lorne bay — lorne bay
23 yo — 162 cm
Awatar użytkownika
about
Prześpię się i zapomnę; mam własne życie, własne smutne, łachmaniarskie życie już na zawsze.
Wieczór osnuty tęsknotą. Dojmujące uczucie przyćmiewało piękno zachodzącego nad Lorne Bay słońca, przyjemność płynącą z ciepłego wiatru głaszczącego skórę i blasku padającego na zmęczoną twarz. Mrużyła oczy ponownie w duchu karcąc się za zapomnienie o okularach przeciwsłonecznych. Trzymany w dłoni papieros powolnie się dopalał, a ona zapominała się nim zaciągnąć. Pozostawało coraz mniej kolumbijskich zwojów tytoniowych. Paczki się kurczyły z czasem, zapasy zanikały, a ona nie chciała ich stracić. Ten mały rytuał palenia fajek pochodzenia kolumbijskiego łagodził ból spowodowany tęsknotą, bo chociaż przez chwilę miała namiastkę Orchid u swojego boku, i przy każdym kolejnym zaciągnięciu miała przed oczami obraz jej długich, brązowych włosów rozwianych na wietrze i tych czerwonych śladów zostawianych na filterkach trzymanych między wargami.
Nie potrafiła się pogodzić. Teoretycznie każdy dzień był coraz prostszy, a gdy tylko potrzebowała kontaktu mogła zerknąć na swoją dłoń ozdobioną pierścionkiem od martwej kolumbijki, ale czasami wspomnienia atakowały zupełnie nieproszone wciskając się między myśli i przyśpieszając rytm serca. Spacerowała ulicami Lorne Bay przypominając sobie co rusz miejsca, które pokazywała Orchid. Szła śladem ich poprzednich randek. Nie sądziła, że da się tak boleśnie za kimś tęsknić.
Neon Moonlight Baru zamajaczył na horyzoncie, a w jej głowie zamalowało się wspomnienie ulubionego drinka swojej utraconej miłości. Wyrzuciła niedopałek do najbliższego śmietnika, obkręciła kilkukrotnie pierścionek na swoim palcu i przekroczyła próg baru, nie mając świadomości, że jej tęsknota znajdzie ukojenie, choć nie w ramionach tej, którą zwykła nazywać orchideą.
Weszła do baru poprawiając skórzaną kurtkę zawieszoną na ramionach i odgarniając zbłądzone kosmyki włosów, które uporczywie wchodziły jej w oczy. W odbiciu drzwi zauważyła jak wygląda. Już nie jak całkowity trup, ale daleko było temu do ładnego wyglądu. Nadal miała podkrążone oczy, choć już nie napuchnięte od płaczu, nadal była chuda, choć już nie a ż tak chuda, jej ciało zdobiły pojedyncze, jeszcze niezagojone siniaki po tym jak została pobita w ciemnej uliczce w innym mieście. Większość już zeszła, nos już miała naprostowany po tym jak Dick postanowił zafundować mu bliskie spotkanie ze zlewem. Jedynie wargi miała wciąż pocięte przez ciągłe gryzienie ich w stresie. Nie przypominała dawnej siebie. Amalia, którą znała z podróży po Ameryce Południowej czy Meksyku była jedynie smutnym wspomnieniem. Zabiła ją kokaina i tragizmy codzienności, które odebrały jej wszystko. Teraz... Teraz nawet nie była Evą. Nie wiedziała sama kim była i chyba najbliżej z tego wszystkiego było jej po prostu do Monroe- członkini rodziny, która była wybitna w upadlaniu się i niszczeniu swojego życia. Rodzina, która nie zasługiwała na nic dobrego, która skazana była na upadek i samozniszczenie.
Przekroczyła próg baru i szła powoli w kierunku lady barowej chcąc jedynie napić się tego jednego, konkretnego drinka. Jednak zanim dotarła to mignęła jej przed oczami kelnerka. Znajoma kelnerka. Brąz włosów, delikatne rysy twarzy, hiszpański akcent.
To nie mogła być ona.
Przed oczami Amalii mignęły wszystkie te dni spędzone w gęstwinie lasu z dala od ludzi, wieczory przy winie w jej mieszkaniu, spacery po miasteczku, rozmowy bez końca i początku, wyznania coraz śmielsze i bardziej bezpośrednie, uśmiechy od ucha do ucha. Pierwsze poważniejsze zauroczenie, jeszcze przed poznaniem Orchid Castellar. Ale to nie mogła być prawda. Tęsknota musiała jej płatać figle i mieszać w głowie. Dopiero co straciła Kolumbijkę, a miała na nowo spotkać Meksykankę? Co Naya robiłaby w takiej dziurze w Australii? Czemu akurat Lorne Bay?
Pytania namnażały się w jej głowie. Wciąż niepewna i skołowana zatrzymała kelnerkę w pół kroku, stawiając wszystko na jedną kartę, powiedziała:
-Desculpe, se llama Naya?- wymawiając te słowa położyła dłoń na ramieniu kelnerki, która stała do niej obrócona plecami. Jeśli to nie była ona to znaczyło, że umysł Amalii już do końca oszalał, ale jeśli jednak miała rację i dziewczyna stojąca przed nią była jej uwielbioną Meksykanką to... Co to właściwie miało dla niej znaczyć?

navy rutherford
amalia
lachmaniara
lorne bay — lorne bay
29 yo — 164 cm
Awatar użytkownika
about
Zastanawia się, jak by to było tak wybuchnąć. Ale na razie pozostaje niezdetonowana. Jej demony są szczelnie zamknięte w środku, zawleczka zaś mocno się trzyma.

Słońce zalewało bladą poświatą betonowe bloki, ustawione w niewielkiej odległości od siebie, nie pozwalając oczom sięgnąć korony lasów otaczających zewnętrzne dzielnice. Miasto spało, a świt majaczył na horyzoncie, niespiesznie budząc je do życia. Przez przymknięte okno wpadał strumień zmęczonego upałem, chłodnego powietrza. Tańczył na jej policzkach, nie pozwalając dalej spać.

Serce tłukło się w klatce piersiowej, w dzikim, wyzwolonym przez niedawne senne kardy pędzie. Rozchyliła powieki, nieufnie badając bielone ściany sypialni, jakby w każdej chwili obraz mógł prysnąć i zamienić się w dziki krajobraz pustyni. Ale nic takiego się nie stało. Wszystko było na swoim miejscu. Właśnie tak jak być powinno. Tylko... Navy od dawna nie wiedziała, co to znaczy. Bo jak stwierdzić, że wszystko jest w porządku, gdy w trakcie życia gubisz własną tożsamość i uczysz się od nowa być kimś zupełnie innym?

Całe życie sprzed Lorne Bay zepchnęła w bezdenną otchłań w swojej głowie, ale choć usilnie starała się je pogrzebać, wspomnienia wracały do niej, tworząc dziurawy film pozbawiony sensu. Wciąż czuła na sobie pot wyzwolony palącym słońcem i pustynny piach oblepiający ramiona. Obraz gonitwy za la bestią był tak żywy, że czasami wydawało jej się, że gdy wysunie rękę, dotknie rozgrzanej metalowej barierki, a spod kół uderzy ją grad maleńkich kamyczków. Ale tu, w Australii, w odbiciu lustra nie widziała już błyszczących oczu Nayi Barrery. Teraz w ciemnym spojrzeniu migotała pustka, twarz zaś mimo opalenizny była szara i zmęczona, jakby należała do kogoś obcego. Ale czy nie tak właśnie miało być?

Zatem Navy Rutherford z wybiciem szóstej na ściennym zegarze zawieszonym na przeciwko łóżka, opuszczała sennie pielesze, pozostawiając za sobą znany dotychczas świat. Podążając tym samym schematem, którego trzymała się od niemal dwóch miesięcy, sięgała po obrzydliwą kawę z ekspresu przelewowego, której zapach unosił się w kuchni i kolejno sięgała po strój tworzący uniform kelnerki, wcielając się w nową rolę. Jedna zmienna pozostawała stała. Navy Rutherford za wszelką cenę chciała przeżyć.

W ciągu następnych godzin, miasto budziło się do życia. W oddali słychać było szum samochodów, przejeżdżających wąskimi uliczkami i szczekanie psów, zagłuszane poirytowanym wołaniem ich właścicieli. Ktoś przesuwał coś ciężkiego za jej drzwiami na korytarzy, ktoś inny dopiero wstawał, a tysiące kilometrów stąd komuś innemu znów odebrano wszystko.

Paliła dużo. Niezdrowo. Płuca pożerały gryzący dym, za winklem, dzielącym ją od wejścia do baru. Opuszki palców znów będą pachnieć tytoniem, ale być może nikt tym razem nie zwróci na to uwagi. Poprawiła biały, noszący znamiona odprysków z dań fartuch i weszła do środka tylnymi drzwiami. Nikt nie zauważył jej przyjścia, ale już się do tego przyzwyczaiła. Nie potrafiła porzucić nawyku przybierania bezcielesnej postaci i przemykania wśród ludzi niczym duch. Może kiedyś to się zmieni, ale jeszcze nie teraz, kiedy rany wciąż były zbyt świeże żeby się zabliźnić i otwierały się w najmniej spodziewanych momentach.

Güero przy oknie, niecierpliwie bębnił palcami o blat stolika, do którego zbliżała się, niosąc na ramieniu tacę z hamburgerem, frytkami i dzbanem piwa. Zbliżało się południe, ale dla niektórych to nie stanowiło problemu. Navy rozumiała tą potrzebę. Zalania się zimnym, kojącym płynem, ściekającym strużkami po przełyku, żeby otulić umysł cienką warstwą znieczulenia. Gdyby nie była tak bardzo niepewna przyszłości, prawdopodobnie sama zrobiłaby to samo. Może nawet sięgnęłaby po skręta. Ale tu, w Australii, w Lorne Bay, mimo że dzieliły ją tysiące kilometrów od miejsca kaźni, usilnie starała się wcielić we wzór cnót. Przynajmniej w miejscach publicznych.

Drgnęła na dźwięk wycelowanych w nią słów. Była już w połowie drogi na zaplecze, kiedy znajomy głos, słodką melodią rozproszył jej uwagę.

Nie. To niemożliwe. No es verdad.

Dotyk palców, zaciskających się na jej ramieniu był prawdziwy.

Obróciła się gwałtownie w stronę kobiety, której obraz choć należał do przeszłości, zmaterializował się teraz wyraźnie przed jej oczami i żadne mrugnięcie nie było w stanie go przepędzić. Zamarła. Czuła się jak zwierzę w potrzasku. Wywołana przez nie swoje imię.
- ¿Mande? - wyrwało się z jej ust, nim zdążyła unicestwić to pytanie. Odkąd tu przyjechała, nie używała ojczystego języka w miejscu pracy. Była Navy Rutherford, z dziwnym hiszpańskim akcentem, przybyła znikąd. Czasem zdarzało jej się tłumić meksykańskie naleciałości, czystym hiszpańskim. To jeszcze bardziej wyprowadziło ją z równowagi. Nie wiedziała jak się zachować. Jak zareagować? Nie istniał żaden samouczek dla meksykańskiej migrantki, zaczynającej życie w nowym miejscu. - Z kimś mnie pani pomyliła - chłodny pomruk, uderzył w twarz Amalii, nim korzystając z jej zaskoczenia, wyswobodziła się z uścisku i pobiegła na zaplecze. Ktoś za nią zawołał. Wszystko w porządku? Nie. Nic. Nie było. W porządku.

Krótka seria wydechów. Nie mogła złapać powietrza, opierając się o tą samą ścianę, przy której jeszcze godzinę temu paliła papierosa. Płuca paliły. Cała się paliła. Spalała. Żarzyła. A przede wszystkim pożerał ją wstyd, za to jak się przed chwilą zachowała.

Amalia e. Monroe

powitalny kokos
navy
brak multikont
lorne bay — lorne bay
23 yo — 162 cm
Awatar użytkownika
about
Prześpię się i zapomnę; mam własne życie, własne smutne, łachmaniarskie życie już na zawsze.
Dawno w swoim życiu nie chciała być tak pewna swojej racji, jak w tym konkretnym momencie. Cały jej świat wirował, a ustanie na nogach z każdą sekundą było coraz trudniejsze. Hiszpański sam wyrwał się z jej ust bo był kierowany do osoby, która ją tego języka nauczyła. Pamiętała jak dziś wieczory, gdy siadały na dworze z kubkiem herbaty i małymi kroczkami zmierzały do komunikowania się po hiszpańsku.
Me llamo Naya.
Me llamo Eva.
Yo estoy muy feliz contigo.

Dni spędzone wśród meksykańskich lasów były tymi, w których czuła, że postąpiła dobrze, w których wiedziała, że ucieczka z domu była koniecznością, że właśnie teraz zaczynało się jej nowe, prawdziwe, wspaniałe życie. To właśnie Nayę napotkała na swojej drodze jako pierwszą i to ona pokazała jej, że było warto. To jej uśmiech obserwowała, to jej łzy ocierała, to przy jej boku chciała być jak najdłużej tylko się dało.
A dało się krótko.
Droga ją wzywała. Eva poczuła zew autostrad i dróg krajowych, nosiła ze sobą kartony i zapas markerów, ciągle zastanawiając się, kiedy nadejdzie ten dzień, w którym już nie wytrzyma i wyruszy dalej. Ciągle dalej, bez zatrzymywania, bez chwili oddechu. Parła przed siebie by móc zmierzyć się z pięknem tego świata, by poczuć, że jest sobą, że odnalazła samą siebie.
Kim, więc była Eva?
Teraz nie potrafiła na to pytanie odpowiedzieć. W Meksyku jeszcze siebie szukała, w Ameryce Południowej siebie odnalazła, a w Lorne Bay siebie zatraciła. Było jej ciężko, z każdym dniem coraz ciężej, Australia ją dusiła. Jedynie uśmiechnięta buzia Orchid podtrzymywała ją na duchu, a gdy jej twarz widziała nieruchomą, wiedziała, że jej świat się zawalił, że już nigdy nic nie będzie takie samo, że Eva, czy też Amalia, na zawsze umarła.
I nagle, niespodziewanie, nieproszenie, znikąd zaczęły pojawiać się duchy przeszłości. Najpierw pod postacią starej, licealnej miłostki imieniem Halston, która nawiedziła ją, gdy pierwszy raz odważyła się pójść na cmentarz, a potem pod postacią Nayi, która teraz... udawała, że nie jest sobą.
Co mogła tutaj robić, skąd wzięła się akurat w tej zapyziałej dziurze? Przed czym uciekała? Czemu kłamała?
Monroe rzadko kiedy była pewna swojej racji, ale teraz, gdy twarz dziewczyny mignęła jej przed oczami, wiedziała. Wiedziała i nie mogła odpuścić Nie teraz, nie kiedy ktoś, kto przez pewien okres czasu stanowił jej świat, był znowu na wyciągnięcie ręki.
Zrozpaczone serce Amalii, które nadal było posklejane na ślinę, uparcie chciało kontaktu, cholernie pragnęło spytać: co ty tutaj robisz? Dlatego tak bardzo nie rozumiała dlaczego Naya ją spławiła znikając za zapleczem. Odpuściłaby, ale nie mogła. Nie tym razem. Nie, kiedy jej serce wołało o spojrzenie byłej miłości w jej oczy. Każda cząstka jej ciała wyrywała się za dziewczyną, a Monroe... postanowiła nie walczyć. Mogli ją wyrzucić, mogli wystawić za drzwi, ale w tym momencie żadna z tych rzeczy nie miała najmniejszego znaczenia.
-Esperar!- zawołała ciut za głośno, ciut zbyt dosadnie. Ale czy to miało znaczenie? Czy cokolwiek miało teraz znaczenie poza pobiegnięciem za nią?
Przedarła się przez kelnerów i klientów, ignorowała uwagi i pomruki, nie zwróciła nawet uwagi, gdy ktoś powiedział jej, że nie może tutaj przebywać.
-To ważne, zaraz sobie pójdę.- rzuciła oschle i lekceważąco w kierunku osoby, która ją pouczała.
Aż w końcu ją znalazła. Opierającą się o ścianę. Te same włosy, te same oczy, ta sama cera, choć może nieco bledsza, ta sama mimika, gdy... się bała?
-Naya, proszę, nie udawaj, że mnie nie znasz. Wiem, że to ty. Skąd się tu wzięłaś? Co się stało, że wylądowałaś, aż tutaj? Dlaczego... udajesz, że mnie nie znasz?- wspomnienie dni, gdy całowała ją w policzek licząc, że kiedyś dosięgnie ust, dni, kiedy przytulały się do snu bo potrzebowały czyjeś bliskości, dni, w których wszystko było tak perfekcyjne. Dlaczego teraz się ich wyrzekała? Czy były tak idealne jedynie dla Amalii? Nie chciała w to wierzyć, uparcie chciała żyć wersją, w której obie były dla siebie ważne. Potrzebowała tak myśleć.
Straciła już Orchid. Nie mogła stracić Nayi, gdy ta ponownie się pojawiła na horyzoncie.

navy rutherford
amalia
lachmaniara
lorne bay — lorne bay
29 yo — 164 cm
Awatar użytkownika
about
Zastanawia się, jak by to było tak wybuchnąć. Ale na razie pozostaje niezdetonowana. Jej demony są szczelnie zamknięte w środku, zawleczka zaś mocno się trzyma.

W jednej chwili świat zadrżał w sadach, powieki opadły ciężko, a wśród migotania powidoków zaczęły pojawiać się obrazy. Mdłe, niewyraźne o wyblakłych kolorach, w ciągu kilku sekund nabrały ostrości konturów. Lorne Bay nagle oddaliło się o tysiące kilometrów. Skąpane w szkarłacie podłogi na powrót oblały się szarością. Złowróżbny artykuł był dopiero kruchym szkieletem, ramami otaczającymi puste płótno, które dopiero miało się zapełnić. Znów siedziała na werandzie, wdychając słodki zapach wypełnionego bryzą powietrza. Wokół unosiły się strużki tytoniowego dymu, opadając wstęgami na dno popielniczki. Kubki parującej kawy sąsiadowały ze sobą na podłużnym stoliku o przeszklonym blacie, a nieopodal ustawione w równym rzędzie stały puste i częściowo opróżnione butelki po winie.

Acapulco smakowało wtedy goryczą mielonych ziaren, cierpkością sfermentowanych winogron i niespodziewaną słodyczą jej ust, z którymi niechcący zetknęła się na kilka, pozłacanych sekund, wprawiając zaskoczone ciało w wibracje. Choć przyjęła to za omen niewinnej zabawy, tak naprawdę ślad złączonych warg towarzyszył jej niczym znamię przez następne miesiące i lata. Nawet kiedy niemalże zapomniała jak kiedyś smakowały, wspomnienie było wciąż wyraźnie i równie mocno zwalało ją z nóg. Nawet mimo trawiącej pewności, że przenigdy nie będzie łączyła ich inna więź niż ta przeznaczona przyjaźni.

Melodyjny śmiech dzwonił jej w uszach. Nawet wtedy, kiedy już nie dzieliły ze sobą tajemnic i przeszłych historii, a stopy Evy stąpały już po innej ziemi. Tej o której Naya jeszcze wtedy nie myślała, że obierze za kierunek. Tej, która nigdy nie była dla niej dostępna.

Wszystko wróciło na swoje miejsce. Lorne Bay znów dawało jej schronienie, otulając dusznym powietrzem, a Meksyk zniknął za horyzontem zamazanych wspomnień. Tylko jedna rzecz była wciąż wyraźna. Dotyk Evy na jej ramieniu. Zupełnie jakby przyłożeniem smukłych palców do jej rozgrzanej skóry, wypaliła na nim ślad. Czuła jak zaczyna brakować jej tlenu. Płuca zaciskały się boleśnie, a tytoniowy dym nie znajdował drogi wyjścia. Zaczęła się krztusić. Klatka piersiowa falowała z przerażenia tak irracjonalnego, że przez moment nie była pewna czy wciąż zdrowy rozsądek był w jej posiadaniu. Nie zauważyła nawet, że znajoma postać kobiety przecisnęła się przez tłum, podążając za nią. Oburzone słowa obsługi, odbiły się od ścian, ale była na nie głucha. Czas stanął w miejscu, a równocześnie przesuwał się zdecydowanie za szybko.

- ¿Qué quieres? - zduszony krzyk opuszcza jej piersi, kiedy zdaje sobie sprawę, że ta sama kobieta, której śmiech kołysał ją do snu, stoi teraz przed nią z morzem zagubienia przelewającym się w oczach. Zdaje sobie sprawę, że zareagowała zbyt ostro, zbyt pochopnie godząc niewidzialnym ostrzem prosto w jej serce. Eva na to nie zasługiwała. Dopiero po chwili jej spojrzenie ciemnieje i okrywa się smutkiem. Opuszcza głowę, wpatrując się w czubki swoich butów, a z jej ciała ulatuje cały upór, który się w nim nagromadził.

- Lo siento - w jej głosie smutek miesza się z żalem, a żal z rezygnacją, ale słychać coś jeszcze. Lęk. Navy boi się, że Naya Barrera znów może powstać z martwych. Ale najbardziej przeraża ją to, że może znaleźć powód do życia. - Ja... Nie wiedziałam, że cię tutaj spotkam. Nie powinno tutaj być nikogo kogo znam - jednym z powodów był fakt, że większość z nich po prostu nie żyła albo zapadła się pod ziemię. Czyli prawdopodobnie nie żyła. - Chyba nie mogę ci jeszcze powiedzieć dlaczego tutaj jestem - cedzi słowa, uważnie rozkładając je na niewidzialnych szalkach w głowie. To nie tak, że jej nie ufa. Bardziej nie ufa sobie, a jeszcze bardziej tym, przed kim uciekała. A choć nie widziały się przez tak długi czas, doskonale zna żar jaki tli się w niepozornym ciele Evy.

- Przestraszyłaś mnie - być może, gdyby sięgnęła pamięcią do rozmów przykrytych warstwą kurzu, to co teraz zdawało się być absurdem, nabrałoby większego sensu. Przecież wiedziała, że jej dawna przyjaciółka pochodzi z miasteczka w Australii. - Nikt nie może wiedzieć o Nayi którą znasz. Jej już nie ma. Teraz jest Navy. Navvy Rutherford, w połowie amerykanka, w połowie latynoska, bez grosza przy duszy - uśmiecha się gorzko, wyznając jej część prawdy. Czuje, że to nie jest dobre miejsce, ani czas żeby zagłębiać się w szczegóły.

Amalia e. Monroe

powitalny kokos
navy
brak multikont
lorne bay — lorne bay
23 yo — 162 cm
Awatar użytkownika
about
Prześpię się i zapomnę; mam własne życie, własne smutne, łachmaniarskie życie już na zawsze.
Z momentem, w którym ujrzała jej twarz, czas się zatrzymał. Nic poza nią nie miało znaczenia. Rozwścieczeni kelnerzy, zdziwieni ludzie, harmider knajpy, nic się już nie liczyło. Świat ucichł i jedyne co rozbrzmiewało w głowie Amalii to głos Nayi mówiący, że jej nie zna. Słowa, które raniły na wskroś, bo ten jeden raz była pewna. Nie była naćpana, z resztą nie ćpała już od dawna, więc to nie mógł być majak kokainowego umysłu. To była rzeczywistość. Stał przed nią duch przeszłości, wspomnienie chwil, w których wszystko było idealne. Czuła na swoim ciele gorące promienie słońca nad Acapulco, czuła ten skwar, jak jej skóra się przypieka i brązowieje, mimo że teraz była bledsza niż kiedykolwiek wcześniej.
Zaniedbała swój organizm, poczynając od kokainy a na głodówkach kończąc, przez co nie przypominała już Evy, którą Naya mogła pamiętać. Siła już dawno uleciała z jej chuderlawych ramion, brąz skóry spowodowany słońcem chylącym się nad Meksykiem zniknął zastąpiony kredową bielą, oczy podpuchnięte i zapadnięte od zbyt wielu wylanych łez, ból widoczny na twarzy, mimo że starała się go uparcie zakryć. Musisz być twarda, Eva, w tym domu nie ma miejsca na słabość. Tyle lat minęło, tyle świadomości przypłynęło, ale słowa ojca nadal momentami rozbrzmiewały w jej głowie przypominając jej, że nie może okazywać prawdziwych emocji, do samego końca musi udawać, że jest po bezmiar silna.
Acapulco wdzierało się w jej umysł niczym nieproszony gość wnoszący ze sobą bagaż tak ciężki, a jednocześnie tak przyjemny, gdy leżał w dłoni. Słodko-gorzkie obrazy przypominające chwile, w których wydawało się, że ma się przed sobą cały świat, ten piękny, cudowny, niekończący się bezkres. Patrzenie w horyzont zastanawiając się co czeka ją za jego granicą. Gdzie będzie następny przystanek? Nie ważne, bo u boku Nayi nie pojawia się jeszcze zew drogi. Długie dni i noce spędzone przy sobie, tak długo, jak tylko umysł podróżniczy pozwalał.
Pragnęła znowu tego ciepła, tego spokoju, smaku przygotowanej przez Nayę kawy i smaku jej rozgrzanych, delikatnych ust. Na moment nawet zapomniała czemu tu była, bo wspomnienia o Orchid rozmyły się gdzieś daleko, a na ich miejsce wstąpił Meksyk. Kolumbia nagle zdawała się być kilometry dalej. Nawet pierścionek spoczywający na jej palcu przestał na chwilę ciążyć.
-Que quiere? Yo quiero hablar, abrazarte, entender.- słowa uciekały z jej ust zanim zdążyła się nad nimi zastanowić. Nawet nie zauważyła, że mówiła o przytuleniu do siebie brunetki. To nie była świadoma myśl bardziej zew ciała, które pragnęło poczuć bliskość Nayi, tak jak było w Acapulco, tak jak wtedy, kiedy wszystko było dobrze. Zanim ją porzuciła, jak każdego w swoim życiu.
-Niespodzianka, jednak jestem.- odpowiedziała przybierając na usta lekki uśmiech, nie miała jej za złe ucieczki. Za tym musiało się coś kryć Z resztą potwierdzało to każde jej kolejne słowo.
-Navy-powtórzyła powoli marszcząc brwi.-Do twarzy ci z tym imieniem.-dodała uśmiechając się szerzej.- Ja też już nie jestem Evą. Teraz tylko rodzina i ty znają mnie pod tym imieniem. Oficjalnie jestem Amalia, także... Miło cię poznać Navy.-wyciągnęła rękę w kierunku dziewczyny zupełnie tak, jakby widziały się pierwszy raz w życiu.
-Do której masz zmianę, Rutherford?- dodała unosząc jedną brew ku górze. Teraz, gdy miała ją już tak szaleńczo blisko, nie pozwoli by straciła ją ponownie, by znowu została całkowicie sama. Wyciągnie ją gdzieś. Gdziekolwiek. Czy to do baru niedaleko czy do jej przyczepy, byleby porozmawiać, zrozumieć, ale przede wszystkim... Być. Po prostu być.

navy rutherford
amalia
lachmaniara
lorne bay — lorne bay
29 yo — 164 cm
Awatar użytkownika
about
Zastanawia się, jak by to było tak wybuchnąć. Ale na razie pozostaje niezdetonowana. Jej demony są szczelnie zamknięte w środku, zawleczka zaś mocno się trzyma.

Łatwo było przywdziać na twarz uśmiech, zmusić kąciki ust żeby wspięły się na wyżyny, odwracając uwagę od skrytego w oczach błysku rozpaczy. Smutek też w prosty sposób można ukryć. Pod kurtyną rzęs, nieśmiałym przymknięciem powiek, czy wierzchem dłoni, niby od niechcenia przesuwającym po kąciku oka. Znacznie trudniej było pozbyć się rosnącej z dnia na dzień pustki. Ciemnej otchłani, gotowej pochłonąć całe dobro, które pojawiło się zupełnie przypadkiem i w skutek lawiny żmudnych osiągnięć, uleciało w ciągu jednego dnia.

Na kilka krótkich sekund pozwoliła żeby ich spojrzenia się skrzyżowały. Odwróciła wzrok. Wcale nie chciała widzieć cierpienia, które wezbrało w odbiciu jej ciemnych tęczówek. Ale nawet kiedy na chwilę przymknęła powieki, czuła na sobie jego ciężar. Przede wszystkim, odnalazła w nim to, co przez cały ten czas tkwiło szczelnie zamknięte w jej duszy. Nagle zrobiło jej się duszno. Lepkie podmuchy wiatru zdawały się omijać jej ciało. Gdzieś po drodze, stało się coś strasznego. I nawet rozdarte rozpaczą niebo nie było w stanie pochłonąć tego pogorzeliska, które powstało w jej głowie.

Eva, która teraz zwała się Amalią, była wszystkim tym co utraciła. Reprezentowała sobą niespełnione plany i snute w cieniu werandy marzenia. Jej policzki muskały bladoróżowe rumieńce, te same które rozkwitały wieczorami, gdy wypiły zbyt dużo wina. Jej oczy lśniły tak, jakby ukryła w nich wszystkie zebrane poprzedniego wieczora gwiazdy, a każde słowo z pozoru niewinnej rozmowy, sączyło narkotyk w jej myśli. W tej chwili oddałaby wszystko, żeby ziemia pod nią się rozstąpiła i pochłonęła Navy w ciemną czeluść. Bo łatwiej było wieść życie uciekinierki z daleka od wspomnień, z bagażem ciśniętym niedbale w kąt, niż zderzyć się z rzeczywistością, która o ów bagażu nieustannie przypominała.

Choć w głębi duszy... Tam była Naya, pochowana w zabitej deskami trumnie, pogrzebana żywcem, rozpaczliwie żebrząca o niewielką namiastkę tego, co zwykła niegdyś nazywać normalnością. Nawet jeśli normalność nigdy nie szła z nią w parze. Gryzła, szarpała, błagała, o powrót do czasów, kiedy powietrze było suche i pachniało morską bryzą, a spiekota skwaru omijała schowane pod baldachimem cienia ciała.

- No quiero eso. No lo quieres - jej twarz wyraźnie spochmurniała, choć coś w oczach mówiło, że chciałaby podzielić się swoją historią ze starą przyjaciółką. Z osobą, która aktualnie znajdowała się najbliżej jej serca, niż ktokolwiek. Nie chciała jej obarczać ciężarem, który przyniosła ze sobą zza granicy. Zza oceanu. Z estados unidas i każdego, wypalonego skrawka pustyni, który wydeptały jej stopy. - Abrázame - to było coś co mogła jej dać. To było czymś, czego od dawna pragnęła. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz jej ciało poczuło ciepło bliskości drugiej osoby. Już niemalże zapomniała jak to jest, kiedy po skórze przemykają ciarki, a serce podchodzi do gardła, w desperackiej próbie wyrwania się z piersi. Ostrożnie wysunęła rękę do przodu, przesuwając po jej ramieniu, jakby chciała sprawdzić, czy Eva Amalia jest w ogóle prawdziwa. Miała wrażenie, że każde mrugnięcie dzieli ją od tego, że kobieta nagle wyparuje, pozostawiając ją znowu samą.

- Una auténtica sorpresa - powtórzyła po niej, przeciągając leniwie sylaby. Nie mogła temu zaprzeczyć. Kłamstwem byłoby stwierdzić, że ta niespodzianka, nie sprawiła, że jej serce ponownie zaczęło bić.

- Dzięki. Do ciebie w zasadzie też pasuje Amalia. Widocznie każda z nas potrzebowała nowego rozdziału. Zatem... Miło mi cię poznać Amalio - usta wykrzywiły się w uśmiechu, który jeszcze mocniej rozgrzał jej ciało, przesuwając po skórze naelektryzowane iskry. Czy w takim razie i ona pochowała w sercu tajemnicę, wyjaśniającą genezę nowego imienia? Bardzo chciała się tego dowiedzieć. Równie mocno obawiała się, że ciekawość sprowadzi ją do punktu, w którym będzie musiała otworzyć własną puszkę Pandory.

- Jestem do zamknięcia. Chcesz po mnie wpaść? - zaryzykowała. Być może nie powinna tego proponować, ale to była Eva, jej Eva, która nagle zmaterializowała się w jej życiu po raz kolejny, kiedy tego najbardziej potrzebowała.

Amalia e. Monroe

powitalny kokos
navy
brak multikont
ODPOWIEDZ