Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Brązowe oczęta niczym zaczarowane nie odrywały się od buzi pana Ashworth, lecz w miarę jak wypowiadał kolejne słowa czułość zastąpiło… rozeźlenie. Nie potrafiła ukryć przed nim faktu, że jego słowa wyjątkowo nie przypadły jej do gustu. I nie chodziło o fakt, że przypadkiem poinformował ją o tym, że między nim a Eve doszło do konfliktu, a to, że całą winę zabierał na swoje ramiona i jeszcze mówił o sobie w paskudny sposób. A Audrey Bree Clark nie potrafiła znieść podobnych oszczerstw w stronę ukochanego, niezależnie czy padały one z ust jej ojca, przyjaciółki czy samego Jebbediaha. Nic więc też dziwnego, że wycelowała paluszkiem w jego pierś, zupełnie jakby karciła któregoś z ich psiaków.
- Nigdy więcej nie chcę słyszeć, że tak o sobie mówisz, Jeb. - Chyba pierwszy raz oficjalnie czegokolwiek mu zabroniła nigdy wcześniej nie wypowiadając podobnej formułki. Nie uważała zakazów za coś dobrego w związkowym życiu, w tym jednak przypadku zwyczajnie nie potrafiąc się powstrzymać. - Nie jesteś głupi. I nie pozwolę, żebyś obrażał mojego chłopaka. - Pewność wybrzmiała w jej głosie, a pewnego rodzaju upór pojawił się w brązowym spojrzeniu gdy delikatnie dźgnęła go palcem w pierć. Bo panienka Clark była słonna samego diabła poszczuć Małym Charliem, jeśli tylko ten obrażałby Jebbediaha - jak nikt inny wiedziała jak bardzo wartościową osobą był i jeśli będzie trzeba, była gotowa zapewniać go o tym każdego dnia. Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi. - Jeb, to był wypadek i nie ma w nim twojej winy. Równie dobrze ja mogłam zaprotestować, pominę już fakt, że mój konflikt z ojcem to coś więcej niż to, że cię nie zaakceptował… - Ale tego nie zrobiła i zapewne gdyby miała przeżyć tamten wieczór ponownie, również nie potrafiłaby oprzeć się jego bliskości. - Dlaczego nie powiedziałeś mi, co mówiła Eve? - Spytała, a jej drobna rączka powędrowała do dłoni pana Ashworth, aby delikatnie się na niej zacisnąć. W tym momencie była niezwykle zła na przyjaciółkę bo o ile rozumiała, że ta się o nią martwiła, jak podobne zarzuty w momencie w którym ją szyli na stole operacyjnym wydawały jej się bardzo mocnym nietaktem. - A co do kluczy… Przepraszam, czasem trochę w siebie wątpię i… Obiecuję, że już nigdy więcej ich nie dostaniesz. - Przyznała uciekając spojrzeniem gdzieś w dół, a delikatny rumieniec pojawił się na jej buzi. Nie miała zamiaru powtarzać czegoś, co wiązało się z jego bólem, nawet jeśli wiązało się to z niewielką pracą nad swoim tokiem myślenia w podobnych sytuacjach. Słowa dotyczące jego byłej zwyczajnie puściła gdzieś w eter, nie przywiązując do niej większej uwagi. Zrozumiała już, jak to wszystko wyglądało z jego punktu widzenia i nie miała zamiaru dawać mu kolejnych powodów do zmartwień, zwłaszcza że jej oczy skrupulatnie pozostawały przysłonięte osobą pana Ashworth - a w jej skromnej opinii, Buchinsky nie mógł się z nim równać. Brązowe oczęta wiedzione ruchem jego dłoni powędrowały ponownie do jego buzi. W tej konkretnej chwili panienka Clark czuła się paskudnie z tym poczuciem bycia ciężarem, przyzwyczajona do samowystarczalności oraz niezwykle intensywnego trybu życia w którym wszędzie było jej pełno. I o ile ból była w stanie wytrzymać, tak psychiczne przybicie było już dla niej ciężkim - tak samo jak przyznanie tego przed ukochanym, który przecież robił wszystko, aby czuła się jak najlepiej. Dopiero po chwili kąciki jej ust uniosły się delikatnie ku górze, choć w jej oczach nadal czaiła się odrobina smutku.
- Ale ja nie chcę, żebyś był ze wszystkim sam. Chcę, żebyś wiedział, że masz mnie i zawsze możesz do mnie przyjść gdy coś nie gra, inaczej to nie ma sensu. - Rozbrajająca szczerość wybrzmiewała w jej głosie. Bo nawet jeśli teraz nie była w stanie za bardzo mu pomóc ze względu na swój stan i tak chciała dbać o niego równie mocno, jak on dbał o nią, nawet jeśli poprzeczka była ustawiona niezwykle wysoko.
A wizja jaką przed nią roztoczył sprawiła, że jej buzia nabrała rozmarzonego wyrazu.
- Byłoby cudownie! Jakieś konkretne miejsce? - Ekscytacja wybrzmiała w jej głosie gdyż była pewna, że małe wakacje z pewnością się im przydadzą. Nawet na kilka dni, by odsapnąć od otoczenia i zatęsknić za futrzakami. - I… pomożesz mi podjąć decyzję co do ojca? Gubię się w tym wszystkim… - Poprosiła niepewnie, nadal to jego zdanie uważając za to, najważniejsze ze wszystkich.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Złapał jej palec, ten wycelowany w swoją pierś i z uśmiechem oblizał. Coraz częściej pozwalał sobie na taką intymność, choć nadal krępowały ich jej szwy, które utrudniały nie tylko codzienne funkcjonowanie, ale wszelkie czułości. Był tylko mężczyzną i powoli zaczynało mu brakować seksu, odważniejszego dotyku, więc wolałby na tym się skupić, a nie wracać do koszmarów przeszłości. Właśnie w tej szufladce, pod kategorią irytujące jak cholera baby, których nie mógł znieść znalazła się tak jej, pożal, Boże, przyjaciółka i najchętniej właśnie tam by ją zostawił na wieczne spoczywanie.
Wprawdzie (jeszcze) nie planował umieszczenia jej w trumnie i zakopania (po śmierci, bo przecież aż takim psycholem nie był), ale miał na nią alergię tak wielką, że mało brakowało, a zacząłby na samo wspomnienie tej kobiety kichać, drapać się po nosie albo mieć łzawiące oczy. Dlatego właśnie jej nie powiedział i nie zamierzał podejmować tego tematu, choć nijako nadal wisiał w powietrzu jak ten żałosny pyłek, którego usiłował się pozbyć, by znowu nie poczuć się gorzej. To przez nią wpędził się w poczucie absolutnej żałosności, która doprowadziła go do tego, że wyprawił Audrey awanturę i miał doprawdy szczęście, że udało mu się ją złapać i nie skończył znów jak ten pustelnik, który raz do roku organizuje fiestę związaną ze swoim ślubem i kończy się najbardziej niezręczną historią prawie-miłosną, bo już powoli zaczynał być przekonany, ze żadnej z ostatnich swoich narzeczonych nie kochał.
Potrzebował jednak panienki Clark, by mu to uświadomiła i sprawiła, że zaczął z nią rozmawiać na tematy, które zwykle zbywał milczeniem. Owa cisza z jego strony była jedną z tych najbardziej zabójczych, bo sugerowała preludium do rozstania. Gdy gadał radiowym tonem jak najęty, to dziewczyna mogła być spokojna. Zaś, gdy zaczynał przerywać ich konwersację brakiem sygnału, wysyłał jej jasną wiadomość, że mogłaby już zacząć się pakować.
Dlatego teraz westchnął.
- Nie powiedziałem ci o Eve, bo byłaś w złym stanie. Nie powinienem cię obarczać jej humorami lub faktem, że za sobą nie przepadamy. Miała prawo się zdenerwować i możesz mówić co chcesz, ale zachowałem się paskudnie – przyznał ze skruchą. – Trochę jak ty z tymi kluczami – spojrzał na nią nieco karcąco, chciał, by zrozumiała, ze nawet największy kryzys nie może się równać z jej wyprowadzką. Z tego też powodu otrzymała swój własny pokój, by w razie ich kłótni mogła spokojnie tutaj mieszkać, nawet jeśli nie będzie chciała go widywać. Pogłaskał ją delikatnie po zarumienionym policzku, nadal mimo upływu miesięcy (a nawet lat) wpatrzony w nią jak cielę w malowane wrota, ale nie mógł nie doceniać tego, że jest śliczna i przede wszystkim dobra.
A ich dłonie jakoś z łatwością zawsze odnajdywały do siebie drogę i sprawiały, że robiło mu się ciepło na sercu, które ktoś kiedyś z równie prosto połamał, podziurawił i było blisko tego, by Jebbediah nigdy już nie uwierzył w miłość. Może dlatego był zbyt bardzo samodzielny i przekonany o tym, że musi w każdej sytuacji radzić sobie sam?
Tak to właśnie widział, ale kiwnął głową.
- Będę pamiętać, żeby cię zadręczać swoją osobą. O ile oczywiście alpaki mi pozwolą – przewrócił oczami, bo one i Boo już traktowały Audrey jako domownika i musiał dzielić się z nimi panienką Clark. Nie wyobrażał sobie jak im starczy czasu na to wszystko, gdy już dziewczyna zacznie pracować na cały etat. Dlatego jeszcze chciał zapewnić jej wakacje. – Musimy się zastanowić, bo samolot odpada. Co myślisz o statkach? – najchętniej jednak zaszyłby się z nią w jakiejś głuszy, gdzie będą faktycznie tylko oni, ewentualnie para psów i święty spokój, który wydawał mu się teraz upragnioną Itaką, cenniejszą niż jakiekolwiek zbytki. Nie potrzebował, zresztą, wielu rzeczy, gdy miał ją obok siebie i mógł obserwować profil ślicznej buzi.
Westchnął jednak, gdy temat zahaczył o Jacoba.
- Audrey, ty sama wiesz, co powinnaś zrobić. Nie chcesz go oskarżać. To twój ojciec i go kochasz, nawet jeśli okazał się zaborczym sukinsynem. Poza tym jak kiedyś będziemy mieli dzieci to przyda się dziadek do pozostawiania ich, nie sądzisz? – objął ją ramionami, bo powoli robiło się już chłodno i wspaniałomyślnie nie zahaczył o temat opinii w tej sprawie Laurenta, Dawseya czy kogokolwiek, kogo przyszło jej pytać.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Zaśmiała się dźwięcznie na jego gest. I jej niezmiernie przeszkadzały szwy szpecące jej bok, sprawiające że nie tylko musiała zapanować nad swoją nadpobudliwością ale i ograniczały jej możliwości klejenia się do pana Ashworth - a akurat to było czynnością którą uwielbiała, nawet jeśli jego postanowienie o wytrwaniu w białym związku do momentu, który on nie uzna za odpowiedni nie raz nieprzyjemnie uwierało, gdy stopował jej zapędy. Może to i lepiej, że temat Eve wszedł na wokandę, nim Audrey ponownie zaczęłaby rozważać opcję wcześniejszego zdjęcia szwów na własne ryzyko. Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi gdy wypowiadał kolejne słowa, ona sama miała na to zupełnie inne spojrzenie, nie była jednak pewna, czy uda jej się przekonać Jebbediaha do swojej racji.
- Dobrze, rozumiem. Wiem, że czasem bywa… uparta, ale jak się z nią ostatnio widziałam jasno dałam jej do zrozumienia, że nie chcę, aby wchodziła z butami w nasz związek. - Wyjaśniła, delikatnie wzruszając wątłym ramieniem. Audrey nie lubiła podobnych zagrań, nic też nie było w stanie jej przekonać do zrezygnowania z pana Ashworth. - Nie mam ci tego za złe, wiesz? Dałabym się postrzelić drugi raz, bylebyś się tak nie obwiniał… - Przyznała z rozbrajającą wręcz szczerością. Nie chciała, aby brał całą winę na swoje barki, zwłaszcza gdy głównym winowajcą nadal pozostawał jej ojciec. Nie chciała również, aby podszyte jadem słowa zagnieździły się w jego głowie przysłaniając to, co w tym momencie było najważniejsze - jej opinię oraz uczucia względem tej całej sytuacji. Bo to z nią był, a nie z tymi wszystkimi siewcami paskudnych plotek. Jednocześnie sama szczerze żałowała, że dała ponieść się emocjom na tyle, aby spróbować zwrócić mu klucze od ich domku, co dało się zauważyć w skruszonym głosie, spojrzeniu brązowych ocząt oraz rumieńcu, jaki pojawił się na jej buzi. A gdy poczuła na zaróżowionym policzku dotyk jego dłoni, nieśmiało przytuliła do niej twarz, z cichym westchnieniem jakie uleciało z jej piersi. Podobała jej się codzienność w jakiej funkcjonowali, nawet jeśli tworzona była odrobinę na wariackich papierach, a po drodze zdarzały się niewielkie wyboje. Uśmiechnęła się więc ślicznie gdy przystał na jej propozycję, po czym poprawiła się na jego kolanach, tak aby jej usta znalazły się koło jego ucha.
- W moim rankingu jest pan ponad alpakami, panie Ashworth. - Wymruczała mu do ucha delikatni rozbawionym głosem, zupełnym przypadkiem przytykając usta do kilku miejsc na jego skórze. - Tylko nie mów im tego, to może złamać im serce! - Zastrzegła, bo ledwo zdążyła jako tako pogodzić się z faktem, że nie była w stanie wygłaskać wszystkich zwierząt na raz. Przekazanie więc im podobnej informacji mogło skończyć się ponownie łzami wylewanymi przez panienkę Audrey, bo przecież każdą alpakę kochała równie mocno, nijak jednak miało się to do uczuć, jakie żywiła w kierunku ich właściciela. Nie była jednak pewna, czy alpaki byłyby w stanie się z tym pogodzić, a ich serduszka były niebywale delikatne.
- Przede wszystkim koszta dzielimy na pół i nawet nie myśl, że mnie przekonasz do zmiany zdania. - Zastrzegła, bo ta kwestia była dla niej niezwykle istotna. Zarabiała, posiadała oszczędności (których liczba była jej nieznana, za sprawą stałych przelewów od dziadka z Sydney), a odkąd mieszkali razem wydawało jej się oczywistym, że będzie się dokładać do podobnych przedsięwzięć a nie tylko zakupów. - Statki mogą być, możemy skoczyć do Nowej Zelandii albo Tasmanii… - Błysk w brązowych oczach zwiastował kolejny pomysł. -…albo możemy wynająć kampera i wybrać się w wycieczkę wzdłuż wybrzeża tylko we dwoje, bez większych tłoków… Ty wybierz. - Zaproponowała z delikatnym uśmiechem. I nawet jeśli mieliby przez te dni zamknąć się na farmie, wyłączyć telefony i rozstawić wokół drut kolczasty aby nikt nie zawracał im głowy, brzmiało to dla panienki Clark jako niezwykle przyjemna wizja. Chociaż przyjemniejszą wizję roztoczył przed nią kilka chwil później, wywołując pewniejszy uśmiech na pełnych wargach. Z całych sił chciała wierzyć, że będzie im pisany zwyczajny happy end i nic nie rozbije ich związku, nawet jeśli przeciwko nim zdawał się być cały świat.
- Podobno i tak zabiorą mu pozwolenie na broń, w dodatku ma przechodzić przez jakieś testy psychologiczne… - Chociaż jeden problem z głowy, dubeltówka już nigdy im nie zaszkodzi. - Po za tym, jesteś pewien, że chcemy akurat takiego dziadka dla naszych dzieci? Wiesz, Strażnik Teksasu trochę przeżarł mu mózg, musielibyśmy wymyśleć dobrą bajkę, dlaczego tatuś znowu połamał dziadkowi ręce jakby ten przesadził. - Zaśmiała się i cmoknęła Jeba w nos. Poważny ton panienki Clark rozpłynął się w jej śmiechu, gdy rozbawienie tańczyło w jej spojrzeniu gdy żartowała z tego wszystkiego, ufnie wtulając się w jego pierś. A to, że już była w stanie z tego żartować było niezwykle dobrym znakiem.

Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
zostanie pastorem — ale na razie studiuje teologię
42 yo — 185 cm
Awatar użytkownika
about
miał wszystko, ale Bóg doświadczył go jak Hioba i stracił rodzinę, ziemię, ukochaną dziewczynę, na skutek czego postanowił zostać pastorem i oddać się służbie Najwyższemu
Nie przywykł do tego, by komukolwiek zwierzać się ze swoich problemów. Owszem, nawet pastor trajkotał coś w kazaniach, że rozmowa to siła i komunikacja to klucz, ale brzmiało mu to jak jakaś nowomowa, ściągnięta z poradnika dla baptystów, a skoro Jebbediah ich nienawidził bardziej niż homoseksualistów, to nie mógł posłuchać takich rad. Słusznych, zapewne, bo nawet Audrey – piękna, mądra jak czarodziejka – nie miała skłonności do rozczytywania jego nastrojów, które ostatnio zmieniały się jak w kalejdoskopie i nijak się miały do pogodnego oblicza, którym zwykle obdarowywał świat. Bez wódki czy bimbru był w gruncie rzeczy człowiekiem spokojnym (dla najbliższych, a nie podłych sąsiadów), więc nawet sprawa Paxton przestała go kłopotać z upływem czasu.
Obecność jego dziewczyny upewniła go, że Eve jest głupia (jakże szczeniacko i chamsko to brzmiało), bo najwyraźniej potrafił sprostać wyzwaniom medycyny alternatywnej i za pomocą swojego ogromnego serca i opieki sprawić, że rana goiła się w zaskakującym i miał przed sobą już nie bladą i wycieńczoną Audrey, ale pełną życia panienkę Clark, która powoli już zaczęła szaleć i nie mógł się doczekać zdjęcia przez nią szwów.
Nie z powodów wyżej wymienionych (choć również chciałby wreszcie się do niej po prostacku dobrać), ale z powodu tego, że ciągle niepokoił się, że jej wrodzone ADHD doprowadzi w końcu do tego, że je zerwie i tyle będzie z szybkiej rekonwalescencji i powrotu do zdrowia… oraz ze szpanowania przed jej przyjaciółką, że jest taki zaradny.
- Po prostu się o ciebie martwi. Nie jestem wzorem partnera. Nie byłem i powie ci to każda z moich byłych narzeczonych – stwierdził po prostu, nie ukrywając wcale swojej przeszłości, która i tak w tej okolicy była głośno komentowana przez każdego. Ludzie przywykli, że wiosna oznaczała jego nowe zaręczyny, a jesień złamane serce tej nieboraczki, więc na pewno i Audrey wiele obiło się o uszy. Nie zamierzał też bronić jej przyjaciółki, po prostu rozumiał zarzuty, jakie kierowała w jego stronę i musiał przyjąć je na klatę. Broń Boże, nie pozwoliłby już na żaden pocisk w kierunku swojej dziewczyny, więc malowniczo wzniósł oczy do nieba.
- A może tak dla odmiany przestaniemy strzelać, co? – i uśmiechnął się czule, gdy wspomniała o jego alpakach. Nie wyobrażał sobie, że spotka kiedyś kobietę, dla którego jego zwierzęta będą równie ważne, ale najwyraźniej cuda się zdarzały i gdzieś rosły istoty o tak czystym sercu i wrażliwości. – Nie możesz ich tak rozpieszczać, wiesz? Potem je zostawisz dla swoich dzikich przyjaciół i faktycznie będą niepocieszone – po raz pierwszy wspomniał o jej powrocie do pracy, ale przecież jeśli zdejmą szwy i nie będzie żadnych przeciwwskazań, to i on nie wyrazi sprzeciwu. Może i wcale nie podobało mu się towarzystwo Dawseya i Laurenta obok niej i pewnie dybiącego na jej złote serce (tak, już widział), ale musiał być ponad to i zwyczajnie jej zaufać. Może dlatego jak ten żałosny ćpun potrzebował oderwania się od wszystkiego w jej towarzystwie gdzieś daleko.
- Niby dlaczego na pół? Nie sądzisz, że zbyt mocno idziemy w stronę nowoczesnego związku? – nie, żeby mu to przeszkadzało, ale lubił płacić za swoje dziewczyny i nigdy nie widział w tym problemu. – Myślę, że kamper to dobra opcja. Będziemy mieli czas się przemieszczać i przy okazji spędzać czas tylko we dwoje – uśmiechnął się w ten sposób, żeby Audrey wiedziała która furtka ich relacji właśnie została otwarta, choć mógłby przysiąc, że wcale nie zrobił tego specjalnie. Chciał jednak, by wiedziała, że umiera z chęci spędzania z nią tych wakacji, o ile oczywiście, będzie przestrzegać zaleceń lekarza i nie doprowadzi do rozszarpania szwów.
Na dobry początek, to był cel, na którym zamierzał się skupić, a już dalsze plany jak rodzina czy wspólne życie były dalekim wybieganiem w przyszłość, więc postanowił na razie pozostawić je w tej sferze, choć zaśmiał się, gdy go cmoknęła w nos.
- Wiesz, chyba nie mamy wyjścia, choć z moim wiekiem mogą się pomylić i to mnie traktować jak staruszka – zażartował, wystawiając jej język. – A teraz do łóżka, ja muszę zapalić – ostatnio zdarzało mu się to nagminnie, ale wiele spadło na jego biedną, chrześcijańską głowę i nie zawsze umiał sobie to poukładać.

Audrey Bree Clark
towarzyska meduza
enchante #8234
Weterynarz, właściciel — Sanktuarium Koali
23 yo — 172 cm
Awatar użytkownika
about
Oddała serce panu Ashworth, który roztrzaskał je na małe kawałeczki. Choć się stara nie umie go poskładać więc skupia się na tym co jej pozostało - pracy w swoim Sanktuarium dla dzikich zwierząt, gdzie zostanie nie raz do późnej nocy. I udaje, że przecież wszystko jest z nią w porządku.
Panienka Clark wzruszyła delikatnie wątłym ramieniem, na jego słowa. Owszem, doskonale wiedziała że Eve może wychodzić z podobnego założenia… W tym wszystkim jednak była przekonana, że i jej zdanie w tej kwestii jest ważne. A ona jasno podkreśliła przyjaciółce, że zależy jej na obojgu i póki co, nie ma najmniejszego powodu do nadmiernych zmartwień.
- Mi z tobą dobrze. - Stwierdziła więc lekko oraz zupełnie szczerze. Do tej pory, nawet jeśli mieli już za sobą ich pierwszą kłótnię, nie mogła narzekać na ich związek. Czuła się kochana i miała pewność, że Jebbediah zrobi wszystko, aby miała jak najlepiej, nawet jeśli wiązało się to z opieką nad nią podczas rekonwalescencji oraz wyręczaniem ze wszystkich, ciężkich czynności. A fakt, że bezpieczne ramiona pana Ashworth czekały na nią każdego wieczoru zwyczajnie sprawiał, że nawet powypadkowa codzienność stawała się znośniejsza i lżejsza.
Uśmiechnęła się ślicznie na jego kolejne słowa.
- Tak, to dobry pomysł. - Bo jednak wizja kolejnych tygodni pozbawionych tego paskudnego bólu który towarzyszył jej przy każdym, żwawszym ruchu była niezwykle kusząca. A gdy poruszył temat ich zwierzątek (bo zarówno Boo jak i alpaki skradły serduszko dziewczęcia roztapiając je do końca) zaśmiała się dźwięcznie. - Panie Ashworth, jeśli chodzi o wychowanie naszych alpak to pan jest od tych wszystkich rozsądnych kwestii. Mi pozostaje rozpieszczanie ich oraz leczenie, jeśli zachorują. Jestem pewna, że nawet jak wrócę do pracy znajdę dla nich te piętnaście minut, opracuję grafik którą kiedy będę głaskać! - Przyznała z rozbawieniem, bo chyba serce by jej pękło jeśli na którymkolwiek pyszczku zobaczyłaby oznaki niepocieszenia. I nic nie można było na to poradzić, bo panienka Clark zwyczajnie posiadała wielkie serducho dla wszystkich zwierząt, niezależnie czy były nimi puchate alpaki czy groźne krokodyle - dla każdego posiadała tyle samo miłości, ciepła oraz zainteresowania. I chyba właśnie to sprawiało, że jej praca nie była obowiązkiem a zwykłą, czystą pasją, za którą dodatkowo dostawała wynagrodzenie.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi, na temat finansów.
- Bo dużymi krokami zbliża się sezon, a ja będę źle się czuła z faktem, że wyrzucisz na mnie sporą sumę pieniędzy gdzie za chwilę możesz ich potrzebować… - Przyznała więc, bo skoro przeszli przez trudniejsze tematy, byli w stanie przebrąć również przez ten temat. Audrey Bree Clark praktycznie całe życie (nie licząc trzyletniej przerwy) spędziła na farmie i doskonale wiedziała, że szczyt sezonu zawsze wiązał się ze sporymi wydatkami. I o ile nie miała nic przeciwko, kiedy to mężczyzna płacił, tak świadomość tego wszystkiego sprawiała, że w panience Clark odzywał się rzadko spotykany rozsądek w towarzystwie troski o swojego mężczyznę. Te myśli szybko jednak rozwiał ten jeden, konkretny uśmiech który sprawił, że poprawiła się na jego kolanach. - No wiesz… Za pięć minut mogę być gotowa do drogi… - Rzuciła półżartem, poruszając przy tym zabawnie brwiami. Och, z przyjemnością rzuciłaby wszystko by nawiać gdzieś daleko od codzienności i tych wszystkich, negatywnych głosów… Doskonale jednak wiedziała, że podobny scenariusz jest niemożliwy, nie tylko ze względu na jej ranę.
- Będę czekać. - Stwierdziła więc, na chwilę mocniej owijając ramiona wokół jego szyi, aby skraść z jego ust krótki pocałunek. A później niechętnie wstała z jego kolan by przenieść się do łóżka, gdzie czekała jego powrotu, by ponowni wtulić głowę w jego ramię i zasnąć.

KONIEC
Jebbediah Ashworth
zdolny delfin
Sorbet Malinowy
ODPOWIEDZ