ojca, bo był ostatnim członkiem rodziny, który jej po tym wszystkim pozostał. I chociaż nie okazywał jej ani krztyny wsparcia, nie potrafiła dostrzec, że to najbardziej toksyczna relacja w jej życiu.
- Mamy coś, co na pewno będzie odpowiednie - zapewniła ją, zapisując sobie jakie kolory miała wybrać. Już widziała mniej więcej oczami wyobraźni, jak chciałaby zorganizować ceremonię, ale oczywiście Joyce Lewis będzie musiała nad wszystkim postawić pieczątkę akceptacji. - Zrobimy tak, żeby jej się spodobało - zaoferowała, bo wiedziała że czasem ludziom się wydaje, że coś nie może działać, ale potem zobaczą wizualizację i jednak będą przekonani do propozycji. No ale nic, to się okaże później. Bo teraz miały inne rzeczy na głowie.
- Jasne, nie ma problemu. Możemy też coś zamówić tutaj, jeśli nie czujesz się na siłach… - zaproponowała, biorąc swój telefon do ręki, bo trochę sie bała, czy jej po drodze kobieta nie zemdleje. Więc tak będzie bezpieczniej! - Wiem że pogrzeby to wiele różnych emocji, czasami ciało właśnie tak reaguje - zapewniła ją jeszcze, żeby nie było jej... no wstyd czy coś tam. Ludzie mdleli nie raz w tym pokoju! I w tym budynku też, swoją drogą... pewnie nawet kilka razy ktoś umarł z emocji pogrzebowych....
Gdyby usłyszała, że ktoś umarł, załatwiając pogrzeb, to chyba by parsknęła śmiechem, co byłoby dosyć niegrzeczne, ale nie mogłaby się powstrzymać. Czasami miała dziwne poczucie humoru, a obecnie była zbyt słaba, żeby trzymać się w ryzach.
Wyciągnęła rękę i dotknęła dłoni Alice, nachylając się nieco w jej stronę. — Dziękuję… Za wszystko — powiedziała po prostu, bo naprawdę była jej wdzięczna za wsparcie, niezależnie czy robiła to dla niej, jako znajomej, czy czysto z poczucia obowiązku, bo w końcu to jej praca. Wodziła wzrokiem po jej twarzy, przyznając jedynie przed sobą, że wyrosła na piękną kobietę. Ciekawe, że kiedyś nie zauważyła jej niezwykłej urody. Pewnie jako nastolatka zwracała uwagę na inne rzeczy. Cofnęła dłoń, zdając sobie sprawę, że chyba za długo dotykała Alice. — Zjesz ze mną? — spytała pospiesznie, starając się skupić uwagę na czymś innym. — Co zamawiamy?
Następna godzina zeszła im na wybieraniu co chcą zjeść i oczekiwaniu na zamówienie. W międzyczasie rozmawiały, jednak nie na temat pogrzebu. Trochę mówiły o tym, jak wygląda obecnie ich życie, trochę wspominały czasy szkolne. Obyło się bez omdleń i reszta spotkania upłynęła im naprawdę miło. Pożegnała się z koleżanką niechętnie, chociaż nie chciała dać tego po sobie poznać. Może ze strony Alice wcale nie było tak dobrze, może było po prostu przeciętnie? Odjechała, zastanawiając się czy utrzymają kontakt, czy po pogrzebie wrócą do swojego życia, znowu o sobie zapominając. /zt
alice underwood
Załatwianie formalności było z jednej strony dobijające, bo oznaczało koniec wszystkiego, taki definitywny, nieodwracalny, a z drugiej, dawało spokój. Pozwalało skupić się na zadaniach, na każdym po kolei. Rzeczy na liście było sporo, ale nie aż tak wiele jak w przypadku śmierci dorosłej osoby. Philemon był za mały na kredyty, konta w banku i tak dalej, nie musiała zamykać tego typu spraw. Ale już kwestie związane z pogrzebem czy szpitalem już tak. Chętnie wzięła to na siebie. Pozwoliło jej to zająć czas i nie wracać do pustego domu. Achilles chyba też niechętnie tam wracał. Ich drogi się ponownie rozchodziły, choć pewnie bardzo siebie potrzebowali. Ze wszystkich ludzi tylko oni rozumieli przez co przechodzą. I może właśnie dlatego tak trudno im było teraz ze sobą przebywać. Mieli tak po prostu wrócić do dawnych przyzwyczajeń, do wspólnych śniadań i uśmiechów wymienianych nad ekspresem do kawy? Willow czuła, że nie ma już powrotu, ani do tamtego domu, ani do bycia razem, cokolwiek by to znaczyło. Śmierć Philemona definitywnie pewne sprawy kończyła. Chciała być z Achillesem, tworzyć z nim rodzinę, nadal... ale to było trudniejsze niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Łatwiej było odpuścić, wycofać się. Może za jakiś czas znów spróbować dostać się do orkiestry skoro teraz nie była w stanie chwycić za skrzypce. Miała ochotę roztrzaskać ukochany instrument na milion kawałeczków, bo kojarzył jej się z synkiem. Oszukiwała siebie sądząc, że po jego śmierci tak po prostu będzie w stanie wrócić do życia sprzed tego wszystkiego.
Teraz jednak domykała ostatnie sprawy, płaciła ostanie płatności za trumnę, za pogrzeb i tak dalej. Formalności może nie z tych przyjemnych, ale na tyle zajmujących, że musiała się skupić na tym i tylko na tym. Wymiana uprzejmości z pracownikiem zakładu. Wysłuchanie grzecznościowych kondolencji i równie grzecznościowe podziękowanie. Absolutnie sztuczna sytuacja, ale jednocześnie tak formalna, że uczucia i ból schowały się głęboko w Willow. Miała nawet ochotę iść pozałatwiać wszystkie sprawy urzędowe świata, bo znajdywała w tym dziwne ukojenie. Ale nie miała żadnych spraw urzędowych. Wszystkie dokumenty miała aktualne, nie musiała składać żadnych wniosków. Nawet sprawdziła czy prawo jazdy jej się niedługo może nie kończy, bo może mogłaby chociaż to załatwić. Niestety nie.
Musiała powrócić do rzeczywistości, do świata bez Philemona, do świata pełnego bólu i straty. Niechętnie opuszczała Dom Pogrzebowy. Tego chyba nikt wcześniej nie powiedział. Niestety rzeczywistość postanowiła uderzyć ze zdwojoną siłą. Willow wyszła z budynku, by odkryć, że leje, ale tak leje, że świata nie było widać. Samochód miała zaparkowany po drugiej stronie ulicy. Niestety gdy zbliżyła się do krawędzi chodnika, ktoś właśnie z impetem wjechał w kałużę, a fontanna wody zalała Willow niemal w całości. Na tym jednak pech się nie skończył - gdy już mokra i brudna wsiadła do samochodu odkryła, że auto nie chce zapalić. Spojrzała na ikonki - brak paliwa. Musiała z tego wszystkiego zapomnieć zatankować. Siedziała więc mokra, zziębnięta w samochodzie i z braku siły po prostu się rozryczała.
that is what they are for.
{outfit}
Dzisiejsza ceremonia była skromna. Pochowano siedemdziesięcioletniego mężczyznę, który nie miał najbliższej rodziny. Były różne wersje tego dlaczego ta ceremonia była taka mała. Podobno był toksycznym człowiekiem, który zraził do siebie całą rodzinę i ta w końcu się od niego odsunęła. Podobno to rodzina była toksyczna i wyrzekli się człowieka, który nie wpasowywał się w ich standardy. Podobno, najzwyczajniej na świecie nikogo już nie miał. Ciężko było stwierdzić, która prawda była najprawdziwsza. Nie miało to ostatecznie znaczenia. Na koniec wszyscy trafiamy do tego samego miejsca, a nazwiska są wyryte na takich samych nagrobkach. Stajemy się równi i nie ma znaczenia to jakie ktoś wiódł życie, albo jakim człowiekiem był. Dla Morgan była to praca, więc naturalnie stawiła się na miejscu i uczestniczyła w mszy, a także w pochówku. Starała się trzymać na uboczu i nie rzucać się w oczy ludziom, którzy przyszli uczcić pamięć człowieka, którego znali. Nie chciała być w centrum uwagi, nie chciała być zaczepiana i odpowiadać na pytania. Miała być tylko sztucznym tłumem, który litował się nad kolejną utraconą duszą. Była trochę jak taki Charon, który się upewniał, że dusza dotrze w odpowiednie miejsce. Tylko, że ona upewniała się, że ta dusza przy ostatnim pożegnaniu nie jest samotna. Oczywiście pozwoliła sobie na popłakanie się. Płakała trochę nad swoim mężem, trochę nad sobą, ale też trochę nad człowiekiem, którego żegnała garstka osób.
Kiedy już nadszedł koniec pogrzebu, to Morgan wycofała się całkowicie. Nie miała zamiaru przyjmować kondolencji w imieniu zmarłego. To już by ją raczej przerosło. Poza tym odnosiła wrażenie, że wydawało się to nieco nieodpowiednie. Jedna sprawa to być zatrudnioną jako żałobniczka, druga sprawa to podawanie się za członka rodziny. Nie lubiła być w centrum zainteresowania i nie lubiła robić z siebie ofiary, więc przyjmowanie takich kondolencji było nie dla niej.
Stała sobie na uboczu i dyskretnie obserwowała jak uczestnicy pogrzebu powoli się rozchodzą. Wyjęła nawet telefon i otworzyła okienko rozmowy ze zmarłym mężem. Spojrzała na ostatnie, niedostarczone wiadomości, które do niego przesłała. Łudziła się, że odpisze. Kątem oka dostrzegła jakąś postać i nawet drgnęła z przerażeniem. Złapała się za serce. -Panie Lovecraft. - Szepnęła z oburzeniem, że ją tak zaszedł. -Ale mnie pan przeraził. - Schowała telefon, bo nie wiedziała czy będzie tak wypadało przy nim stać z telefonem w ręku. -Przepiękna ceremonia. Jak zawsze. - Podobało jej się to jak organizowane były tutaj pogrzeby. Skromnie, ale jednak pięknie. Tak, że każdy, nawet osoba samotna, mogła się czuć należycie pożegnana.
Le désir devient ma prison, à en perdre la raison
Rodzina Cravena od zawsze podchodziła do tematu śmierci w bardzo specyficzny sposób. Nie byli tymi, których przerażało samo zagrożenie i możliwość utraty bliskiej osoby. Przodkowie Lovecrafta musieli mierzyć się z potencjalną karą śmierci, w ostatniej chwili zmienioną na odsiadkę w australijskiej kolonii karnej. Sam mężczyzna paręnaście lat temu stanął twarzą w twarz z kostuchą cierpliwie czekającą na jego duszę oderwaną od pogryzionego przez rekina ciała, na marne. Po tak drastycznym przeżyciu przestał przejmować się potencjalnymi potrąceniami, zawałami oraz innymi przypadkami prowadzącymi siedem metrów pod ziemię, czerpiąc z życia garściami. Zdobywając wyżyny, o których nie śnili zwyczajni śmiertelnicy. Czy opłakiwał zmarłych krewnych? Nie. Uważał, że śmierć była zaledwie początkiem ich transcendentalnej drogi i życzył im samych pomyślności w świecie, gdzie fizyczne ograniczenia nie istniały. Mężczyzna marzył o podobnej podróży, bowiem jego metalowa kończyna zastępującą odgryzioną nogę potrafiła złośliwie doskwierać w najmniej chcianych momentach. Jak teraz, gdy przez parę godzin musiał wystawać pod kościołem, a potem również na cmentarzu i pilnować, aby ceremonia przebiegła zgodnie z planem. Majordomus czekający w samochodzie na szczęście miał ze sobą jego laskę, którą podpierał się w godzinach prawdziwego cierpienia.
Po przeżyciu głównego obrzędu pochówkowego złożył pojedynczą, czarną różę zaraz przed gotowym do zasypania dołem. Zawsze zostawiał jeden czarny kwiat, dając znać o swojej prezencji zmarłej osobie, której rodzina płaciła krocie za parę minut płaczu w akompaniamencie idealnie dobranej muzyki, pięknych wieńców oraz żałobników trwających przy grobie jako sztuczny tłum dający poczucie zrozumienia. Dopiero potem zauważył wycofującą się z tłumu Morgan, do której postanowił podejść powoli, jak cień owiewający oddechem jej spięty kark. Z uśmiechem na ustach przyjął oburzenie niewiasty, rozbawiony drapiąc się po zarośniętym, siwiejącym policzku.
— Boisz się, czyżbyś miała coś do ukrycia? — zapytał retorycznie. Mówiło się, że tylko osoby trzymające w sobie najstraszniejsze tajemnice drżą w przerażeniu, gdy ktoś - nawet niewinnie - staje za ich plecami. Craven uwielbiał wprawiać ludzi w stan niepokoju, szczególnie podczas pozornie zwyczajnych rozmów. Delektował się strachem, galopującymi myślami nie pozwalającymi na wykrzesanie z gardła pełnego zdania i słodką niepewnością, dodającą uroku każdej zbłąkanej duszyczce.
— Byłoby lepiej, gdybyśmy mieli więcej czasu — westchnął cicho, poważniejąc. Rozejrzał się po zbiorowisku, wyszukując wzrokiem odzianego w specjalną szatę kleryka i z widocznym zniesmaczeniem zmierzył całą jego sylwetkę. To, ile problemów napiętrzyło się zaledwie parę dni przed uroczystością było niewyobrażalne i cholernie rzadkie w zawodzie Lovecrafta, a mimo to potrafiło wyprowadzić go z równowagi jak mało co.
— Proboszcz zachorował i musiałem kontaktować się z tym nowym księżulkiem. Strasznie opryskliwy gówniarz zakochany w papierologii, który skrócił przygotowania o dwa dni, bo nie pasowały mu nasze protokoły i terminy — wyjaśnił dziewczynie, nie wdając się w szczegóły rozmów - ba, kłótni - przeprowadzanych na plebanii i podczas telefonów o ósmej wieczorem. Prychnął cicho, na samą myśl kręcąc głową z dezaprobatą. Nigdy więcej młodych, nadambitnych klechów. Następnym razem zleci to zastępcy.
— Powiedz mi, Morgan, lubisz przebywać na cmentarzu? — zapytał nagle, kierując błyszczące zainteresowaniem tęczówki na młodą pracownicę.
morgan adler
-Nie, nie. Nie boję się. Po prostu skupiłam się na pracy tak bardzo, że się wyłączyłam. – Nawet nie było to kłamstwem. Naprawdę skupiała się na pracy. Co prawda nie tak do końca na płakaniu z powodu pracy, ale nadal odwalała dobrą robotę. Nie miała sobie nic do zarzucenia. Po prostu Craven Lovecraft potrafił się skradać. Poza tym było w nim coś tajemniczego, ale jednocześnie nieco przerażającego. Coś co nadawało temu skradaniu się przerażającego wydźwięku. Tym bardziej, że naprawdę wątpiła w to, żeby Lovecraft się skradał. Nie miał ku temu żadnych powodów. Był u siebie. –Poza tym… czy to nie tak, że każdy z nas ma coś do ukrycia? – Postanowiła sobie delikatnie zażartować, ale też nie do końca był to żart. Każdy skrywał jakiś sekret. Mniejszy czy większy. Okropny czy wstydliwy. To już nie jej oceniać. Każdy miał jednak prawo do prywatności. Albo po prostu do chronienia swojej osoby. Z różnych powodów sekrety były sekretami.
-Naturalnie. – Widziała kilka niedociągnięć podczas całej uroczystości, ale w jej mniemaniu i tak wszystko wyszło idealnie. Garstka ludzi, która była obecna na pogrzebie z pewnością nie przejmowała się tym co widzą oni. Głównie dlatego, że pewnie jak najszybciej chcieli się pozbyć ciężaru jakim jest organizowanie pogrzebu dla człowieka, za którym się nawet nie przepadało. –Ktoś składał skargę czy to pana obserwacja? – Zapytała z ciekawości, bo do niej nikt niczego nie mówił, a zdarzało się, że wykorzystywali ją jako pośrednika przy przekazywaniu skarg. Chociaż nie było ich też jakoś wiele.
-Oh. – Spojrzała na księdza. Rzeczywiście wcześniej go nie widziała. Aż dziwne, że w ogóle nie zwróciła uwagi na to, że jest nowy. Pewnie dlatego, że najzwyczajniej na świecie nie lubiła księży. Nie ufała nim. Wierzyła, że każdy jest zboczeńcem. A jak nie byli zboczeńcami to kryli swoich kolegów zboczeńców, co robiło z nich takich samych zboczeńców. –Proboszcz zachorował poważnie czy wróci? – Wolała się nastawić na to, że być może pan Lovecraft na następnych kilku ceremoniach będzie niezadowolony przez to jakim człowiekiem jest obecny ksiądz.
Kolejne pytanie w ogóle ją wybiło z pantałyku. Nawet się delikatnie wyprostowała próbując znaleźć odpowiednie słowa na to, żeby opisać swoją relację z cmentarzami. –Zależy. – Odpowiedziała na początek. –Wolę na nich nie przebywać po zmroku. Zwłaszcza w samotności. Ale tak to… chyba lubię. – Gdyby nie lubiła to nie zgłosiłaby się do takiej pracy. No i nie odwiedzałaby tak często grobu swojego zmarłego męża. –Pan lubi cmentarze? – Tak jak ona, pracował w takiej branży i musiał na nich bywać, ale to czy to lubił było zupełnie inną kwestią.
Le désir devient ma prison, à en perdre la raison
Tajemnice ludzkich umysłów były najbardziej kruchymi informacjami, które mogłyby zniszczyć człowieka w sekundy. Obnażenie obaw, największych słabości oraz traumatycznych wspomnień rozdzierało duszę na kawałki, a obserwowanie całego procesu z perspektywy trzeciej osoby było dla Cravena iście upajającą wizją. Zdarzało się, że był świadkiem upadków moralnych, bardzo często aktywnie uczestnicząc w transcendentalnym przedsięwzięciu, ale poza własnymi dniami okraszonymi irracjonalną rozpaczą, nie miał możliwości obejrzeć rozpadu duchowego kompletnie nieznanej, obojętnej mu osoby.
— Obserwacja. Widzę niedociągnięcia, którym nie daliśmy rady zapobiec przez brak czasu —
stwierdził krótko, starając się omijać szczegóły niewidzialne gołym okiem. Jako doświadczony w prowadzeniu pogrzebów pracownik zakładu zwracał uwagę na najmniejsze detale, a pedantyczna natura dolewała oliwy do palącego się niebieskim płomieniem ognia zażenowania. Nienawidził pospieszania, skracania ceremonii, a tym bardziej lekceważenia pracy osób, które zatrudniał. Szanował każdego, kto odważył się przekroczyć mroczne wrota zakładu pogrzebowego wiedząc, że temat śmierci należał do tych ciężkich, niekiedy kontrowersyjnych oraz przeznaczonych wyłącznie wytrwałym umysłom.
— Zobaczymy. Niezbadane są wyroki boskie, prawda? — odpowiedział, a na jego twarz wstąpił subtelny, sarkastyczny uśmieszek. Proboszcz był przeziębiony, może dopadła go jakaś grypa, ale na pewno nie zachorował chronicznie. Charon nie czekał na niego blisko brzegu, zapewne zawiedziony, pozbawiony interesującej podróży w towarzystwie katolickiego wiernego. Lovecraft w pewnym sensie miał do mężczyzny sentyment, bowiem współpracowali latami, mijając się na cmentarzu przynajmniej trzy razy tygodniowo. Już pięć lat mijało od przełomu ich znajomości, gdy mężczyzna pierwszy raz przekroczył progi plebanii i wypił z duchownym filiżankę miętowej herbaty. Dwa światy związane paktem, dopóki śmierć ich nie rozłączy. Coś wspaniałego.
— Po zmroku są najpiękniejsze, moja droga. Przejdźmy się — zaproponował, wskazując dziewczynie usłaną małymi kamieniami drogę ku starszym nagrobkom. Lubił spacerować wśród zmarłych, bowiem za każdym marmurowym klocem kryła się historia. Dobra. Zła. Niewiarygodna? Niekiedy pozbawiona dobrego smaku, mimo to gwarantująca miejsce pośród przodków. Kolejne mijane uliczki były swoistą przygodą wypełnioną milionem wspomnień różnych mieszkańców Lorne. Od poszukiwaczy złota, przez zwyczajnych sklepikarzy, aż po mundurowych oddających życie za dobro australijskiej ojczyzny. Najsmutniejszym skrawkiem grobowych hektarów były płyty zapełniające przestrzeń pod samym murem. Samobójcy, tak piętnowani przez chrześcijańskie nauki. Osoby z depresją, zrezygnowane, przestające widzieć w życiu jakiekolwiek światło czy nadzieję na lepsze jutro. Craven pamiętał, że paręnaście lat temu sam znalazł się w czarnej pustce, z której ledwo wyszedł za sprawą najbliższych. Dlatego przynajmniej raz w miesiącu zatrudniał osobę czyszczącą nazwiska wyklętych.
— Wiele osób nie docenia cmentarzy. Widzą w nich miejsce przepełnione śmiercią oraz smutkiem. Ja widzę miejsce pełne szczęśliwie wolnych dusz, które spełniają marzenia w zaświatach, pozbawione słabej fizycznej powłoki oraz człowieczych cierpień — westchnął zainspirowany. Prowadził niewiastę dalej, dochodząc pod sam grobowiec rodzinny, który zaprojektował chwilę przed śmiercią ojca. Przepiękny, zadbany, zdobiony czarnym marmurem i zabezpieczony metalową bramą zamykaną na klucz, który mężczyzna nosił przy sobie. Dbał o tradycję, traktując przodków z należytym szacunkiem. Zapalał drogie znicze przed wejściem, wewnątrz dokładając świeżych kwiatów.
— Zabrzmi to groteskowo, ale po części wierzę w mitologiczne moiry odpowiedzialne za złote nici losu. Koncepcja żywotów naciąganych kościstymi palcami, urywanych za sprawą magicznych nożyczek jest katastroficznie piękna i niewyobrażalnie straszniejsza od katolickiego piekła, nie uważasz? To poczucie nicości jest doprawdy fascynujące — przyznał, wzrok kierując na ozdobną, kamienną sylwetkę węża - Uroboros, symbol śmierci oraz odrodzenia.
morgan adler
- To prawda. – Zgodziła się ze swoim pracodawcą. Oczywiście nie zgodziła się, bo była przerażona tym uśmieszkiem. Po prostu nie kłamał. Cokolwiek się działo z proboszczem, w tym wieku mogło mieć naprawdę tragiczne skutki. Z drugiej jednak strony, wypowiedź Lovecrafta zabrzmiała też na tyle tajemniczo, że jakby proboszcz zginął, to Morgan z automatu posądziłaby Cravena o to, że zadbał o śmierć tego biedaka. Z nikim jednak nie podzieliłaby się swoimi przemyśleniami. Nie chciałaby robić sobie wroga z własnego szefa.
- Chyba nie miałam okazji wędrować po cmentarzu po zmroku. – Sama raczej by się nie odważyła na coś takiego. Bałaby się. Z takim Lovecraftem mogła śmiało pójść. Chociaż dopiero co w myślach oskarżyła go o bycie kimś kto umyślnie pozbyłby się biskupa. Trochę tak zalatywało hipokryzją z jej strony. Nie miała jednak serca, żeby odmówić swojemu szefowi. Wolała się niepotrzebnie nie narażać. Ruszyła u jego boku starając się wyrównać tempo swojego kroku z jego krokiem. Rozglądała się po cmentarzu, ale myślami była nadal przy Cravenie. Był przystojny i wydawał się bardzo spokojnym człowiekiem. Zastanawiała się oczywiście czy prywatni też taki był czy była to maska, którą zakładał tylko dla żałobników i pracowników. Chciała mu zadać kilka prywatnych pytań, ale domyślała się, że nie byłoby to zbyt dobrym pomysłem. Musiała zachować dystans pomiędzy pracownikiem, a pracodawcą. Odzywała się więc tylko wtedy kiedy Craven rozpoczynał jakiś temat.
- Pańska wizja jest przepiękna. – Sama nigdy tak o cmentarzach nie myślała. Oczywiście wierzyła, że żeby dusza była wolna i szczęśliwa to musiała zostać należycie pożegnana. Nigdy jednak nie poświęcała myśleniu o tym dłuższej chwili. Głównie dlatego, że dla niej cmentarz był właśnie miejscem przepełnionym smutkiem i bólem. Przychodziła tutaj i momentalnie się załamywała. Opłakiwała utraconego męża i płakała nie tylko nad nim, ale też nad wspólnym życiem, które utracili w dniu jego śmierci. Może powinna zmienić podejście i cieszyć się z tego, że gdziekolwiek Leo teraz jest, przynajmniej nie walczy już z chorobą. Przyglądała się czarnemu marmurowi i już miała pytać co to za miejsce, ale dostrzegła jego nazwisko. – Tutaj jest pochowana cała pańska rodzina? – Była ciekawa czy rzeczywiście zakład pogrzebowy był tak zakorzeniony w jego rodzinie, że wszyscy byli pochowani tutaj. Nie pomyślała o tym, że jej pytanie mogło być zadane w sposób nieco nieodpowiedni.
- A to ja też zdecydowanie wolę wierzyć w moiry. Wolę wierzyć, że każdy z nas ma założony swój cel w życiu, każdy ma jakieś przeznaczenie, które jest znane tylko bóstwom i nic tego nie zmieni. Lepsze to niż chodzenie i sranie po kątach, że możesz trafić do piekła tylko dlatego, że pożądasz małżonkę swojego sąsiada, albo kochasz osobę tej samej płci czy dlatego, że po prostu lubisz przeklinać. – Westchnęła ciężko i dopiero po chwili ogarnęła, że naprawdę wspomniała na głos o sraniu po kątach przy swoim pracodawcy, który wypowiadał się tak pięknie. – Proszę wybaczyć mi język. – Przeprosiła szybko i spuściła wzrok, bo na razie nie była w stanie na niego spojrzeć.