kelner — beach restaurant lorne bay
21 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Kończę się w twoich oczach
Umiem być ciszą
Kończę się w twoim śnie
xx grudzień 2021 xx

Kiedy był totalnym dzieciakiem, takim który jeszcze nie zawsze zdążał na nocnik i czasem wkładał sobie do nosa różne rzeczy, które nie powinny się tam znaleźć, mama często zabierała go na plażę, bo w miejscu, z którego pochodziła, nie było widoku na ocean. Wyobrażał sobie, że wtedy naprawdę bardzo go kochała, bo wspomnienia z tamtego okresu (tamtego - i parę lat w przód, zapewne) wydawały się wyraźne i intensywne: jak Tallulah rozkładała im koc, żeby mogli razem oglądać zachodzące słońce, jak zabierała go do samego brzegu, żeby mógł wiedzieć, jak to jest móc poczuć ocean od samej maleńkości i jak zostawiała na jego nosie białe kropki kremu do opalania, na co marszczył śmiesznie buzię. To nie było możliwe, że naprawdę pamiętał te rzeczy aż tak dobrze - dlatego najczęściej myślał, że nie były to prawdziwe wspomnienia, a jedynie matczyne opowieści z tych czasów, kiedy zależało jej jeszcze na czymkolwiek oprócz uchlania sobie mordy. Tę tezę potwierdzał też fakt, że Hector tak naprawdę nigdy nie poczuł się w otwartej wodzie na tyle swobodnie, żeby zapragnąć mieć z nią do czynienia cokolwiek więcej niż gwarantowało mu minimum komfortu w upalne dni.
- ...właściwie to nie Hektor, tylko Patroklos był kochankiem Achillesa, wiesz?
Kogo to obchodzi, tak naprawdę.
Nic dziwnego, że kolegowanie się z Ryderem nauczyło go szczeniackiego przewracania oczami i głupiej zazdrości względem tych, którzy - w odróżnieniu od niego - z wodą potrafili obchodzić się znakomicie. To nie tak, że nie potrafił utrzymać się na wodzie; ba, był w stanie nawet przepłynąć odpowiednio niewymagający krótki dystans, chociaż zazwyczaj się tym nie chwalił wierząc, że każdy profesjonalista od razu by go wyśmiał. Przez jakiś czas nawet bardzo upierał się, żeby Ryder nauczył go surfować, ale zawsze kończyło się to większym lub mniejszym nieszczęściem, spośród których niektóre wspominał na tyle boleśnie, że skutecznie wybiły mu z głowy dalsze robienie maślanych oczu do sportów ekstremalnych, do których ewidentnie nie był stworzony.
Tak jak imię Richard nie było stworzone, żeby przylegać do tego konkretnego, skupionego teraz na dotarciu nad wodę czoła. I może w innych okolicznościach Hector zastanowiłby się nad tym odrobinę dłużej, ale teraz, kiedy do nozdrzy docierał już zapach piachu i wody, tak inny od szorstkiej tekstury wciąganej ledwie chwilę wcześniej kokainy, był w stanie wiele rzeczy zaakceptować w sposób bardziej bezrefleksyjny, niż zrobiłby to w dowolnym innym momencie. Na przykład piasek wsypujący się w trampki i fakt, że jego towarzysz ciągle ciągnął go za rękę, i jeszcze to, że szli tak szybko (to nic, teraz był stworzony do szybkiego chodzenia), aż wreszcie także Patricka, który nie był Patrickiem, ale Richardem - czyli nadal odpowiednio biały i bogaty, i rozpuszczony; czyli nagle domyślnie ukrywający się właśnie pod tym imieniem, no jasne, jak w ogóle mógł myśleć cokolwiek innego?
Typowe dla tej pory niebo, na którym mieszały się jeszcze ciemnogranatowy błękit nocy z coraz cieplejszymi odcieniami zbliżającego się (zupełnie nagle, bez ostrzeżenia) świtu, rozmywało horyzont spokojnej wody swoją niewyraźną linią. I to wszystko wydawało się tak skrajnie bez sensu, że nie zamieniłby tego na nic innego, bo to chyba była dobra decyzja - popłynąć, a nie rozpłynąć się; na pewno nie tańczyć, bo same kroki, stawiane jeden za drugim an wyboistym piasku, już zdawały się poczuwać w sobie muzyczne drgnięcia, także nie potrzebował niczego więcej. A jednak, w połowie drogi, która dzieliła ich od początku plaży do brzegu wody, zatrzymał się gwałtownie, tym samym zmuszając do zatrzymania się także Richarda (jak dziwnie), tylko po to, żeby już po raz drugi tego dnia wbić mu między żebra palec wskazujący i spojrzeć mu prosto w oczy.
- Ale nie wchodź za głęboko, bo ja nie wiem, kto po ciebie popłynie.
Stara śpiewka, którą powtarzał Nullahowi tak często i z tak śmiertelną powagą, że teraz już był jedną z tych osób, które same nie zdają sobie sprawy ze swojej powtarzalności, rozbrzmiała groźnie między nimi, ale ostatnio słowo przeszło płynnie w roześmiane parsknięcie. O tej porze powietrze, zwłaszcza nad wodą, było jeszcze całkiem rześkie, aż z trudem można się było spodziewać duchoty, która miała nadejść kolejnego dnia. Trącając go jeszcze jakimś krótkim i zupełnie niedbałym (być może niezrozumiałym?) chodź, teraz to on pociągnął jego, nagle chcąc jak najszybciej znaleźć się w wodzie - zupełnie jakby z obawy przed ewidentną obiekcją tej ostatniej szarej komórki.
Ponieważ tak, jak wielu innym osobom wcześniej w jego sytuacji, kokaina przyniosła mu pobudzenie, a ocean (po raz pierwszy w życiu, tak naprawdę, z całą pewnością - równoważący je s p o k ó j.

Dick Remington
niesamowity odkrywca
kaja
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpadać po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Takich znajomych nie zabierało się nocą na plażę, do oceanu, by w świetle księżyca wyjawiać swoje najskrytsze tajemnice. Hector z reguły miał być tylko przyjemną (jakże przyjemną!) odskocznią, rozproszeniem myśli, które jak te fale zalewały jego głowę, gdy robiło się zbyt trzeźwo nad ranem. Mógłby policzyć na palcach obu rąk traumy, które sprawiały, że był beztroskim chłopięciem tylko po zażyciu odpowiednich wspomagaczy, ale czy to nie była jedna z najdoskonalszych wymówek, zwłaszcza dla bananowego pokolenia rodem z młodzieżowych klasyków, gdzie problemy były żałośnie identyczne? Tatuś mnie nie kochał brzmiało jak żywcem wyciągnięte ze scenariusza teen dramy, gdzie oczywiście zamiast ojczulka są drogie prezenty i migawka na biednego Dicka, który siedzi za oknem, a deszcz bębni o szyby, a w tle leci sobie Coldplay (Boże, jak on nienawidził Chrisa Martina). Rzewna balladka ma pokazać jego rozpacz i fakt, że w finałowym odcinku weźmie strzelbę i postara się zabić, a widzowie będą sobie do października łamać głowy, czy przeżył, a może już gryzie kwiatki od spodu, sześć stóp pod ziemią.
Niesamowite, że w życiu wyglądało to na wskroś bardziej żałośnie, jakby telewizja dodawała do każdej dramy posypki z brokatu i dzięki odpowiedniemu oświetleniu nawet taki ćpun (który nieelegancko pociągał ze zniszczonego nosa) wyglądał jak milion dolarów i to nie tych podrabianych z Kanady, ale prawdziwych. Mimo wszystko chciałby żyć w tym świecie telewizji na życzenie i nawet chętnie wystąpiłby w tym serialu nowej generacji, gdzie gówniarze młodsi od niego decydowaliby w ramach wyboru w jaki sposób potoczy się jego życie. To byłoby duże ułatwienie, bo obecnie Dick Remington nie miał nawet bladego pojęcia do czego to wszystko zmierza i czemu nagle postanowił iść utopić się w oceanie w towarzystwie podlotka o anorektycznej budowie ciała, ze skłonnością do autostopów i znawcą (najwyraźniej) mitologii, który pewnie na dodatek był od niego mądrzejszy.
Trochę to przeczyło jego ostatnim ideałom, by na towarzyszy życia dobierać durni i same idiotki, a na dodatek musiał się przed nim zbłaźnić, co na haju sprawiało, że robił się podejrzanie wręcz zirytowany. Napady agresji miały przyjść jednak z kolejnymi buchami i daleko poza widokiem Hectora, który może i nie był kochankiem Achillesa, ale miał całkiem niezłe zadatki do bycia stałym kochankiem Richarda, jeśli nie ugrzęźnie w tym błękicie (a w nocy granacie) oceanu, który zdawał się mieć teksturę bardzo gęstej, przecieranej zupy.
- Wiem, przecież tylko żartowałem – odezwał się gdzieś w międzyczasie, gdy zajęty był ściąganiem jakże pięknego i nijak pasującego do okoliczności swetra, a potem rozbieraniem się, warstwa po warstwie aż nareszcie został tak jak stworzył go Bóg – nagi, głodny i naćpany, bo nie wierzył w to, że Stwórca oddałby im taki zepsuty świat i nakazałby im być trzeźwymi. Na pewno w którejś Ewangelii był do tego stosowny ustęp i na pewno woda zazwyczaj była taka twarda i grząska, a on z radością przejeżdżał dłonią po falach, które mogły go ponieść prosto w objęcia tego całego architekta wnętrz kuli ziemskiej. Wydawało mu się to teraz szokująco dobrym pomysłem, więc gdy usłyszał słowa chłopaczka (zapobiegliwe jak u matki) roześmiał się i czuł, że naraz jego śmiech pochwyciło echo i odbijał się od niego wielokrotnie, zupełnie jakby nagle sam znalazł się w olbrzymiej studni, a jego głos (nawet go nie poznał) ulegał ponownej mutacji i brzmiał jak ci wszyscy aktorzy, których tak podziwiał dziecięciem będąc.
I tylko ten palec między żebrami, ta porażająca obecność, która stawiała wszystkie włosy na jego ciele zdawała się przeczyć temu odkryciu, że jest o całe mile stąd. Był tutaj, a głos Hectora muskał jego ucho jak najbardziej mroźna, zimowa bryza i choć niebawem miał doznać dreszczu zimna i otrząsnąć się z tego cudacznego snu w feerii kolorów nocą, obecnie opierał się ręce o biodra chłopaka i zanurzał się tylko po to, by dotknąć ustami jego penisa.
Zupełnie jakby się bawili w chowanego, i byle by tylko ten przeklęty dzieciak pamiętał, że przyjdzie czas, gdy Remingtona trzeba będzie wyłowić i przypomnieć mu, że należy oddychać.

hector silva
kelner — beach restaurant lorne bay
21 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Kończę się w twoich oczach
Umiem być ciszą
Kończę się w twoim śnie
Nie pamiętał już dokąd powinno zabierać się takich znajomych. W obliczu całego tego rozkołatanego biegu myśli, natłoku wspomnień i mitologicznych skojarzeń, których sensowność można by było poddać wątpliwościom, jednocześnie ciężko było mu oderwać się od tego momentu (bo czy on sam nie był już wystarczająco odcięty od prawdziwego świata? po co rozdrabniać się jeszcze mocniej?) i wstawić w miejsce twarzy Richarda jakąkolwiek inną twarz, którą mógłby powiązać z relacją o podobnej dynamice. Chyba nie mógł nigdy poszczycić się jakimś długofalowym, pełnoprawnym romansem - darował sobie randkowanie w wieku, kiedy miał najbardziej romantyczne wyobrażenie o świecie, podobnie jak darował sobie umawianie się na seks po raz kolejny w wieku, kiedy potrzebował tego najbardziej; w zasadzie idąc tym tropem można było znaleźć dużo więcej podobnych zależności, które warunkowały to, jaki wyrósł: zupełnie niewyżyty, niespełniony w żadnym chyba aspekcie życia i pozbawiony zupełnie złudzeń, że którejkolwiek z tych raz odrzuconych z roztropnych powodów pokus, będzie skłonny jeszcze kiedykolwiek ulec. Ulec, bo to przecież w żadnym razie nie mogło być dobrym pomysłem; porzucanie brata w świąteczny wieczór, żeby wciągać z Richardem kokainę nie było dobrym pomysłem i jeszcze wcześniej: zostawianie swojego numeru na jego lodówce było absolutnie n a j g o r s z y m pomysłem - tak samo zresztą, jak uparte wyczekiwanie na ten telefon, który rozdzwonił się wreszcie o cholernie niepoważnej porze, a on i tak odebrał. `
Być może Hector też przez cały ten czas tylko żartował - z siebie samego, to na pewno, ale może także z tego nowo poznanego jegomościa, która najświeższa tożsamość przewijała się uparcie przez jego myśli, które wciąż nie mogły przyswoić tej gwałtownej zmiany. Przypominało to uczucie, jak kiedy jeden z tych gości, którzy ruchali jego matkę powyżej średniej, pewnego poranka w kuchni powiedział, że ma mówić mu po imieniu. Chyba nawet całkiem niedyskretnie skrzywił się słysząc te słowa, bo Hector - ten zabudowany z zewnątrz, otoczony bezpiecznym i miękkim, ale solidnym kokonem - wolał na co dzień rzeczy stałe i niezmienne, choć może teraz już tylko po to, żeby te wyskokowe uderzały z podwójną siłą. Czym innym, jeśli nie wyskokiem właśnie było radosne pozbawianie się ubrań nad wodą, która za liche parę godzin miała stać się ostoją pierwszych wytrwałych plażowiczów, którzy ludzkim, zaborczym zwyczajem przychodzili przed innymi, żeby wbić sobie parasolki i rozłożyć leżaki w najlepszych miejscach? Budziki pierwszych zawodników zaraz zaczną dzwonić, ale na szczęście zanim wtrącą się im w paradę, musieli odwiedzić jeszcze najbliższą piekarnię, żeby kupić bułki dla całej rodziny. Mieli c z a s.
Właściwie to całe nieskończone jego pokłady, a przynajmniej tak to czuł, choć chwilę wcześniej przecież dokładnie przeanalizował potencjalny poranek zupełnie nieznanych sobie ludzi. To nie miało znaczenia, bo zanim ta głośna banda przybędzie tutaj, żeby zakłócić zupełnie spokój porannego oceanu, chłodna woda obmywała kostki, a potem kolana i biodra właśnie jemu - im w zasadzie, ale po tej kokainie zrobił się dziwnie egoistyczny, zupełnie inaczej niż po innych dragach, a przynajmniej takie miał wrażenie. W ogóle... wszystko było zupełnie inne niż po innych dragach i jasne, to miało przecież perfekcyjny sens, ale w tym momencie w jego głowie huczało pustką, która mu się podobała. Szum wody sprawiał, że znowu chciało mu się śmiać - a może to tylko perlisty chichot Richarda, który był tak głupio zaraźliwy? Ciężko było stwierdzić, kiedy wszystko było takie wyraźne i kolorowe. Czuł jak po ramionach spływa mu dreszcz i tak samo jak w przypadku śmiechu, nie mógł być pewny czy jego przyczyną była zimna woda, czy może podwodny dotyk Richarda, pod wpływem którego dla równowagi zacisnął odruchowo palce na jego zanurzonych ramionach.
I zamiast posnucia jakiejkolwiek błyskotliwej myśli, poczuł tylko, że ocean powinien nazywać się jakoś inaczej, jakoś bardziej płynnie - skoro jak widać można było zarówno w nim pływać, jak i się rozpływać, a ten zbitek bezsensownych pięciu liter nijak się miał do przepływania przez nieskończony bezkres, który malował się im gdzieś w tle. Kiedyś często miewał koszmar, w którym siedział sam na kładce pośrodku oceanu - pewnie oglądał wcześniej Titanica, na którego był zdecydowanie za młody - i właśnie do tej wszechogarniającej bezsilności i lęku ten wyraz nadawał się najlepiej. Ale teraz? Teraz przecież nie bał się wcale, kiedy kolory budzącego się do życia nieba odbijały się nieśmiało w wodzie.
- Wystarczy, Richard, bo się udusisz i ja nie bę... - ... dę tłumaczył tej sytuacji służbom ratunkowym, tak, ale w połowie wymawiania tego zdania dotarło do niego, że przecież mężczyzna pod wodą na pewno go nie słyszy. Ostrożnie więc przełożył dłonie z jego ramion na policzki, żeby następnie pociągnąć go delikatnie w górę, na powierzchnię. - Hej, byłoby mi przykro, gdybyś umarł - wyrzucił bez namysłu, ale w jego głowie brzmiało to dużo bardziej niezobowiązująco. Na szczęście wciąż był jeszcze w takim stanie, kiedy serce biło szybko i nierówno, źrenice siedziały na innej orbicie, a trzeźwy osąd wydawał się czymś niezwykle egzotycznym. Mógłby pociągnąć go mocniej do góry, żeby się wyprostował, ale zamiast tego to on zanurzył się bardziej, po ramiona, tak że dosięganie do jego ust nie było ani trochę problematyczne.
- Smakujesz jak ocean, a ja nie lubię ryb - powiedział odrobinę bezwiednie, ledwie odrywając się od jego warg. - Ale to w porządku - dodał, rozprawiając chyba bardziej ze sobą niż z nim, zaraz wracając do przerwanego z byle powodu konieczności wygłoszenia tych bezsensownych słów całowania. I tak, smakował jak ocean - ale to nie był ten ocean, którego bał się w koszmarach, tylko ten, któremu adekwatną nazwę nadały zapewne jedynie jakieś tubylcze plemiona; w ich języku wszystko było bardziej szczere.

Dick Remington
niesamowity odkrywca
kaja
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpadać po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Ostatnio pod wpływem wziął i nie wziął ślub, co czyniło jego obrączkę małżeńskim węzłem Schrödingera, więc ćpanie z przyjacielem o wątpliwej reputacji nie było za mądre. Wróć, wszelkie spożywanie substancji nie dość że niewiadomego pochodzenia, a na dodatek wściekle drogich było debilizmem do potęgi entej, ale najwyraźniej potrzebował tego. Jako że Richard Remington Jr był nauczony od najmłodszych lat, by swoje pragnienia i potrzeby stawiać na pierwszym miejscu wiadomym było, że prędzej czy później dopuści do swojego życia ponownie biały proszek. W końcu przed paroma miesiącami cel jego czystej egzystencji i jedyna osoba, której ufał, postanowiła pomachać mu rączką na pożegnanie, więc musiał przyznać – te ostatnie tygodnie były podrygami bardzo zmęczonego i zdesperowanego człowieczka, który usiłował przetrwać prawdziwą nawałnicę, mając w ręku już tylko lipny parasol ochrony w postaci niekończącego się alkoholu i seksu. Musiał przyznać, że przez te dnie zapracował sobie na każdą obelżywą etykietkę, jaką mu nadano i z wyczuciem godnym prawdziwej bestii po kolejny robił przegląd ludzi w swoim otoczeniu.
To znaczy większość z nich z niego wykopywał z podłym uśmiechem na ustach, czując, że dopóki go to wcale nie obchodzi, to jest wszystko w porządku. Do odwrotnych wniosków miał dojść za kilka dni, może już jutro, gdy zjazd zacznie przybierać na mocy i stanie się własną matką.
To był jeden z największych koszmarów chłopaka, który chciał być tak mocny i tak rozpoznawalny jak tatuś, a zamiast tego odnajdywał się najlepiej w narkotykach twardych, które przygarniały go do siebie jak matczyne ramiona. Innym z rodzicami kojarzył się kocyk i poczucie bezpieczeństwa, Dick odnajdywał swoją rodzicielkę tutaj, w oceanie, w towarzystwie nieznanego bliżej chłopca, który również dzielił z nim patologiczną przeszłość człowieka skazanego na powtarzanie tych samych błędów.
To było dosłownie jak siedzenie w kozie przez cały rok. Wiecznie mu powtarzali, że wyjdzie z tego zaklętego kręgu, a on jak to cielę wpadał w jeszcze głębsze bagno i już tylko nauczył się, żeby nie wołać za głośno o pomoc, bo jeśli zacznie to znowu wyląduje w świecie, który go nie zrozumie. Po ostatnim odwyku dość już miał izolacji i dobrych rad ludzi, z którymi nie chciał pić wódki, obecnie zdecydował bohatersko, że odtąd będzie ćpał tylko rekreacyjnie i takie będą jego randki z Hectorem wspaniałym, który nie dość, że zyskał imię, to jeszcze na dodatek miał zadatki na bohatera, bo próbował wyciągnąć Remingtona z konwulsyjnej fali (nie)przyjemności, jaką było robienie laski w paskudnie ciemnym i mroźnym miejscu.
To właśnie w takiej toni ginął Leo DiCaprio z Titanica i chyba właśnie to chciał powiedzieć swojemu towarzyszowi, ale zamiast tego wypluł obficie wodę, która jeszcze nie zdołała przedostać się do płuc, ale było blisko. Zawsze w takich chwilach zapominał o oddychaniu, o zdrowych manierach i o poczuciu jakichkolwiek reguł, które spajały ten świat w jedno. Może dlatego pod wpływem bywał agresywny? A może to już od dawna w nim siedziało i potrzebowało ujścia? Wiedział, że obecnie nie dojdzie do żadnych frapujących wniosków, zwłaszcza, gdy ocean zaczął nabierać konturów i w jednej chwili zamieniał się w rysunkową fanaberię brata Hectora. Mógłby przysiąc, że już widział tego dzieciaka, który pochylał się nad kartką papieru. A może to był jego brat, w oczach którego dostrzegł dziś czysty zawód?
Chętnie by mu teraz wytłumaczył wszystko i już zbierał się na odwagę, ale po chwili znowu już był tylko Hector, który mamrotał coś o uduszeniu i nagle jakieś słowa nabrały sensu, a on spojrzał na niego przytomniej.
- Czemu? – zapytał, bo nie przyszło mu na myśl nic wzniosłego ani niebanalnego, ale bardzo był ciekaw, dlaczego ktoś taki jak ten młodzian przejmuje się starym ćpunem, który wprawdzie jest piękny i bogaty, ale też nie ma zadatków na księcia z bajki. To jakaś ogólnoświatowa akcja Czerwonego Krzyża? Ratujmy Dicka przed sobą samym? Mógłby na trzeźwo wymyślić odpowiedni slogan i rozdać ulotki, zwłaszcza tym wszystkim pięknym i bezwstydnym dziewczynom, które pochylały się nad nim tak, że było widać ich dekolt. Nie myślał jednak o nich wcale (może tylko o jednej, ale ona była jak niespełnione marzenie), gdy chłopak ze stopu muskał jego wargi swoimi.
Chciał zatrzymać ten pocałunek, tak, by wiedzieć, że jutro w serii flashbacków zobaczy tylko z bliska tę twarz i te wargi, z których usiłował odczytać jakieś absolutnie bezsensowne wyrazy. Jakich ryb, dlaczego ma smakować w ten sposób, skoro dla niego już dawno utonęli. I dobrze, że wreszcie zdał sobie z tego sprawę, bo zaczął go całować, a on zbyt mocno i zachłannie zaczął targać jego włosy, czując znowu jedyne pragnienie, jakie znał – by zrobić krzywdę, by zabić, by stać się jednością z tym ciałem, które teraz irytowało go swoją odległością od siebie.
Czy nie dlatego skopał Lorry?
- Hector… Tam coś pływa i wygląda jak w Szczękachwygłosił uroczyście, gdy już go puścił i gdy zobaczył płetwę jak z klasycznego horroru, chyba powinni spierdalać, inaczej sam rzuci się w pościg za tą śmieszną rybką Nemo big size.

hector silva
kelner — beach restaurant lorne bay
21 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Kończę się w twoich oczach
Umiem być ciszą
Kończę się w twoim śnie
Jego własny ojciec - ten prawdziwy, choć chyba słowo biologiczny pasowało bardziej w jego kontekście - tkwił w bliżej niezlokalizowanym zakątku Australii (a może już dawno poza nią?), na tyle odległym, żeby Tallulah Silva mogła raczyć każdą osobę, która miała odwagę zapytać, zupełnie inną historyjką, z innym małym, zaściankowym miasteczkiem w tle, także sam Hector nie miał pojęcia, która wersja była prawdziwa. Sam z siebie właściwie nigdy nie czuł potrzeby, żeby o niego pytać; kiedyś, w czasach, które wydawały się teraz idyllyczne i odległe, było im przecież dobrze tylko we dwoje, nawet jeśli na stole częściej gniła bieda, niż jej tam nie było. Przez kilka pierwszych lat mieszkali w La Costa Motel i dostawali jedzenie z kościelnych zbiórek żywności, także pojęcie „ojciec” kojarzyło mu się tylko z Bogiem i nachalnymi pytaniami co niektórych wolontariuszy różnych pomocowych organizacji. To pierwsze okazało się niezwykle ironiczne, bo przecież nie tylko nigdy nie został ochrzczony w żadnym konkretnym obrządku, ale przez długie lata unikał kościoła jak ognia, wiecznie zbyt mocno przytłoczony przejmującym poczuciem winy, które ogarniało go bezdusznie za każdym razem, kiedy jego stopa przekroczyła progi kościoła.
W dzieciństwie czasem zajmowała się nim gospodyni ówczesnego pastora, panna Sorrow, niezwykle wyczulona na punkcie swojego panieńskiego przydomku, z którym obnosiła się jak paw kolorowym ogonem, choć już wtedy dobijała sześćdziesiątki. Parę lat temu Hector był nawet na jej pogrzebie, na którym pełno było ludzi takich jak on - zakłamanych i obłudnych, przychodzących tam tylko po to, żeby oczyścić swoje zaśmiecone sumienia. Tak czy inaczej, panna Sorrow zajmowała się nim zupełnie nieodpłatnie, bo miała zdecydowanie za dużo wolnego czasu pomiędzy kolejnymi mszami i zawsze dawała mu do kolorowania obrazki świętych i błogosławionych. Pamiętał, że całkiem mu się to podobało, bo przy okazji opowiadała mu straszne historie o tym, jak ci konkretni święci zginęli (co dla kilkuletniego chłopca było dużo bardziej ciekawe niż chociażby przyczyny ich kanonizowania). Nie lubił za to, jak panna Sorrow wypytywała go o przeszłość matki, o której wiedział tylko tyle, ile ona sama mu powiedziała - brzydkie, szare miasteczko, straszny upał, mało ludzi i wąskie umysły; nie było to nic, co skłoniłoby dziecko do uznania za coś interesującego. Wyobrażał sobie, że jego matka to dzielna księżniczka, która uciekła ze zniewalającego ją królestwa, od złego króla i królowej do kolorowego Lorne Bay, w którym się urodził i wychowywał, i które wówczas jeszcze idealizował w głupi, naiwny, dziecięcy sposób.
Choć nigdy nie chciał być jak ojciec, który już dawno przestał istnieć w jego głowie, brał na siebie rolę jednego z męczenników z opowieści panny Sorrow. Jakby w nadziei, że krocząc drogą do bolesnej śmierci, dostąpi potem jakiegoś wyjątkowego błogosławieństwa, które wynagrodzi mu te wszystkie lata bycia raczej nie ojcem, ale z pewnością figurą ojcowską, zarówno dla Nullaha, jak i dla własnej matki, która z roku na rok robiła się coraz bardziej apatyczna, nieznośna i agresywna; jakby ugrzęzła gdzieś w tych swoich nastoletnich latach, z których wyskoczyła zbyt szybko, wpadając w pieluchy i smoczki. Kiedy się upijała, często powtarzała, że nienawidzi go za to, jak rozbił jej życie na małe kawałki - często do tego stopnia, że nauczył się już odgradzać jej słowa stanowczo od swoich myśli, tak że już prawie wcale nie bolało. W końcu to tylko jedna z niewielu bluzg, które wykrzykiwała mu w twarz za każdym razem, kiedy musiał wyszarpywać jej z rąk napoczętą butelkę; czasem nawet przepraszała, ale zazwyczaj na drugi dzień nie pamiętała niczego i kiedy rano przynosił jej do sypialni szklankę wody, przyciągała go blisko do swojej twarzy, żeby zostawić na jego ustach i policzkach ślad swojego etanolowego oddechu i niezmytej poprzedniego wieczora szminki.
Żyjąc jako ktoś współuzależniony przez tyle lat, z pewnością nie potrzebowałby wiele, żeby się domyślić. Być może kilku podobnie intensywnie obsypanych kokainą spotkań, być może dwóch poranków na zjeździe albo paru minut zabójczo szczerej rozmowy - jedno było pewnie: w końcu zrozumiałby. I uparcie, jak chyba każda na świecie osoba, która miała kiedykolwiek do czynienia na bardzo poważnie z kimś uzależnionym, wmawiałby sobie, że dobrze wie, jak postawić granicę i nie dać się wciągnąć znowu w coś, czego potem miałby żałować - tym razem na własne życzenie. Pytanie brzmiało tylko, jakie wymiary i zabezpieczenia miała mieć ta konkretna granica, kiedy oprócz tych krótkich, dynamicznych spotkań nie łączyło ich nic głębszego czy bardziej trwałego? Umysł Hectora, teraz równie mocno krystaliczny, co zamroczony, dzięki słabnącemu działaniu narkotyku, pogrążał się jednak w głębokim denializmie, w którym nie zastanawiał się nad rzeczami poza jego bezpośrednim wpływem i zasięgiem tego konkretnego momentu. A w tym momencie Richard patrzył na niego i zadawał pytanie, na którego dźwięk Silva musiał zmarszczyć lekko brwi, jakby nie spodziewał się zupełnie, że mężczyzna może je zadać.
- Bo dobrze całujesz - odparł więc bezmyślnie, uśmiechając się zaraz głupkowato. - A nie kręcą mnie trupy, wiesz? - Czy w byciu zbyt porobionym, żeby kłamać można było doszukać się jakichkolwiek plusów, czy może jednak narażenie na byciu szantażowanym własnymi słowami, które jakby oddzieliły się od pomyślunku (czy może tak zostać na stałe? proszę?) było zbyt realne, żeby dało się je przykryć jakimkolwiek lukrem? Zresztą teraz żadne słodycze nie były mu w głowie, bo nawet, jeśli Richard smakował jak ryba, to on wciąż chciał go całować i dotykać; nie przeszkadzały mu przecież wcale jego palce szarpiące odrobinę za mocno za włosy ani fakt, że bardzo wczesne poranki lub bardzo późne wieczory nie były jednak tak ciepłe, jak spodziewał się tego przed zanurzeniem w wodzie, bo teraz z każdą kolejną chwilą stawał się coraz bardziej świadomy współdzielonej bliskości, a za tą świadomością szło pragnienie, żeby ten moment trwał jak najdłużej; żeby rozlewał się i robił duży krok ponad linearnym poczuciem czasu, oszukiwał zmysły i zagiętą już odpowiednio mocno, żeby nie myśleć o kolejnym dniu, moralność do pary z wymuszoną na nim przez otoczenie odpowiedzialnością. Teraz chciał tylko całować i być całowanym, i sunąć dłońmi po jego ramionach, badając kształt mięśni i kości, z których składał się Richard, i oczywiście, że chciał czegoś więcej - choć niekoniecznie miał ochotę na reanimowanie kogokolwiek w swoim bieżącym stanie, więc ostatnia szara komórka trzymała jeszcze jako tako sytuację w ryzach. A raczej tak mu się zdawało - do momentu, w którym Richard odezwał się znowu, a on wbrew wszystkiemu prychnął krótkim śmiechem.
- Co. - To chyba nawet nie zabrzmiało jak pytanie, ale już szykował się do złożenia na jego ustach (szyi, policzku, uchu - gdziekolwiek) kolejnego pocałunku, kiedy dotarło do niego, o co chodziło. Wciąż odrobinę nieprzytomny, odurzony w równym stopniu używką, co jego bliskością, rozejrzał się na boki, ale zrobił to o tyle od niechcenia, że tak naprawdę nawet nie skupił wzroku na owym dostrzeżonym przez mężczyznę, niepokojącym kształcie. W głowie, jak w kalejdoskopie, zaczęły za to wyświetlać mu się możliwe konfiguracje zostania wpółpożartym i przeżycia - ale, że żadna z tych opcji nie wydawała mu się teraz specjalnie kusząca (ani prawdopodobna), zamrugał szybko, zaciskając palce na jego przedramionach. - O kurwa. Chodź... halo! Chodź, bo nas zeżre, ja pierdolę. - I wyprostowując się zaraz pociągnął go za sobą w stronę lądu. I już chuj z tym, że ten cały rekin najpewniej w ogóle nie istniał, bo Hector zdążył kompletnie zafiksować się na punkcie wyjścia z wody (teraz, zaraz, najszybciej jak się da). Tak więc, nie oglądając się zupełnie za siebie, po prostu przebierał nogami, uparcie ciągnąc Richarda najpierw za pochwycone wcześniej przedramię, a potem za nadgarstek, bo tak jak sam nie miał ochoty na zostanie rybim kąskiem, tak samo nie śpieszyło mu się do bycia świadkiem pożarcia przez rekina. Także już prawie, prawie! wydostali się na plażę, aż na totalnej mieliźnie potknął się o jakiś głupi kamień (o który pewnie przy okazji rozciął stopę, ale kto by to teraz czuł, a co dopiero się tym przejmował?) i wywinął imponującego orła prosto w płyciznę. I tak jak parę sekund temu był absolutnie zdesperowany, żeby wypełznąć wreszcie na suchy piasek, tak teraz - kiedy dzieliło go od niego kilka głupich kroków - wszelkie ambicje opuściły go zupełnie. Zaraz odwrócił się z brzucha na plecy, pozwalając palcom zaciskającym się stale na richardowej ręce na zsunięcie się na jego dłoń.
- Żaden bóg by na to nie pozwolił - oznajmił po prostu, zupełnie nie mając zamiaru rozwijać tej myśli. - Chodź tu do mnie; niebo wygląda tak... fluorescencyjnie. - Z pewnością nie chodziło mu o to słowo, ale zdecydowanie niebo wyglądało jakoś; inaczej na pewno, z tej perspektywy, która była miła i przyjemna, nawet jeśli mokry piasek lepiący się do ciała nie należał nigdy do jego ulubionych rzeczy na świecie a samo leżenie w zasięgu rozbiegających się o brzeg fali przestanie być czarujące z pierwszym uderzeniem wody w zatoki.

Dick Remington
niesamowity odkrywca
kaja
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpadać po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Jednak kokaina nabijała ich w butelkę, bo przecież właśnie po to ją rozsypywał, by zbędnym białym proszkiem zatrzeć wszystkie wspomnienia, które osiadały lepkim brudem na powierzchni. Przypominało to jedną z tych jakże komercyjnych reklam dla gospodyń domowych, gdzie znudzonym głosem lektorka oznajmiała, że jeśli chce się usunąć wszelkie plamy to wystarczy użyć tej pasty i zdecydowanym ruchem trzeć. Wtedy dom lśni czystością, a jemu przypomina to sielankowy obraz utopii, bo przecież w prawdziwym świecie zawsze ktoś wkroczy z zabłoconymi butami i nie będzie najmniejszych szans na owe lśnienie. Poza tym już nawet King wiedział, że w tego typu sterylnych wnętrzach rozgrywają się najbardziej krwawe sceny. Nic perfekcyjnego z fasady nie pozostaje takie po głębszym kopaniu. Nie pamiętał który fizyk wymyślił owe prawo (albo filozof?), ale niczego prawdziwszego w życiu nie przeczytał.
Może i dlatego że Richard Remington przypominał ów czysty, sterylny i za przystojny obraz, taki w sam raz do powieszenia w jadalni. Gdy ktoś przyglądał się powierzchnie to mógłby nawet zachwycić się strażakiem, tym niosącym pomoc i ratującym kotki. Strata dziecka i narzeczonej, od której ciągle trzymał pierścionek w szkatułce, w trzeciej szufladzie swojej komody obok łóżka z lewej strony (nie, żeby pamiętał) potęgowała rysy na skalanym obliczu, ale to wciąż były te blizny dodające uroku, te nie z gatunku turpistycznych uchybień w naturze, ale te absolutnie do przyjęcia. Na bogatej twarzyczce dziedzica wielkiej fortuny, okraszonej sarnimi i smutnymi oczami mogły wystąpić oznaki przejścia przez życie bez szwanku, coś w stylu rzucenia boga między ludzi i pokazania, że i on cierpiał za wspólne grzechy ludzkości. Tyle, że to wszystko zdawało się być fałszem, imaginacją, sztuczką magików prosto z Variétés, bo gdzie porównać jego ból istnienia z biedą, cierpieniem i rozkładem.
Znużenie materiału nie mogło przecież być tożsame z jego rozdarciem i nawet on, ten potwornie rozbuchany życiem Dick zdawał sobie sprawę. A przynajmniej próbował.
Owszem, na końcu swojej podłej egzystencji – naznaczonej wielkim, dworcowym zegarem, który odliczał czas do następnego pociągu, który powłóczy go na torach – nie będzie miało to najmniejszego znaczenia, ale obecnie pocieszało go, że nie do końca narkotyki przeżarły mu umysł i potrafił zanotować dywersyfikację swoją i jegomościa, którego wciągnął z całą radością w chaos swojego życia. Nie biorąc żadnych jeńców przy okazji. Takie myśli przychodziły i odchodziły, zupełnie jak fale i świadomość, która zacierała się, tylko po to, by nagle jak w soczewce aparatu zaostrzyć się i przypomnieć mu, że są święta, a on jako to niepokorne dziecię Jezus Chrystus rodzi się, ale nie w podłej stajence, a w podłym klubie; ale nie dla zbawienia ludzkości, ale dla własnego upadku i nie rodzi się, a przepada ponownie, bo po kilku miesiącach postanowił rozłożyć znowu mózg na części pierwsze i go zagotować.
Naturalnym więc byłaby złość na Hectora, na takiego chłopca, który popchnął go na nowo w znane koleiny, ba, ułożył z dbałością na torach, po których zaraz miał przejechać rozpędzony pociąg, ale Remingtonowi nie przyszło odczuwać gniewu. Już wyrósł (szczęśliwie) z obarczania kogokolwiek swoim popapraniem i nawet tatuś, który go nie kochał (doprawdy, to było dopiero żałosne) wydawał się obecnie marną wymówką dla jego nałogu, który przez ostatnie miesiące przypominał kochanego smoczka, zaraz po wykluciu, a teraz zamienił się w tę podłą bestię od Zrodzonej w Burzy z ostatniego sezonu. Mało brakowało, a to jego właśnie zobaczyłby w tej ponuro ciemnej toni, która na trzeźwo i w świetle dnia zdawała się być całkiem przyjemną, ale po zmroku przemieniała się w równym tempie co jego uzależnienie. Może i powinien uciekać, zanim jeszcze na horyzoncie pojawiło się pływające coś, ale padały tutaj wyznania ważne, mocne, wprowadzające niepokój w tablicę okresową jego popieprzonych synaps mózgowych, więc zatrzymał się.
- Gdybyś powiedział, że cię kręcą to chyba bym cię już w życiu nie pocałował – musieli to sobie ustalić, bo może i Dick miał zadatki na nieźle popieprzonego i w życiu przekroczył wiele tabu, jeszcze więcej bezowocnie przyjdzie mu szturmować, ale nekrofilia nie kręciła i jego, więc omal poczuł się dotknięty jeszcze jednym powodem, dla którego byli tak do siebie podobni. To nie było prawdziwe, ale przecież póki obaj o tym nie wiedzieli to mógł nawet ronić łzy nad ich kompatybilnością albo nad platońskim połączeniem dusz, które przypominają połówki jabłka.
Mógł być młody i mógł całować chłopaka w świetle księżyca jak w queerowej komedii romantycznej, w której nigdy nie zagrałby na trzeźwo. I mógł też odkrywać w świetle tego sztucznego światła – co za piękna alegoria, jeśli Hector był słońcem, Richard tylko nocami i ponuro odbijał od siebie ten blask – że mogą zostać pożarci i wydaleni przez to wielkie śmietnisko, jakim był ocean. Nie sądził, że ma zadatki na Jonasza, więc wystarczył tylko krótki śmiech, okrzyk i nawet nie zdążył oznajmić, że tak, zdawało mu się, a już wybiegali na brzeg. A raczej on, bo autostopowicz zgubił się gdzieś na kamieniu i już powoli zaczynał oczyma wyobraźni widzieć jego roztrzaskaną głowę na rozkładówce następnego dnia i jak dziecko we mgle rozważał nawet ucieczkę, ale zwłoki nie mówiły i na dodatek nie mówiły tak głupio, więc westchnął jak przystało na człowieka zmuszonego do głupoty i położył się, by obserwować gwiazdy.
- Myślałem, że to ty zajebałeś głową o kamień i zamienisz się w trupa. Z jednej strony to byłoby dość przykre, wiesz? – nie kończył czemu z jednej, a nie z obu, ale nic nie mógł poradzić, że po kokainie jednocześnie chciał mówić wiele, doświadczać nieznanego, a tak naprawdę wszystko było mu jedno i teraz też nie zapierał się wcale, gdy przyszła w końcu fala i masa słonej wody zaległa w jego gardle, a jemu pozostawało już się krztusić i odnajdywać tony piasku w swoich za długich włosach. Szukał wzrokiem Hectora, którego znał jakieś tygodnie, a wydawał mu się być od zawsze w jego życiu, więc jak przystało na jednego z tych z komedii romantycznych podbiegł i uderzył głową o jego splot słoneczny, usiłując go przewrócić, skoro jego durny pomysł skutkował praktycznie jego podtopieniem.
- Ale z ciebie idiota! – zakrzyknął więc jakże dorośle i trzeźwo, podczas gdy nagle wszystko rozjaśniała feeria barw tak ostra, że na pewno ktoś musiał fotografować im świat przez polaroida. Już nie ma dzikich plaż?

hector silva
kelner — beach restaurant lorne bay
21 yo — 176 cm
Awatar użytkownika
about
Kończę się w twoich oczach
Umiem być ciszą
Kończę się w twoim śnie
Wielu rzeczy można było dowiedzieć się o człowieku, biorąc na tapetę wyłącznie jego wyobrażenie o śmierci. Jakakolwiek neutralność w tym temacie wydawała się Hectorowi nienaturalna i ciężka, okuta zbędną potrzebą przekonania innych o swojej niewzruszoności - to nie mogło się udać, bo śmierć sama w sobie była przecież czymś zbyt dużym, aby można było przejść obok niej z ignorancją czy zobojętnienem. Tak czy inaczej, ludzie silniej z nią związani i mocniej postrzegający siebie przez jej pryzmat zawsze mieli bardziej radykalne opinie od tych, którzy – podobnie jak Hector – mieli wątpliwą przyjemność podziwiania jej jedynie z daleka. Uśmiechała się do niego uroczo, czasem wręcz prowokująco, próbując wyłudzić pozwolenie na zawiśnięcie mu groźnie nad karkiem. Lubił adrenalinę – jeżeli jej zastrzyk był jedynie krótkim dźgnięciem. Nie było nic tymczasowego w byciu martwym; wizja takiej wymuszonej stateczności, w oczekiwaniu aż czas zatrze ostatnią cząstkę świadomego bycia, przerażała go równie mocno, co chodzenie po okręgu nużącej codzienności: takiej, w której nie było miejsca na pozwalanie falom rozbijać się o nagie ciało ani pewnemu mężczyźnie o imieniu o szlachetnie królewskim rodowodzie na robienie z tym ciałem innych rzeczy, których cierpliwie wyczekiwał, rozkoszując się każdą chwilą wstrzemięźliwości.
Niespieszno mu było umierać, kiedy miał jeszcze tyle spraw do załatwienia. Żaden kamień nie byłby w stanie złamać tej nieugiętej woli – w tamtym momencie był tego pewien jak nigdy wcześniej, choć jakiś czas temu już wysnuł, że czeka go najprawdopodobniej bardzo głupia śmierć; głupia, to jest całkowicie przypadkowa, niezamierzona i nie w porę (ale czy jakakolwiek pora jest dobra na umieranie?). Był jednak zdeterminowany, aby ten dzień idiotycznego zgonu odsunąć jak najdalej od teraźniejszości, dlatego teraz odkaszliwał z uporem wodę, która dostała się do gardła z iście morderczymi zamiarami, chociaż było to o tyle trudne, że jednocześnie ciężko było mu powstrzymać się od śmiechu, także oczy zaraz zaszły łzami, które ignorował wytrwale, żeby w tym samym czasie już podnosić się z piachu na chwiejnych nogach.
Z jednej strony to byłoby przykre, prawda, ale z drugiej…? Kto wie, może Richard faktycznie miał w sobie coś z seryjnego mordercy autostopowiczów, od którego mrocznej legendy zaczęła się ich telefoniczna pogawędka w środku jednej z minionych nocy? Teraz, kiedy Hector mógł obserwować go, jak ten podnosi się z ziemi (czy powinien spierdalać? Być może powinien spierdalać, a jednak stał uparcie i gapił się ze uśmiechem i czerwonymi oczami, jednocześnie wciąż pokasłując, bo tak – nie był to jego najmądrzejszy wyczyn w karierze), wydawało mu się, że jego nowopoznany serdeczny przyjaciel nadawał się wyśmienicie do tej złowieszczej roli, niczym australijski Ted Bundy z tą swoją nienaganną urodą i mocno zarysowaną szczęką. Rozmyślał więc – i to z najszczerszą zadumą – nad tym czy jego pośmiertnemu ja byłoby za niego wstyd, gdyby padł ofiarą takiego właśnie gałgana, jednocześnie obserwując jak wspomniany wcześniej gałgan rozpędza się w jego kierunku, pochylając głowię, jak jakiś byk na corridzie. I rozmyślając faktycznie musiał zapomnieć o miejscu, czasie i własnej fizyczności, bo zamiast spróbować jakkolwiek uskoczyć na bok (co torreador z pewnością zrobiłby bez choćby chwili zawahania), stał uparcie, odzyskując poczucie realności dopiero w momencie, kiedy upadał w piach, oszołomiony lekko tym uderzeniem, którego moc zminimalizowały resztki buszującego po organizmie narkotyku.
To prawda, że był z niego idiota, nawet nie miał zamiaru się kłócić. Fakt ten potwierdzało tylko to, że swoim lądowaniem w piachu wydawał się bardziej rozbawiony niż rozdrażniony, chociaż czuł nieznośne, drobne ziarenka na języku. Były zalety takiego położenia – znowu mógł patrzeć na fluorescencyjne niebo, tym razem bez ryzyka podtopienia, a poza tym było mu całkiem wygodnie; wzrokiem zaczął szukać sylwetki Richarda, a kiedy już ją namierzył, uśmiechnął się do mężczyzny jeszcze szerzej.
- Chyba mam piasek w buzi – oznajmił, jakby miał pięć lat i właśnie zaliczył nura do piaskownicy na placu zabaw. Wypowiedziawszy te słowa, zorientował się natychmiast, jak głupio brzmiały, więc parsknął krótkim śmiechem. Od wody, która przepłukała porządnie zatoki, wciąż kręciło mu się nieco w głowie, ale nie było to takie kręcenie, od którego dostawało się mdłości; raczej przypominające zbyt mocne zaciągnięcie się papierosem lub blantem. – Chcę zapalić – wyartykułował zaraz żądanie, podążając na ślepo za tą głupią myślą i wyciągając rękę przed siebie, tak daleko jak umiał, nadal nie podnosząc się wcale. – Znajdź mi papierosa i wróć tu. Tym razem cię nie podmyje, przysięgam. – I skrzyżował palce w tej dłoni, którą wyciągał w jego kierunku. Nie miał pojęcia, jak daleko są ich ubrania, a tym bardziej nie wiedział czy zmięta paczka tanich papierosów o mdłym smaku i ostrym zapachu uchowała się w kieszeni spodni, ale wierzył w sprawczą moc Richarda, który przecież nosił się jak jeden z tych chłopców, którzy zawsze dostają to, czego chcieli. Richard chciał Hector, a Hector chciał papierosa – całkiem proste równanie.
Musisz mi opowiedzieć, jak często to robisz. – Nie miał zamiaru precyzować, bo w jego zamglonym umyśle to, o co pytał wydawało się jasne; z pewnością nie chodziło tu o przeszukiwanie plaż w poszukiwaniu zaginionych fajek (choć może w pewien sposób łączyło się to dla Richarda jakoś nierozerwalnie z wciąganiem kokainy?). Nie pytał po to, żeby w jakiś sposób go oceniać. Motywacje miał raczej całkiem samolubne - jak wiele razy ten zagadkowy mężczyzna pozwalał falom wdzierać się do nosa i gardła na życzenie innych (niż Hector) osób, którym przyszło podczas tych razów właśnie dotrzymywać mu towarzystwa? Jak bardzo wyjątkowo mógł się czuć teraz, z policzkami obsypanymi piachem i połową plaży we włosach, które będzie z pewnością domywał w nieskończoność?

Dick Remington
niesamowity odkrywca
kaja
komendant — Lorne Bay Fire Station
34 yo — 188 cm
Awatar użytkownika
about
komendant straży pożarnej, którego życie prywatne właśnie zaczyna się rozpadać po ujawnieniu jego dawnych grzeszków pod wpływem narkotyków
Obsesyjne rozmyślania o śmierci były mu obce, bo każdy kto przeżył odwyk tak naprawdę zanurzył się po uszy w bezkresie umierania i okazało się ono tak brzydkie i odstające od wyobrażeń wielkich tego świata, że zarzucał wszelkie rozważania. Skupienie się na tu i teraz pozostawało wiele do życzenia i brzmiało jak skowyt człowieka płytkiego, ale nikt nie mówił, że tylko ci głębocy osiągną spełnienie. Wprawdzie ostatnio Biblię czytał pasjami (głównie cytatami z memów i innych mało poważnych źródeł), ale jeszcze nie dotarł w niej do momentu, gdzie ktoś oświadczałby, że trzeba myśleć, by dostać się do nieba. Czasami miał nawet wrażenie, że jest zupełnie odwrotnie, bo oświeceni ludzie zaczęliby debatować nad słusznością zawartych tam treści, a Remingtonowi po alkoholu bądź po spaleniu czegoś przychodziły one z łatwością. Może faktycznie jedyną śmiercią z jaką miał do czynienia była śmierć jego szarych komórek mózgowych, które po sypkiej posypce (żałosne, że bez brokatu) z kokainy rozpierzchły się w przeciwnych kierunkach. Tak właśnie odczuwał, gdzieś zawieszony między najbardziej żałosnymi i przyziemnymi pragnieniami, a umiejscowiony tu i teraz, gdzieś na oceanie, gdzie jeszcze brakowało tygrysa jak w tym śmiesznym i filozoficznym filmie, z którego nie zrozumiałby ani joty.
Taki był głupi i może z innym (inną?) przeszkadzałoby mu to znacznie, ale w towarzystwie Hectora nawet brak inteligencji wydawał się konieczny, choćby po to, by ten biedak w znoszonej odzieży mógł w czymś zabłysnąć i być we własnej osobie jak te fluorescencyjny cień na mapie jego nieba, choć nie miewał tego typu gwiazd na swoim firmamencie. Znajdował raczej te papierowe, te rozbłyskujące supernowy, które traciły na impecie zdecydowanie za szybko, by je mógł zapamiętać i by scałować sól z ich poranionych ust. Te zaś zdawały się być na tyle zwodnicze, że zachowywał się jak niesforny brzdąc, który szuka rozrywki na piasku i jakoś zapomina, że ocean niesie sztorm i śmierć, że młody chłopiec może znaleźć się za chwilę na jego dnie, a wtedy jakoś wściekle zatęskni. Jakoś, słowo- wytrych brzmiało wciąż w jego uszach, wręcz dzwoniło, gdy nagle ruszył na niego, by przewalić go na piasek i poczuć całym sobą ciężar tej odpowiedzialności. Po kokainie stawał się nieobliczalny, głuchy na cierpienia i to właśnie powinien o nim wiedzieć, nawet jeśli to będzie ich ostatnie doświadczenie.
Może i nie był fanatykiem myślenia o śmierci, ale przecież niósł ją w swoich wspomnieniach, ta jedna kapryśnie wyryta w jego wyrzutach sumienia powracała jak wściekły, australijski bumerang i gdyby byli sobie bliżsi to pewnie zabrałby tę tajemnicę do grobu, bo nie chciałby go do siebie zniechęcić, ale przecież byli tylko kolegami.
D z i e c i a k a m i.
- Ty lubisz mieć różne rzeczy w buzi – odpowiedział więc jak przystało na szalonego rówieśnika i potem z nostalgią spojrzał za swoimi ubraniami, które wprawdzie spoczywały gdzieś bezpiecznie za linią brzegową (choć w ciemności ich nie dostrzegał), ale sądził, że i fala dotarła do jego papierowego kartoniku z fajkami, więc życzenie kolegi z piaskownicy nie mogło się spełnić, a tak bardzo chciał dać mu cokolwiek więcej poza niezdrowym nałogiem wciągania wszystkiego co rozsypane na stoliku.
Może faktycznie był pięknym wysłannikiem śmierci, który sam był nieśmiertelny? Spojrzał na niego i roześmiał się, choć nagle nie było mu do śmiechu, bo pytanie, które padło ponownie mocno usadziło go w rzeczywistości, od której tak namolnie uciekał.
- Rzuciłem to, Hector, całe miesiące temu – i to brzmiało niemal jak żałosna elegia o chłopcu, który z powodu buntu na tatusiu postanowił znowu sobie przyćpać. Chyba już wolał jednak to niż wciskanie mu bajeczek, w których nie sięga po narkotyki nigdy więcej i idą razem na spotkanie i dzwonią do jego sponsora. Nie od tego był ten chłopak i choć brzydził się postępowaniem ojca, który sobie kupował co i kogo chciał, sam Richard robił to identycznie, wyczuwając w autostopowiczu cudny przysmak, którym się rozkoszował z wolna.
Może i miał w sobie coś z psychopaty, ale i tak zanotował szybkie zwycięstwo, gdy znalazł papierosy i mógł uśmiechnąć się triumfalnie do chłopca, który przeżył pierwszy odlot z Dickiem Remingtonem po powrocie do najbardziej czarnego ze wszystkich scenariuszy.
- Mam dwie całe fajki. Chodź, pójdziemy do mnie – a potem znowu nastąpi śnieżna zawieja i rano ocknie się w delirce tak nieznośnej, że obieca mu na kolanach, że nie da sobie wcisnąć kolejnej porcji od świeżo napotkanego dilera.
Jeśli to miała być baśń to był jak ta pieprzona dziewczynka z zapałkami, tyle, że on zamiast nich miał te wątłe chwile przebudzenia, które i tak nie znaczyły nic w otaczającym go wszechświecie, z wszelkich miar okrytym śmiercią, zgnilizną i rozkładem.


I tym pozytywnym akcentem kończymy wątek.

hector silva
ODPOWIEDZ