
about me
maybe I just missed the familiar contours of your body under the chalk white sheets of my bed

002.
how kindly cruel he was,
who just brought me back alive
to kill me once more
[outfit]
who just brought me back alive
to kill me once more
[outfit]
Muzyka powolną śmiercią znikała z dróg Lorne Bay, rzadko kto grał teraz na instrumencie, słuchał winylowych płyt, lub wchodził do sklepu, by pobrzdąkać na gitarze. Przykre zjawisko, wprawiające blondynkę w coraz to mocniejszy depresyjny nastrój.
Gdyby miała przyznać, to jedynie Nicolas uratował jej te kilka godzin smęcenia w samotności, w pierwszych popołudniowych godzinach wreszcie odnalazł na tyle czasu, by skontaktować się z własną narzeczoną. Porozmawiali, szczerze ponad godzinę. Barclay w końcu wyjawiła mu prawdę o pojawieniu się na progu ich wspólnego domu marnotrawnego brata. Doradził jej skontaktować się z ojcem, usłyszeć jego wersję - bo co jeśli dokumenty zostały sfałszowane - i po ich rodzinnych zakątku błąkał się zupełnie obcy facet. Posłuchała rady ukochanego, do ojca próbowała zadzwonić trzykrotnie, bez skutków - za każdym razem odzywała się telefoniczna sekretarka.
Pieprzone polowanie, pieprzony las. Pieprzony zasięg.
Westbrook miał rację - zawsze wydawał się o wiele bardziej od niej rozsądniejszy, ratował z opresji i ze spokojem podejmował wszystkie skomplikowane decyzje. Pozwalała mu na to, bo tak było łatwiej - nie obarczała swych barków narastającymi problemami, poza tym uwielbiała tkwić w błogiej nieświadomości, że jakiekolwiek przekleństwa jawią się za rogiem.
To głupie, lecz Nick uwielbiał być p o t r z e b n y, wiedzieć że po powrocie z pracowniczych wypraw ktoś zawsze na niego czeka. Wtuli się w męskie ramiona i da się sobą zaopiekować. Poddawała się, bo sprawiała mu tym przyjemność. Uważał ją za kruchą, choć niezwykle często górowała nad nim w psychicznej sile. Nie pokazywała do czego jest zdolna, i ile okrucieństwa potrafi znieść.
Minęła 18:21 gdy wysunęła swą pierwszą stopę zza drzwi. Od razu zamykając je na klucz, niegdyś w tym całym roztargnieniu zupełnie o tym zapomniała - nic się nie stało, sklep nie został okradziony, lecz było to jej jedyne przewinienie, którego nie zamierzała powtórzyć.
W chwili wyjścia na świeże powietrze pomyślała o b r a c i e. Nadal ciężko przechodziło to kobiecie przez gardło. Zostawiła mu klucz, pod wycieraczką (jakie to... oczywiste); zastanawiała się gdzie teraz jest, co robi i czy udało mu się odnaleźć miejsce, bądź wymyślić rozwiązanie na brak własnych oszczędności. To było dziwne. Naprawdę przyjechał tu z niczym, jeżeli mówił prawdę to cały dzień bez jej obecności spędził głodny - od razu poczuła niepokój. Lodówka pusta, na szafkach puszki dla psa i przeterminowane płatki.
Cholera. Skręciła do spożywczego, na całe szczęście znajdował się blisko. Może uda jej się coś upichcić - przez lata obserwowała jak gotuję Frank, a później Nicolas. Jajecznicę zrobi. Na pewno, jej chyba nie da się spieprzyć, prawda?
Przypięła różowawy rower do metalowej poręczy - i wślizgnęła się do środka hipermarketu. Kwadrans, półgodziny, czterdzieści minut. Co tu kupić. Co on by zjadł. Jajecznica odpada, może spaghetti. Wyglądał na kogoś kto lubi włoski makaron.
Niecałą godzinę później z dwiema siatkami wyłaniała się z sklepu, kilka butelek napojów, jakieś piwa, sosy, to wszystko było ciężkie. Podeszła do szykownego pojazdu, najpierw reklamówki stawiając na ziemi. Pękną, są za słabe. Kupiła ich zdecydowanie za mało. Rozejrzała się, zobaczyła go - stał bokiem rozmawiając z podstarzałą kobietą. Co... Pani Gibsy? Kurwa niemożliwe. Śmiali się, ich wspólna pogawędka wyglądała tak, jakby od lat byli najlepszymi przyjaciółmi. Promieniał przy niej. Stres zawładnął kończynami dziewczyny, pot znalazł się na dłoniach - próbowała przeklinać swój kod, ale jakby w jednej chwili uciekł z jej głowy.


about me
What did you expect of me
Or were you blind to see?
Things I laid out at your feet
Break it down for me
Or were you blind to see?
Things I laid out at your feet
Break it down for me

Lorne Bay niekoniecznie należało do miast wielu możliwości. Zapewne w samym środku lata uchodziło za malowniczą, urokliwą miejscowość; aczkolwiek przy końcówce zimy prezentowało się raczej ponuro. Szczególnie ktoś nie posiadający choćby grosza przy duszy nie powinien liczyć na atrakcje. Wszystko miało swoją cenę. Aczkolwiek widząc wypisaną na tablicy kredowej cenę kawy Garry przyspieszył kroku przeklinając w myślach inflację. Od inflacji prędko przeszedł do prywaciarzy a od prywaciarzy prosta była droga do wyklinania pod nosem elit, rządu i nierówności społecznych. Precz z burżuazją! Hasło, którego trzeba się spodziewać na ustach osoby wychowanej w nędzy.
Choć nie zawsze tak było. Ojciec nie zawsze bywał smutny. Pierwszych klika lat Alfred spędził w gniazdku wypełnionym miłością, nadzieją oraz ciepłem. Śmiali się, wspólnie jedli kolorowe płatki śniadaniowe, czytali książeczki nadrukowane na grubej tekturze i zaglądali do kołyski z młodszym bratem. Peter podrósł a tata nie otrzymał wyczekiwanej podwyżki. Coraz łatwiej popadał w gniew. Po przyjściu na świat Angie sprawy zaczęły wymykać się spod kontroli aż do fatalnego finału pod postacią utraty przez głowę rodziny posady w szkole. Ziarno zostało zasiane i od tamtej pory stopniowo zradzało cierpienie. Nie od razu podniósł na nich rękę. Zaczął od głosu. Wychodził z mieszkania trzaskając drzwiami, wracał śmiesznie chwiejąc się na boki by opaść na kanapę i fundować dzieciom symfonię skomponowaną z nierównych chrapnięć. Bracia rzucali sobie wzajemnie wyzwania traktując to jeszcze jak tymczasową, dziwaczną grę.
- Psst, Pete! Podejdź do niego!
- Neee...Ty!
- Dam Ci czekoladkę.
- Nee masz!
- No, patrz! Penny miała dziś urodziny! Widzisz? Podejdź i uszczypnij go... w pośladek!
Później zaczął wściekać się, kiedy mama podnosiła tematy uznawane przez niego za zbyt poważne bądź przygnębiające. Finalnie przeszło do rękoczynów.
Po pierwszym uderzeniu był w szoku. Patrzył na swoją dłoń, jak na narzędzie zbrodni; jakby należała do kogoś innego. Pędem umknął na ulicę i nie wracał przez kolejne dwie doby. Drugie, trzecie i czwarte ciosy przychodziły znacznie łatwiej. Ułatwiły przeniesienie swoich frustracji również na dzieci. Al nie posiadał najmniejszych wątpliwości, że gdyby nie dyrektor szkoły tata by się nie zmienił. Gdyby nie brak pieniędzy zostaliby szczęśliwą, jedzącą płatki rodzinką jak z obrazka. Jebane pieniądze rządziły światem. Dlatego musiał myśleć, musiał myśleć szybko i wynaleźć sposób na prędziutkie pomnażanie kasy.
Z zamyślenia wyrwało go głębokie westchnienie. Dopiero po dłuższej chwili Garret zdał sobie sprawę, że stoi przed witryną wypełnioną manekinami ubranymi w kuse, bieliźniane spódniczki i biustonosze push-up. Gdyby zobaczyła go tak Panny otrzymałaby dowód, iż jest absolutnym zboczeńcem. Te mentalne blackouty kiedyś wprowadzą go w niezłe bagno. Stojąca obok babeczka w średnim wieku nie prezentowała się jak... bagno. Pomimo dosyć podeszłego wieku była zadbana. Z łatwością przyszłoby wyobrażenie jej sobie jako łamaczki męskich serc może... trzy dekady wstecz. Raz po raz rzucała mu mało subtelne, nieco zalotne zerknięcia.
Tak właśnie Sheen poznał Sylvie Gibsy - wesołą wdówkę oraz nauczycielkę biologii z ponad czterdziestoletnim doświadczeniem. Obiecywał sobie, że nie będzie więcej przyjmować pieniędzy z tytułu oferowanego samotnym kobietom towarzystwa niemniej kanapki od Panam nie wystarczały na długo a śmiała propozycja Gibsy pójścia razem na kawę oraz oprowadzenia po mieście jawiła się jako kusząca alternatywa względem głodowania. Wspólnie przeszli przez cztery przecznice, zjedli razem lunch, zaopatrzyli się w przekąski i dwie godziny przesiedzieli w parku rozprawiając o wszystkim i o niczym. Gare snuł dramatyczną historię poszukiwania ojca z satysfakcją widząc jak Sylvie spijającą każde z wypowiadanych słów i przyjmuje je jako najświętsze prawdy. W zamian z przyjemnością dzieliła się opowiastkami o własnym, zmarłych na raka mężu; by koniec końców przejść do raczenia chłopaka ploteczkami o Barclayach. Blondyn zauważył pewną zależność. Im szerzej się uśmiechał, im głośniej śmiał się z jej głupich dowcipów i im częściej robił urokliwe awww tym radośniej Gibsy wypluwała z siebie coraz pikantniejsze detale z przeszłości Franklina.
Właśnie snuła przydługawą dygresję o narzeczonym Pan; kiedy ta wyskoczyła jak z pokeballa nad ramieniem starej belfrki. - Wywołałaś wilka z lasu, Vie. - Sheen błysnął ząbkami brodą wskazując na majstrującą przy rowerze Panny. - Chyba powinienem jej pomóc. Dziękuję za pokazanie mi miasta. - ...rozlanie przysłowiowej herbatki oraz zafundowanie żarcia. - Jesteś aniołem. - Masz mój numer, tak? Dzwoń! Dzwoń, gdybyś czegokolwiek potrzebował. - oczy Rhetta nawiedziła czułość, wykrzywiając mu przy okazji wargi w grymas czarującej wdzięczności. Wpatrując się w szarawe oczy nauczycielki ujął jej pomarszczone dłonie, przysunął je do swoich ust i ucałował niczym rasowy gentleman. - Zadzwonię. - z tymi słowy pozwolił zachwyconej Sylvie zabrać ręce i ominąwszy ją lekko wywrócił oczyma automatycznie przyspieszając kroku. Do Barclay zdołał dotrzeć zanim wcisnęła odpowiedni kod. - Zajebista fura. Wziąć Cię na ramie? Znaczy... na ramę. - błękit w tęczówkach błysnął figlarnie. - Skończyłem zwiedzanie na dzień dzisiejszy. - spojrzeniem zahaczył o siatki z zakupami.
panam barclay
Choć nie zawsze tak było. Ojciec nie zawsze bywał smutny. Pierwszych klika lat Alfred spędził w gniazdku wypełnionym miłością, nadzieją oraz ciepłem. Śmiali się, wspólnie jedli kolorowe płatki śniadaniowe, czytali książeczki nadrukowane na grubej tekturze i zaglądali do kołyski z młodszym bratem. Peter podrósł a tata nie otrzymał wyczekiwanej podwyżki. Coraz łatwiej popadał w gniew. Po przyjściu na świat Angie sprawy zaczęły wymykać się spod kontroli aż do fatalnego finału pod postacią utraty przez głowę rodziny posady w szkole. Ziarno zostało zasiane i od tamtej pory stopniowo zradzało cierpienie. Nie od razu podniósł na nich rękę. Zaczął od głosu. Wychodził z mieszkania trzaskając drzwiami, wracał śmiesznie chwiejąc się na boki by opaść na kanapę i fundować dzieciom symfonię skomponowaną z nierównych chrapnięć. Bracia rzucali sobie wzajemnie wyzwania traktując to jeszcze jak tymczasową, dziwaczną grę.
- Psst, Pete! Podejdź do niego!
- Neee...Ty!
- Dam Ci czekoladkę.
- Nee masz!
- No, patrz! Penny miała dziś urodziny! Widzisz? Podejdź i uszczypnij go... w pośladek!
Później zaczął wściekać się, kiedy mama podnosiła tematy uznawane przez niego za zbyt poważne bądź przygnębiające. Finalnie przeszło do rękoczynów.
Po pierwszym uderzeniu był w szoku. Patrzył na swoją dłoń, jak na narzędzie zbrodni; jakby należała do kogoś innego. Pędem umknął na ulicę i nie wracał przez kolejne dwie doby. Drugie, trzecie i czwarte ciosy przychodziły znacznie łatwiej. Ułatwiły przeniesienie swoich frustracji również na dzieci. Al nie posiadał najmniejszych wątpliwości, że gdyby nie dyrektor szkoły tata by się nie zmienił. Gdyby nie brak pieniędzy zostaliby szczęśliwą, jedzącą płatki rodzinką jak z obrazka. Jebane pieniądze rządziły światem. Dlatego musiał myśleć, musiał myśleć szybko i wynaleźć sposób na prędziutkie pomnażanie kasy.
Z zamyślenia wyrwało go głębokie westchnienie. Dopiero po dłuższej chwili Garret zdał sobie sprawę, że stoi przed witryną wypełnioną manekinami ubranymi w kuse, bieliźniane spódniczki i biustonosze push-up. Gdyby zobaczyła go tak Panny otrzymałaby dowód, iż jest absolutnym zboczeńcem. Te mentalne blackouty kiedyś wprowadzą go w niezłe bagno. Stojąca obok babeczka w średnim wieku nie prezentowała się jak... bagno. Pomimo dosyć podeszłego wieku była zadbana. Z łatwością przyszłoby wyobrażenie jej sobie jako łamaczki męskich serc może... trzy dekady wstecz. Raz po raz rzucała mu mało subtelne, nieco zalotne zerknięcia.
Tak właśnie Sheen poznał Sylvie Gibsy - wesołą wdówkę oraz nauczycielkę biologii z ponad czterdziestoletnim doświadczeniem. Obiecywał sobie, że nie będzie więcej przyjmować pieniędzy z tytułu oferowanego samotnym kobietom towarzystwa niemniej kanapki od Panam nie wystarczały na długo a śmiała propozycja Gibsy pójścia razem na kawę oraz oprowadzenia po mieście jawiła się jako kusząca alternatywa względem głodowania. Wspólnie przeszli przez cztery przecznice, zjedli razem lunch, zaopatrzyli się w przekąski i dwie godziny przesiedzieli w parku rozprawiając o wszystkim i o niczym. Gare snuł dramatyczną historię poszukiwania ojca z satysfakcją widząc jak Sylvie spijającą każde z wypowiadanych słów i przyjmuje je jako najświętsze prawdy. W zamian z przyjemnością dzieliła się opowiastkami o własnym, zmarłych na raka mężu; by koniec końców przejść do raczenia chłopaka ploteczkami o Barclayach. Blondyn zauważył pewną zależność. Im szerzej się uśmiechał, im głośniej śmiał się z jej głupich dowcipów i im częściej robił urokliwe awww tym radośniej Gibsy wypluwała z siebie coraz pikantniejsze detale z przeszłości Franklina.
Właśnie snuła przydługawą dygresję o narzeczonym Pan; kiedy ta wyskoczyła jak z pokeballa nad ramieniem starej belfrki. - Wywołałaś wilka z lasu, Vie. - Sheen błysnął ząbkami brodą wskazując na majstrującą przy rowerze Panny. - Chyba powinienem jej pomóc. Dziękuję za pokazanie mi miasta. - ...rozlanie przysłowiowej herbatki oraz zafundowanie żarcia. - Jesteś aniołem. - Masz mój numer, tak? Dzwoń! Dzwoń, gdybyś czegokolwiek potrzebował. - oczy Rhetta nawiedziła czułość, wykrzywiając mu przy okazji wargi w grymas czarującej wdzięczności. Wpatrując się w szarawe oczy nauczycielki ujął jej pomarszczone dłonie, przysunął je do swoich ust i ucałował niczym rasowy gentleman. - Zadzwonię. - z tymi słowy pozwolił zachwyconej Sylvie zabrać ręce i ominąwszy ją lekko wywrócił oczyma automatycznie przyspieszając kroku. Do Barclay zdołał dotrzeć zanim wcisnęła odpowiedni kod. - Zajebista fura. Wziąć Cię na ramie? Znaczy... na ramę. - błękit w tęczówkach błysnął figlarnie. - Skończyłem zwiedzanie na dzień dzisiejszy. - spojrzeniem zahaczył o siatki z zakupami.
panam barclay

about me
maybe I just missed the familiar contours of your body under the chalk white sheets of my bed

Prawdopodobieństwo spotkania na swojej drodze Sylwie Gibsy, było znikome, lecz nie niemożliwe. Jednak ze wszystkich osób, jakie wpadłby do głowy blondynki Garrett Sheen, znajdował się praktycznie na ostatnim miejscu. Widok tej dwójki wprawił dziewczynę w niepokój, w przetłaczające się przez gęsią skórkę przerażenie. Cholera jasna. Niedobrze.
Pani Gibsy była nauczycielką biologii Panam w liceum, to ona wprawiła w niej zamiłowanie do mikroorganizmów, oceanów - czy innych wiążących się z akurat tą dziedziną wynalazców. Nauczała dobrze, gorzej było z osobowością, wiecznie naburmuszona, wyniosła - zza okularów mierzyła swoich uczniów z wyczuwalną wyższością. Gdy tylko ktoś nie zaliczył egzaminu, wpadała w szał - z irytacją przekładała zajęcia by przez całe czterdzieści pięć minut lekcji pastwić się na tej osobie. Lubiła wyśmiewać, gardzić - wprowadzać w nieskończone się zakłopotanie. Od tak. Przy całej klasie. Odpowiadało jej to, że wprowadzała respekt - że nastolatkowie na samą myśl o zajęciach z nią dostawali ataku paniki. Niekiedy wydawało się, że to ona rządziła w szkole, nie dyrektor, plotki mówiły, że nie raz zacierała rączki na te stanowisko swojego przełożonego, lecz nigdy przez całą swoją nauczycielską karierę, nie została nie powołana.
Przytłoczona nagłą śmiercią męża, oraz zapracowaniem w końcu odeszła. Roodney, gdy jeszcze uczęszczała do placówki szkolnej w Lorne Bay przekazywała swej starszej siostrze informacje, że do tej pory dzieciaki opowiadają między sobą o Gibsy koszmarne historie.
Była potworem w młodości Panny, a teraz (na tyle ile blondynce pozwalało przyjrzenie się kobiecie z dziesięciu metrów); wydawała się taka... wyczerpana. Smutna, osamotniona. Ludzie zwykle omijali jej sylwetkę szerokim łukiem, zdawali sobie sprawę, że rozmowy z nią trwają w nieskończoność i prowadzą ku jednemu. Plotkom. Oj, jak ta kobieta kochała przekazywać (czasem nawet te niesprawdzone) informację, oczy jej się świeciły - wargi wykrzywiały się w cwanym uśmiechu, dłonie drżały w euforycznej ekscytacji. Podobało jej się - gdy wiedziała, gdy wyciągnęła z drugiego człowieka opowiastkę, najlepiej tą najbardziej pikantną. To przez nią rozwiedli się McClisterowie. Napomknęła mu o przystojnym ogrodniku, a dzień później Pan James zastał nagą ukochaną żonę w ramionach młodego pracownika. Wszyscy wiedzieli, że nie wato z nią igrać. Wchodzić w przyjacielskie interakcje. Kto wie, do czego jeszcze jest zdolna.
Barclay autentycznie pożałowała, że nie przestrzegła przed nią brata, jednak może niepotrzebnie - widząc ich zażyłość; mogłaby przysiąść, że podobny stan rzeczy przypadł blondynowi do gustu. Cóż, jedno w przeciągu doby o Garrym się dowiedziała. On też lubił wiedzieć. To dawało mu poczucie kontroli.
Gdy podszedł szmaragdowe ślepia baczniej przyjrzały się rozpromienionej twarzy towarzysza, z jej ust wydobył się mrukliwy odgłos niezadowolenia. Ile mu powiedziała? Znając ją. Na pewno wszystko. Znowu piłka była po stronie mężczyzny, niezależnie jak bardzo Panam się starała ukryć wczoraj jakiekolwiek nieprzyjemne o ich rodzinie opowiatki, Sylvie podała mu wszystko na tacy. Sądząc po jej zafascynowanej minie, zdecydowanie chciała podarować mu o wiele więcej. - Sama mogłam Cię oprowadzić. - burknęła, krótkie blond włosy związując w niesforny kok, kilka opadło nakrywając buzię dziewczyny. - Nie musiałeś o to prosić Pani Gibsy. - stwierdziła, oczyma powracając do zapięcia, w końcu się udało - rower został odczepiony od metalowej poręczy. Oparła go o nóżkę, palcami przesuwając po swym czole, niektóre kosmyki z niego zsuwając. - Nie wiem, czy poradzimy sobie pojechać razem na tym gracie, ale nie marzy mi się iść pieszo w taki upał. - skwitowała, od razu zmieniając temat. Zacznie go wkrótce, nie przed sklepem - nie kiedy elfie uszy byłej belferki gdyby tylko mogły wysunęłyby się w przód.
- Podwyższę Ci siodełko, a i dzięki za komplement. - dodała, posyłając rozmówcy delikatny uśmiech. Różowy rower posiadał już wiele wiosen, prawdomównie więcej niż sama jego właścicielka. Wcześniej należał do Clary, matki Panam - przejeżdżała nim kilometry, szczególnie poza miasteczkiem - lubiła spędzać tak czas, to ją odprężało. Uspokajało. Blondynka najczęściej widywała swoją mamusię uśmiechniętą gdy jeździła, wtedy też częściej się śmiała - a gdy tylko Pan podrosła, zabierała córeczkę na ramę, bądź przypięte siodełko tuż do bagażnika. Wspólnie przemierzały Lorne Bay, w taki sposób Barclay pokazywała swojemu dziecku świat.
Zawieszając jedną torbę na rączce, drugą wsadziła do koszyka - kiedy tylko Rhett przytrzymał pojazd, sprzedawczyni wskoczyła na ramę. Kilka chwil, zawahanie, dwie próby (jedna udana, druga niekoniecznie) i ruszyli.
Pachniał miętą i słodkim kremem do golenia. Brzoskwiniowym? Małymi rączkami trzymając się kierownicy patrzyła na drogę - niekiedy pozwalając sobie na zerknięcie na jego dłonie, na widocznie na nich uwypuklone żyły od mocnego zaciskania palców. W młodości musiał mocno harować, a później jeszcze bardziej. Dwukrotnie. Skóra była zniszczona, sforsowana. Budowlaniec? Nie. Jak na razie Garrett w myślach dziewczyny jawił się jako strażak. Seksowny strażak. Poparzenia, wzrost - czujność. To pasowało, bardziej niż jakikolwiek inny zawód. Dzisiaj zapyta, dzisiaj dowie się prawdy.
- Jadłeś coś? Kupiłam produkty na spaghetti, lubisz? Co w ogóle Ci smakuję? - głowę odchyliła na bok, aby ich spojrzenia się ze sobą zetknęły. - Nic o Tobie nie wiem, Garry. Zdradź mi swoją ulubioną potrawę. - nie brzmiało jak prośba, a rozkaz. Obsesyjnie skanowała jego twarz.
Pani Gibsy była nauczycielką biologii Panam w liceum, to ona wprawiła w niej zamiłowanie do mikroorganizmów, oceanów - czy innych wiążących się z akurat tą dziedziną wynalazców. Nauczała dobrze, gorzej było z osobowością, wiecznie naburmuszona, wyniosła - zza okularów mierzyła swoich uczniów z wyczuwalną wyższością. Gdy tylko ktoś nie zaliczył egzaminu, wpadała w szał - z irytacją przekładała zajęcia by przez całe czterdzieści pięć minut lekcji pastwić się na tej osobie. Lubiła wyśmiewać, gardzić - wprowadzać w nieskończone się zakłopotanie. Od tak. Przy całej klasie. Odpowiadało jej to, że wprowadzała respekt - że nastolatkowie na samą myśl o zajęciach z nią dostawali ataku paniki. Niekiedy wydawało się, że to ona rządziła w szkole, nie dyrektor, plotki mówiły, że nie raz zacierała rączki na te stanowisko swojego przełożonego, lecz nigdy przez całą swoją nauczycielską karierę, nie została nie powołana.
Przytłoczona nagłą śmiercią męża, oraz zapracowaniem w końcu odeszła. Roodney, gdy jeszcze uczęszczała do placówki szkolnej w Lorne Bay przekazywała swej starszej siostrze informacje, że do tej pory dzieciaki opowiadają między sobą o Gibsy koszmarne historie.
Była potworem w młodości Panny, a teraz (na tyle ile blondynce pozwalało przyjrzenie się kobiecie z dziesięciu metrów); wydawała się taka... wyczerpana. Smutna, osamotniona. Ludzie zwykle omijali jej sylwetkę szerokim łukiem, zdawali sobie sprawę, że rozmowy z nią trwają w nieskończoność i prowadzą ku jednemu. Plotkom. Oj, jak ta kobieta kochała przekazywać (czasem nawet te niesprawdzone) informację, oczy jej się świeciły - wargi wykrzywiały się w cwanym uśmiechu, dłonie drżały w euforycznej ekscytacji. Podobało jej się - gdy wiedziała, gdy wyciągnęła z drugiego człowieka opowiastkę, najlepiej tą najbardziej pikantną. To przez nią rozwiedli się McClisterowie. Napomknęła mu o przystojnym ogrodniku, a dzień później Pan James zastał nagą ukochaną żonę w ramionach młodego pracownika. Wszyscy wiedzieli, że nie wato z nią igrać. Wchodzić w przyjacielskie interakcje. Kto wie, do czego jeszcze jest zdolna.
Barclay autentycznie pożałowała, że nie przestrzegła przed nią brata, jednak może niepotrzebnie - widząc ich zażyłość; mogłaby przysiąść, że podobny stan rzeczy przypadł blondynowi do gustu. Cóż, jedno w przeciągu doby o Garrym się dowiedziała. On też lubił wiedzieć. To dawało mu poczucie kontroli.
Gdy podszedł szmaragdowe ślepia baczniej przyjrzały się rozpromienionej twarzy towarzysza, z jej ust wydobył się mrukliwy odgłos niezadowolenia. Ile mu powiedziała? Znając ją. Na pewno wszystko. Znowu piłka była po stronie mężczyzny, niezależnie jak bardzo Panam się starała ukryć wczoraj jakiekolwiek nieprzyjemne o ich rodzinie opowiatki, Sylvie podała mu wszystko na tacy. Sądząc po jej zafascynowanej minie, zdecydowanie chciała podarować mu o wiele więcej. - Sama mogłam Cię oprowadzić. - burknęła, krótkie blond włosy związując w niesforny kok, kilka opadło nakrywając buzię dziewczyny. - Nie musiałeś o to prosić Pani Gibsy. - stwierdziła, oczyma powracając do zapięcia, w końcu się udało - rower został odczepiony od metalowej poręczy. Oparła go o nóżkę, palcami przesuwając po swym czole, niektóre kosmyki z niego zsuwając. - Nie wiem, czy poradzimy sobie pojechać razem na tym gracie, ale nie marzy mi się iść pieszo w taki upał. - skwitowała, od razu zmieniając temat. Zacznie go wkrótce, nie przed sklepem - nie kiedy elfie uszy byłej belferki gdyby tylko mogły wysunęłyby się w przód.
- Podwyższę Ci siodełko, a i dzięki za komplement. - dodała, posyłając rozmówcy delikatny uśmiech. Różowy rower posiadał już wiele wiosen, prawdomównie więcej niż sama jego właścicielka. Wcześniej należał do Clary, matki Panam - przejeżdżała nim kilometry, szczególnie poza miasteczkiem - lubiła spędzać tak czas, to ją odprężało. Uspokajało. Blondynka najczęściej widywała swoją mamusię uśmiechniętą gdy jeździła, wtedy też częściej się śmiała - a gdy tylko Pan podrosła, zabierała córeczkę na ramę, bądź przypięte siodełko tuż do bagażnika. Wspólnie przemierzały Lorne Bay, w taki sposób Barclay pokazywała swojemu dziecku świat.
Zawieszając jedną torbę na rączce, drugą wsadziła do koszyka - kiedy tylko Rhett przytrzymał pojazd, sprzedawczyni wskoczyła na ramę. Kilka chwil, zawahanie, dwie próby (jedna udana, druga niekoniecznie) i ruszyli.
Pachniał miętą i słodkim kremem do golenia. Brzoskwiniowym? Małymi rączkami trzymając się kierownicy patrzyła na drogę - niekiedy pozwalając sobie na zerknięcie na jego dłonie, na widocznie na nich uwypuklone żyły od mocnego zaciskania palców. W młodości musiał mocno harować, a później jeszcze bardziej. Dwukrotnie. Skóra była zniszczona, sforsowana. Budowlaniec? Nie. Jak na razie Garrett w myślach dziewczyny jawił się jako strażak. Seksowny strażak. Poparzenia, wzrost - czujność. To pasowało, bardziej niż jakikolwiek inny zawód. Dzisiaj zapyta, dzisiaj dowie się prawdy.
- Jadłeś coś? Kupiłam produkty na spaghetti, lubisz? Co w ogóle Ci smakuję? - głowę odchyliła na bok, aby ich spojrzenia się ze sobą zetknęły. - Nic o Tobie nie wiem, Garry. Zdradź mi swoją ulubioną potrawę. - nie brzmiało jak prośba, a rozkaz. Obsesyjnie skanowała jego twarz.


about me
What did you expect of me
Or were you blind to see?
Things I laid out at your feet
Break it down for me
Or were you blind to see?
Things I laid out at your feet
Break it down for me

Został uzbrojony w jeden z najgroźniejszych oręży - wiedzę. Pani Gibsy trafiła się Garrettowi jak ślepej kurze ziarno. Po spędzeniu z nią kilku godzin dowiedział się o Barclayach znacznie więcej niż powinien. Wiedział o tym jak prezentował się i za kogo uważany był Franklin; o jego nadopiekuńczości względem córek; o sukcesach młodej Roodney; o zaręczynach Panam z Nickiem (Sylvie okazała się wielką fanką ich związku chwaląc tajemniczego Nicolasa jak partię godną królewskiej ręki) oraz o tragicznej śmierci matki dziewczyny. Tę ostatnią informację przekazywała półszeptem nie tyle obawiając się śmiertelników co duchów zdolnych doświadczyć gniewu na widok plotkary odgrzebującej ich sekrety. Podchodząc do siostry Sheen zdawał się znacznie pewniejszy siebie. Chociaż nie udało mu się uzyskać pieniędzy zdecydowanie czuł się bogatszy.
Błękitne ślepia rozbłysły blaskiem zdolnym rozstąpić największy mrok. - Niemożliwe... Czy Ty... Czy ja widzę zazdrość? - nie wiedział co widział, lecz cokolwiek to było - skutecznie zdołało rozłożyć go na łopatki. - Bez obaw, Panny. Mam jeszcze wiele do zobaczenia. No i pokazałaś mi swoją piwnicę. Sylvie dużo gada, ale nie wiem czy kiedykolwiek zdecyduje się na tak odważny krok. - lekko oparty o stojącą obok latarnię obserwował zmagania Pan nie rwąc się do pomocy. Dopiero później, w odpowiednim momencie złapał za rączkę z najszerszym uśmiechem świata przerzucił nogę przez siodełko i oczarowany genialnym pomysłem przypatrywał się wskakującej na ramkę kobiecie. - Życie jest jednak piękne. - mruknąwszy do siebie odbił się stopą od chodnika. Przez kilka sekund łapał równowagę zaskoczony obrotem spraw. Nie przyszłoby mu do łba, że luźno rzucona propozycja zostanie przez Barclay przyjęta. Ale proszę bardzo - będą sobie jeździć na rowerku jak zakochane dzieciaki w '99!
Pachniała delikatną lawendą a grube ramiączko sukienki (w którym Gare znalazł nieoczekiwanego sojusznika, hehe) raz po raz starało się zsunąć z ramienia. W odpowiedzi blondi prędko ściągała jedną z dłoni z kierownicy i nasuwała materiał na miejsce. W ulotnych chwilach, kiedy łut szczęścia całkowicie obnażał alabastrową skórę niebieskie tęczówki skanowały krzywiznę ciała od szyi do obojczyka. Za każdym razem, gdy próbował zerknąć niżej kierownica odlatywała Rhettowi na bok zmuszając do skupienia uwagi na drodze.
Wyjechali poza główne ulice miasta rozpoczynając przemierzanie podmiejskich terenów wijących się wstęgą aż do rozsypanych wokół pól farm. - Taaak, spaghetti jest okej. - kątem oka chłopak zerkał na zwróconą ku niemu buzię. - Chyba nie mam ulubionej potrawy. Jedzenie powinno przede wszystkim sycić, nie? - dekoncentrowała go tą badawczą lustracją. - Ok. Tosty z serem. - zdecydował po krótkim namyśle kiwając przed siebie i owym kiwnięciem dając znać; że wolałby, aby patrzyła na wprost.
- Byłem kiedyś we Włoszech. Tak odnośnie spaghetti. - skoro tę drobną, zapożyczoną z życia Alfreda informację wyznał nieznajomej dziewczynce poznanej pierwszej nocy w parku równie dobrze mógł zaprezentować ją Panam. - Europa jest przereklamowana. - ramiączko ponownie zsunęło się w dół. Wzrok mężczyzny przemknął po ramieniu, nieco na lewo... Tymczasem koła roweru napotkały na uwypuklenie w asfalcie.
panam barclay
Błękitne ślepia rozbłysły blaskiem zdolnym rozstąpić największy mrok. - Niemożliwe... Czy Ty... Czy ja widzę zazdrość? - nie wiedział co widział, lecz cokolwiek to było - skutecznie zdołało rozłożyć go na łopatki. - Bez obaw, Panny. Mam jeszcze wiele do zobaczenia. No i pokazałaś mi swoją piwnicę. Sylvie dużo gada, ale nie wiem czy kiedykolwiek zdecyduje się na tak odważny krok. - lekko oparty o stojącą obok latarnię obserwował zmagania Pan nie rwąc się do pomocy. Dopiero później, w odpowiednim momencie złapał za rączkę z najszerszym uśmiechem świata przerzucił nogę przez siodełko i oczarowany genialnym pomysłem przypatrywał się wskakującej na ramkę kobiecie. - Życie jest jednak piękne. - mruknąwszy do siebie odbił się stopą od chodnika. Przez kilka sekund łapał równowagę zaskoczony obrotem spraw. Nie przyszłoby mu do łba, że luźno rzucona propozycja zostanie przez Barclay przyjęta. Ale proszę bardzo - będą sobie jeździć na rowerku jak zakochane dzieciaki w '99!
Pachniała delikatną lawendą a grube ramiączko sukienki (w którym Gare znalazł nieoczekiwanego sojusznika, hehe) raz po raz starało się zsunąć z ramienia. W odpowiedzi blondi prędko ściągała jedną z dłoni z kierownicy i nasuwała materiał na miejsce. W ulotnych chwilach, kiedy łut szczęścia całkowicie obnażał alabastrową skórę niebieskie tęczówki skanowały krzywiznę ciała od szyi do obojczyka. Za każdym razem, gdy próbował zerknąć niżej kierownica odlatywała Rhettowi na bok zmuszając do skupienia uwagi na drodze.
Wyjechali poza główne ulice miasta rozpoczynając przemierzanie podmiejskich terenów wijących się wstęgą aż do rozsypanych wokół pól farm. - Taaak, spaghetti jest okej. - kątem oka chłopak zerkał na zwróconą ku niemu buzię. - Chyba nie mam ulubionej potrawy. Jedzenie powinno przede wszystkim sycić, nie? - dekoncentrowała go tą badawczą lustracją. - Ok. Tosty z serem. - zdecydował po krótkim namyśle kiwając przed siebie i owym kiwnięciem dając znać; że wolałby, aby patrzyła na wprost.
- Byłem kiedyś we Włoszech. Tak odnośnie spaghetti. - skoro tę drobną, zapożyczoną z życia Alfreda informację wyznał nieznajomej dziewczynce poznanej pierwszej nocy w parku równie dobrze mógł zaprezentować ją Panam. - Europa jest przereklamowana. - ramiączko ponownie zsunęło się w dół. Wzrok mężczyzny przemknął po ramieniu, nieco na lewo... Tymczasem koła roweru napotkały na uwypuklenie w asfalcie.
panam barclay

about me
maybe I just missed the familiar contours of your body under the chalk white sheets of my bed

Pozostawał dla niej tajemnicą, zwłaszcza z tym zadziornym uśmieszkiem, rozpromienieniem twarzy. Błękitnym spojrzeniem, które jakby zaczęło świecić. Nie potrafiła go rozgryźć, rozczytać zamiarów, z taką łatwością wychodziło mu chronienie własnego oblicza. Zarzekał się, że nie przyjechał po pieniądze, że nie zamierzał sprawić, by cała jej ich rodzina stanęła na głowie, ponieważ zjawił się niespodziewany gość. A jednak był spłukany, nie starczało mu nawet na suchą bułkę, poprzednią noc - nim zaszczycił Panam swoją obecnością przekimał na ławce. Do umysłu blondynki nasuwało się tak wiele pytań. Czy przemierzając do Lorne Bay przetrwonił wszystkie swoje oszczędności? Skąd pochodził? W akcie urodzenia wyczytała Melbourne - a co jeśli przybył z dalekiego kraju?
Nie wyglądał na nieudacznika, wspomniał o utracie pracy, tylko jak dawno musiało to się wydarzyć, że najtańszy hostel w miasteczku nie zgadzał się z jego funduszami. Powinna mu współczuć, ale im częściej (non-stop) rozmyślała o wszystkim co do tej pory opowiedział mężczyzna, to wydawało się takie nierealne...
- Nie jestem zazdrosna. - fuknęła z irytacją, brakowało jedynie tupnięcia nóżką, bądź rozpłakania się na samym środku ulicy, w głównej przestrzeni miasteczka. Do Goodies zaglądali wszyscy mieszkańcy, nic dziwnego był największym sklepem w okolicy. Barclay nie musiałaby się za specjalnie rozglądać by ujrzeć, nie kilka - a kilkanaście znajomych twarzy. Uroki zamieszkiwania małej mieściny od urodzenia. Wszyscy tu się znali, zapewne Rhett był dla nich nowością. Nową duszą do zajrzenia. Dostrzegała jak niektórzy, zerkali na niego przechodząc obok. - Przestań traktować mnie jak dziewczynę, która ma obsesję na Twoim punkcie. - to nie pierwszy raz, gdy próbował wmówić jej pewne słowa. Sprawić, aby czuła się niekomfortowo. Flirtował z nią, zaczepiał w sensualny sposób. To co robił było niemoralne i niewłaściwie, i pragnęła przyznać, że ją odrzucało - a jednak nie wycofywała się - w lekko fantazyjny sposób, przy każdym nieprzyzwoitym zdaniu blondyna jeszcze intensywniej się w niego wpatrywała.
- Po prostu... cholera. - szmaragdowe oczy skupiły się na opalonej twarzy, musiała przyznać, że w przeciągu dwudziestu czterech godzin wyglądał o niebo lepiej. Uśmiech mu pasował, czyste ubrania i brak oznak zmęczenia na twarzy odejmowało lat. Wczoraj dałaby mu czterdzieści pięć, dziś - kiedy w całej okazałości się przed nią prezentował. Nie więcej, niż trzydzieści pięć. Dekadę mniej - co wyspanie i dach nad głową robi z ludźmi. - Nie stanie się Twoją przyjaciółką. Czeka tylko na pikantną historyjkę, którą opowie po całej okolicy, jeżeli nic jej nie zdradzisz, wymyśli swoją, o wiele gorszą. Na Twoim miejscu bym jej unikała. - wzruszyła ramionami, a usta wygięły się w niezadowoleniu.
Zapach mięty połączonej z brzoskwinią dostawał się do jej nozdrzy, z każdą mijaną sekundą wydawał się jeszcze bardziej intensywniejszy. Delikatnie mroziło ją w głowie. Od dziś jeżeli kiedykolwiek wyczuję podobny, zawsze będzie myślała o Sheenie.
- Tosty z serem nie są trudne w przyrządzaniu... - chyba, że dla niej - Panam potrafiła spieprzyć naprawdę każdą potrawę. Po niemej prośbie mężczyzny zaznaczonej skinieniem głowy, powróciła spojrzeniem na ścieżkę, która kierowała ich wprost do farmy.
- W jakich latach byłeś we Włoszech? - pytanie zawisło w powietrzu. Nie zdążyła uzyskać na nie odpowiedzi, najpierw poczuła jak koło przejeżdża po uwypukleniu, kierownica w niefortunny sposób skręca w lewo. Następnie upadek, zaliczony (na szczęście tylko!!!) jednym fikołkiem. Na samym dole leżał rower, na rowerze Garrett, a na Garrecie, Panam. Nie na całym. Na jego prawej stronie. Siatki się zerwały wydobywając huk - z torebek wypadły zakupy. A dwa czerwone sosy do spaghetti rozpłynęły się na czarnym asfalcie. Świetnie. Trzydzieści dolarów poszło się... Będą jedni beton.
Ból głowy przedarł się przez wszystkie nerwy w ciele. Poczuła zamroczenie i lekkie zawroty, powolnie zsuwając się z ciała brata. Ustała, oczyma wiodąc po rozrzuconych produktach, aż do męskiej sylwetki. - Nic Ci nie jest? - przedramię Rhetta zostało okryte czerwoną cieczą. Sos? Niemożliwe. Krew!
Nie wyglądał na nieudacznika, wspomniał o utracie pracy, tylko jak dawno musiało to się wydarzyć, że najtańszy hostel w miasteczku nie zgadzał się z jego funduszami. Powinna mu współczuć, ale im częściej (non-stop) rozmyślała o wszystkim co do tej pory opowiedział mężczyzna, to wydawało się takie nierealne...
- Nie jestem zazdrosna. - fuknęła z irytacją, brakowało jedynie tupnięcia nóżką, bądź rozpłakania się na samym środku ulicy, w głównej przestrzeni miasteczka. Do Goodies zaglądali wszyscy mieszkańcy, nic dziwnego był największym sklepem w okolicy. Barclay nie musiałaby się za specjalnie rozglądać by ujrzeć, nie kilka - a kilkanaście znajomych twarzy. Uroki zamieszkiwania małej mieściny od urodzenia. Wszyscy tu się znali, zapewne Rhett był dla nich nowością. Nową duszą do zajrzenia. Dostrzegała jak niektórzy, zerkali na niego przechodząc obok. - Przestań traktować mnie jak dziewczynę, która ma obsesję na Twoim punkcie. - to nie pierwszy raz, gdy próbował wmówić jej pewne słowa. Sprawić, aby czuła się niekomfortowo. Flirtował z nią, zaczepiał w sensualny sposób. To co robił było niemoralne i niewłaściwie, i pragnęła przyznać, że ją odrzucało - a jednak nie wycofywała się - w lekko fantazyjny sposób, przy każdym nieprzyzwoitym zdaniu blondyna jeszcze intensywniej się w niego wpatrywała.
- Po prostu... cholera. - szmaragdowe oczy skupiły się na opalonej twarzy, musiała przyznać, że w przeciągu dwudziestu czterech godzin wyglądał o niebo lepiej. Uśmiech mu pasował, czyste ubrania i brak oznak zmęczenia na twarzy odejmowało lat. Wczoraj dałaby mu czterdzieści pięć, dziś - kiedy w całej okazałości się przed nią prezentował. Nie więcej, niż trzydzieści pięć. Dekadę mniej - co wyspanie i dach nad głową robi z ludźmi. - Nie stanie się Twoją przyjaciółką. Czeka tylko na pikantną historyjkę, którą opowie po całej okolicy, jeżeli nic jej nie zdradzisz, wymyśli swoją, o wiele gorszą. Na Twoim miejscu bym jej unikała. - wzruszyła ramionami, a usta wygięły się w niezadowoleniu.
Zapach mięty połączonej z brzoskwinią dostawał się do jej nozdrzy, z każdą mijaną sekundą wydawał się jeszcze bardziej intensywniejszy. Delikatnie mroziło ją w głowie. Od dziś jeżeli kiedykolwiek wyczuję podobny, zawsze będzie myślała o Sheenie.
- Tosty z serem nie są trudne w przyrządzaniu... - chyba, że dla niej - Panam potrafiła spieprzyć naprawdę każdą potrawę. Po niemej prośbie mężczyzny zaznaczonej skinieniem głowy, powróciła spojrzeniem na ścieżkę, która kierowała ich wprost do farmy.
- W jakich latach byłeś we Włoszech? - pytanie zawisło w powietrzu. Nie zdążyła uzyskać na nie odpowiedzi, najpierw poczuła jak koło przejeżdża po uwypukleniu, kierownica w niefortunny sposób skręca w lewo. Następnie upadek, zaliczony (na szczęście tylko!!!) jednym fikołkiem. Na samym dole leżał rower, na rowerze Garrett, a na Garrecie, Panam. Nie na całym. Na jego prawej stronie. Siatki się zerwały wydobywając huk - z torebek wypadły zakupy. A dwa czerwone sosy do spaghetti rozpłynęły się na czarnym asfalcie. Świetnie. Trzydzieści dolarów poszło się... Będą jedni beton.
Ból głowy przedarł się przez wszystkie nerwy w ciele. Poczuła zamroczenie i lekkie zawroty, powolnie zsuwając się z ciała brata. Ustała, oczyma wiodąc po rozrzuconych produktach, aż do męskiej sylwetki. - Nic Ci nie jest? - przedramię Rhetta zostało okryte czerwoną cieczą. Sos? Niemożliwe. Krew!


about me
What did you expect of me
Or were you blind to see?
Things I laid out at your feet
Break it down for me
Or were you blind to see?
Things I laid out at your feet
Break it down for me

Czy nie miała obsesji na jego punkcie? Czy nie zamieszkał w jej myślach odkąd pierwszy raz zobaczyła go w progu rozpadającej się stodoły? Blondyn nie posiadał złudzeń - ugrzązł w umyśle przyrodniej siostrzyczki. Wczepił się w podświadomość i nie zamierzał puścić. Planował ją osaczyć, dowiedzieć się absolutnie wszystkiego samemu zostając główną obsesją kobiety. Krok po kroku aranżował plany zakłócenia nie tylko porządku dnia, życia; ale również wewnętrznego spokoju. Zmienny ton wypowiedzi, lekkie flirty bądź słowne zaczepki, sposób w jaki na nią patrzył. Zbyt intensywny, ukrywający w tęczówkach jakiś rodzaj przyczajonej nieprzyzwoitości. Dokładnie o to mu chodziło; o pochłonięcie potencjalnego wroga, przejęcie kontroli nad każdym elementem rzeczywistości Panam. Taki był priorytet. Doprowadzić bidulkę na skraj szaleństwa, zmusić do kwestionowania własnych decyzji oraz przemyśleń. - Pikantnych historyjek mam bez liku. Czeka nas przepiękna przyjaźń. - uśmiechając się szeroko tak skwitował świeżą znajomość z panią Gibsy. Reakcja Barclay na luźną pogawędkę z nauczycielką biologii wyłącznie utwierdziła Garretta w przekonaniu; iż warto wymęczyć się w towarzystwie podstarzałej wdówki.
W jakich latach byłeś we Włoszech? Głośniej przełknął ślinę uwagę poświęcając drodze. - Dawno temu. - nie był zobowiązany do pamiętania każdej wycieczki. Czas zaciera wspomnienia - nie kłamał. Rozjazdy po Europie, nawet mieszkanie w Auckland sprawiały wrażenie odległych. Niekiedy bardziej przypominały senne marzenia niż reminiscencje utraconych lat. Cholera być może przekazywanie prawdziwych informacji z własnej przeszłości wcale nie było takim dobrym pomysłem. Nad Sheenem czuwała jednak Siła Wyższa. Uwypuklenie na ścieżce pojawiło się w idealnym momencie i choć mężczyzna wylądował na asfalcie wyjątkowo niefortunnie a w przedramieniu poczuł charakterystyczne szarpnięcie - cieszył się z tego wypadku.
Rhett od razu wiedział, że krwawi. Nie potrzebował się rozglądać ani szukać dowodów. Upadając dotkliwie prześlizgnął rękę po nierównym, ciepłym betonie. Czuł jak odsłonięta skóra rwie się wskutek kontaktu z drogą wypełnioną spękaniami. Lepsza poharatana łapa niż wstrząs mózgu. Chwilkę leżał na plecach, w odpowiedzi na ataki promieni słonecznych mrużąc zmęczone oczy. Pomimo panującego słońca dzień zdawał mu się chłodny. - Nic mi nie jest. - potwierdziwszy podparł się na lewym, nieposzkodowanym łokciu. Bystry wzrok powiodły po okazałych skutkach drobnej tragedii rejestrując powstałe spustoszenie. - Jesteśmy bliżej niż dalej domu. Weź rower, wsadzę do koszyka to; co zostało nienaruszone i spadajmy stąd. - nie będzie sprzątał rozbitego szkła ani sosu z ulicy! Poza tym, pomimo bólu najbardziej irytowały go spływające aż do nadgarstka trzy, wąskie strugi krwi. Głównym celem Gare było aktualnie pozbycie się tego konkretnego, lepkiego problemu. Zanim zabrał się za siatki ślepia wbił w milczącą towarzyszkę.
Żyła? Umierała? Wyglądała na żywą i mniej poturbowaną niż on; ale kto wie? Chyba tkwiła w szoku. - A Ty? Nic Ci się nie stało? Chodź... - wyciągnął ku niej ręce a gdy je złapała przyciągnął Panny do góry w zmechanizowanym odruchu łapiąc ją wolną ręką w talii; kiedy Barclay udało się wejść w pion. Z bliska przyjrzał się jasnym włosom poszukując oznak uszczerbku. - Nie kręci Ci się w głowie? Czujesz nudności? - błękit pomknął w stronę pobladłej twarzy Panny. Ślepia mężczyzny przesuwały się po buzi, by ostatecznie osiąść na zielonych oczach. - Zagadywanie kierowcy to zawsze zły pomysł. - wypuścił blondynkę i po zebraniu się w sobie powoli zaczął zbierać do wiklinowego koszyczka to, co dało się odratować.
panam barclay
W jakich latach byłeś we Włoszech? Głośniej przełknął ślinę uwagę poświęcając drodze. - Dawno temu. - nie był zobowiązany do pamiętania każdej wycieczki. Czas zaciera wspomnienia - nie kłamał. Rozjazdy po Europie, nawet mieszkanie w Auckland sprawiały wrażenie odległych. Niekiedy bardziej przypominały senne marzenia niż reminiscencje utraconych lat. Cholera być może przekazywanie prawdziwych informacji z własnej przeszłości wcale nie było takim dobrym pomysłem. Nad Sheenem czuwała jednak Siła Wyższa. Uwypuklenie na ścieżce pojawiło się w idealnym momencie i choć mężczyzna wylądował na asfalcie wyjątkowo niefortunnie a w przedramieniu poczuł charakterystyczne szarpnięcie - cieszył się z tego wypadku.
Rhett od razu wiedział, że krwawi. Nie potrzebował się rozglądać ani szukać dowodów. Upadając dotkliwie prześlizgnął rękę po nierównym, ciepłym betonie. Czuł jak odsłonięta skóra rwie się wskutek kontaktu z drogą wypełnioną spękaniami. Lepsza poharatana łapa niż wstrząs mózgu. Chwilkę leżał na plecach, w odpowiedzi na ataki promieni słonecznych mrużąc zmęczone oczy. Pomimo panującego słońca dzień zdawał mu się chłodny. - Nic mi nie jest. - potwierdziwszy podparł się na lewym, nieposzkodowanym łokciu. Bystry wzrok powiodły po okazałych skutkach drobnej tragedii rejestrując powstałe spustoszenie. - Jesteśmy bliżej niż dalej domu. Weź rower, wsadzę do koszyka to; co zostało nienaruszone i spadajmy stąd. - nie będzie sprzątał rozbitego szkła ani sosu z ulicy! Poza tym, pomimo bólu najbardziej irytowały go spływające aż do nadgarstka trzy, wąskie strugi krwi. Głównym celem Gare było aktualnie pozbycie się tego konkretnego, lepkiego problemu. Zanim zabrał się za siatki ślepia wbił w milczącą towarzyszkę.
Żyła? Umierała? Wyglądała na żywą i mniej poturbowaną niż on; ale kto wie? Chyba tkwiła w szoku. - A Ty? Nic Ci się nie stało? Chodź... - wyciągnął ku niej ręce a gdy je złapała przyciągnął Panny do góry w zmechanizowanym odruchu łapiąc ją wolną ręką w talii; kiedy Barclay udało się wejść w pion. Z bliska przyjrzał się jasnym włosom poszukując oznak uszczerbku. - Nie kręci Ci się w głowie? Czujesz nudności? - błękit pomknął w stronę pobladłej twarzy Panny. Ślepia mężczyzny przesuwały się po buzi, by ostatecznie osiąść na zielonych oczach. - Zagadywanie kierowcy to zawsze zły pomysł. - wypuścił blondynkę i po zebraniu się w sobie powoli zaczął zbierać do wiklinowego koszyczka to, co dało się odratować.
panam barclay

about me
maybe I just missed the familiar contours of your body under the chalk white sheets of my bed

Przechytrzył ją. Z impetem wślizgnął się do jasnego umysłu, powolnie - niczym jak zaczajone, dziko-niebezpieczne zwierzę zasiewając w nim niepewności, nieprzyzwoite myśli... W przeciągu doby poczuła się osaczona, zbyt bardzo obserwowana. Jeden niekontrolowany ruch, decyzja - i już nie mogła się przed nim uchronić. Intensywność w Garrym nie posiadała granic - wodził za nos. Niewiele się starając uzyskiwał wszystkie najpotrzebniejsze odpowiedzi.
Pani Gibsy trafiła mu się niczym kura znosząca złote jajka. Spojrzenie jakim go tego dnia obdarzyła fuj, jego cały obraz zostanie w głowie Barclay prawdopodobnie na zawsze. Obrzydlistwo.
Może to jego typ. Może podstarzałe kobiety, w spódnicach w kwiatki za kostki stanowiły dla mężczyzny pewien rodzaj... „mommy issues.” Maeve zmarła, z opowieści jej syna wynikało, że dość niedawno. Miesiąc, dwa... tydzień? Jednak samotne kobiety próbujące utrzymać rodzinę, w tym przypadku jedyne dziecko zapewne są przepracowane. Harują, na dwa lub trzy etaty, podrzucając pociechy do dziadków, sąsiadów - albo zabierają je do własnych miejsc pracy. Mogła nie mieć dla niego czasu, nie poświęcać go na tyle dużo - by mały Rhett odczuwał wystarczające bezpieczeństwo. A kiedy tylko dorósł i mógł nią się sam zaopiekować... zmarła. Los odebrał mu jedyną osobę, która bezwarunkowo go kochała. Okrutne. Musiał być zdruzgotany. Zraniony. S k r z y w d z o n y. Blondynka nieświadomie odczuła narastające w sobie pragnienie utulenia małego chłopca o płowym kolorze włosów.
Upadek nie wyrządził jej żadnej krzywdy, prócz lekkiego uderzania głową o beton - na skórze dziewczyny nie znajdowało się nawet malutkie zadrapanie. Ciało Sheena zamortyzowało wszystko. Uszła z życiem. Najprawdopodobniej zważając na „zamiary brata” do czasu.
Wyciągnęła ku niemu dłonie, pozwoliła się unieść, wciąż czując odrobinę mrowienie w głowie. Mrugała - częściej, po wielokroć - by ostatecznie szmaragdowe tęczówki zogniskować na jego błękitnych. Skinęła głową. - Nic mi nie jest. - niepewny uśmiech wpełznął na usta. Spojrzenie przemknęło na ramię Garry'ego, co było dla Pan zaskakujące - nawet się nie skrzywił, jakby nie odczuwał bólu - albo gorzej do niego przywykł.
Zgodnie ze słowami blondyna - podniosła rower, a kiedy wszystkie niezniszczone produkty znalazły się w wiklinowym koszyku. Poszkodowana dwójka w milczeniu ruszyła w stronę farmy. Żadnych nieprzyzwoitych żartów, kpiącego tonu, czy flirtu. Polubiła z nim ciszę.
Dotarcie do posiadłości nie zajęło im nawet dziesięciu minut. Urok małomiasteczkowych miejsc. Ares wybiegł na przywitanie, zamerdał - pisnął w zadowoleniu, nadstawił główkę do głaskania. Po raz pierwszy nie zwracając uwagi na Rhetta. Odprowadził ich, aż do frontowych drzwi - następnie powrócił do rosnących krzewów, znikając w ich zalesieniu. - Poczekaj. - w niespodziewanym odruchu (przez siebie samą) chwytając palcami za dłoń mężczyzny. Przez ciało Panam przeszedł dreszcz, gwałtownie zabrała rękę. - Trzeba to opatrzeć. - spojrzeniem wskazała na zaschnięte strugi krwi na ramieniu. - Usiądź w salonie. - i po tych słowach, podobnie jak psiak zniknęła w otchłani kuchni.
Mógł słyszeć odgłosy trzaskania szafek, szuflad - grzebanie pomiędzy plastykowymi opakowaniami i co jakiś czas pomrukiwanie typu: gdzie ja mam to cholerstwo?
W końcu przyszła w dłoniach trzymając wodę utlenioną, plastry oraz waciki. Usiadła obok niego, białym materiałem nasiąkniętym odkażaczem zmywając czerwoną ciecz. Zielone tęczówki wodziły po ranie i znajdujących się wokół niej poparzeniom. Blizny musiały mieć więcej niż pięć lat, może nawet z dwadzieścia. Im dłużej się im przyglądała tym szybciej dochodziła do wniosku, że są idealnie zagojone. Posada strażaka odpada. Później oczy przemknęły na obserwującego jej poczynania mężczyznę, mocne uderzenia serca, zagryzienie dolnej wargi w zamyśleniu. - Skąd je masz? - opuszek palca przesunął się wzdłuż jednej z nich. - Ktoś Cię kiedyś skrzywdził? - przyspieszenie tętna i oddechu. Krew płynąca w żyłach Barclay najprawdopodobniej w tej chwili wrzała.
Pani Gibsy trafiła mu się niczym kura znosząca złote jajka. Spojrzenie jakim go tego dnia obdarzyła fuj, jego cały obraz zostanie w głowie Barclay prawdopodobnie na zawsze. Obrzydlistwo.
Może to jego typ. Może podstarzałe kobiety, w spódnicach w kwiatki za kostki stanowiły dla mężczyzny pewien rodzaj... „mommy issues.” Maeve zmarła, z opowieści jej syna wynikało, że dość niedawno. Miesiąc, dwa... tydzień? Jednak samotne kobiety próbujące utrzymać rodzinę, w tym przypadku jedyne dziecko zapewne są przepracowane. Harują, na dwa lub trzy etaty, podrzucając pociechy do dziadków, sąsiadów - albo zabierają je do własnych miejsc pracy. Mogła nie mieć dla niego czasu, nie poświęcać go na tyle dużo - by mały Rhett odczuwał wystarczające bezpieczeństwo. A kiedy tylko dorósł i mógł nią się sam zaopiekować... zmarła. Los odebrał mu jedyną osobę, która bezwarunkowo go kochała. Okrutne. Musiał być zdruzgotany. Zraniony. S k r z y w d z o n y. Blondynka nieświadomie odczuła narastające w sobie pragnienie utulenia małego chłopca o płowym kolorze włosów.
Upadek nie wyrządził jej żadnej krzywdy, prócz lekkiego uderzania głową o beton - na skórze dziewczyny nie znajdowało się nawet malutkie zadrapanie. Ciało Sheena zamortyzowało wszystko. Uszła z życiem. Najprawdopodobniej zważając na „zamiary brata” do czasu.
Wyciągnęła ku niemu dłonie, pozwoliła się unieść, wciąż czując odrobinę mrowienie w głowie. Mrugała - częściej, po wielokroć - by ostatecznie szmaragdowe tęczówki zogniskować na jego błękitnych. Skinęła głową. - Nic mi nie jest. - niepewny uśmiech wpełznął na usta. Spojrzenie przemknęło na ramię Garry'ego, co było dla Pan zaskakujące - nawet się nie skrzywił, jakby nie odczuwał bólu - albo gorzej do niego przywykł.
Zgodnie ze słowami blondyna - podniosła rower, a kiedy wszystkie niezniszczone produkty znalazły się w wiklinowym koszyku. Poszkodowana dwójka w milczeniu ruszyła w stronę farmy. Żadnych nieprzyzwoitych żartów, kpiącego tonu, czy flirtu. Polubiła z nim ciszę.
Dotarcie do posiadłości nie zajęło im nawet dziesięciu minut. Urok małomiasteczkowych miejsc. Ares wybiegł na przywitanie, zamerdał - pisnął w zadowoleniu, nadstawił główkę do głaskania. Po raz pierwszy nie zwracając uwagi na Rhetta. Odprowadził ich, aż do frontowych drzwi - następnie powrócił do rosnących krzewów, znikając w ich zalesieniu. - Poczekaj. - w niespodziewanym odruchu (przez siebie samą) chwytając palcami za dłoń mężczyzny. Przez ciało Panam przeszedł dreszcz, gwałtownie zabrała rękę. - Trzeba to opatrzeć. - spojrzeniem wskazała na zaschnięte strugi krwi na ramieniu. - Usiądź w salonie. - i po tych słowach, podobnie jak psiak zniknęła w otchłani kuchni.
Mógł słyszeć odgłosy trzaskania szafek, szuflad - grzebanie pomiędzy plastykowymi opakowaniami i co jakiś czas pomrukiwanie typu: gdzie ja mam to cholerstwo?
W końcu przyszła w dłoniach trzymając wodę utlenioną, plastry oraz waciki. Usiadła obok niego, białym materiałem nasiąkniętym odkażaczem zmywając czerwoną ciecz. Zielone tęczówki wodziły po ranie i znajdujących się wokół niej poparzeniom. Blizny musiały mieć więcej niż pięć lat, może nawet z dwadzieścia. Im dłużej się im przyglądała tym szybciej dochodziła do wniosku, że są idealnie zagojone. Posada strażaka odpada. Później oczy przemknęły na obserwującego jej poczynania mężczyznę, mocne uderzenia serca, zagryzienie dolnej wargi w zamyśleniu. - Skąd je masz? - opuszek palca przesunął się wzdłuż jednej z nich. - Ktoś Cię kiedyś skrzywdził? - przyspieszenie tętna i oddechu. Krew płynąca w żyłach Barclay najprawdopodobniej w tej chwili wrzała.


about me
What did you expect of me
Or were you blind to see?
Things I laid out at your feet
Break it down for me
Or were you blind to see?
Things I laid out at your feet
Break it down for me

Garret uwielbiał ciszę. Nigdy nie doświadczył niezręcznego milczenia. Niekiedy, na pojedynczych spotkaniach wyrosłych z tinderowych znajomości dostrzegał stres partnerek; gdy nad stolikiem zapadał bezdźwięk. Bawiły go te absurdalnie dziecinne reakcje. Osobiście rozkoszował się spokojem jaki przynosiła cisza gadatliwość uznając za bardzo negatywną cechę. Być może dlatego tak trudno przychodziło mu ustatkowanie? Młodsze kobiety (do których posiadał niefortunną skłonność) uwielbiały trajkotać. Co gorsza, często dochodziły do błędnych wniosków; iż wartość ich wypowiedzi rośnie wraz z głośnością jakiej używają podczas komunikacji. Sheen za ten wysyp skrzeczących bezmózgów obwiniał cholerny quirky girl trope. Na samą myśl włosy jeżyły mu się na karku. Dwa poważne związki zaliczył z ponadprzeciętnie małomównymi przedstawicielkami płci pięknej. Co zabawne bo sam Gare gadał dosyć dużo głównie celem zagłuszenia myśli rozmówcy. Finalnie większość ostatnich lat spędził oszukując, podając się za kogoś innego. Sztuka czarującej retoryki pozostawała istotną częścią jego jestestwa oraz centrum zainteresowań. Poza autami, rzecz jasna.
Problem jaki posiadał to nie tyle mommy issues co my whole family left me issues czyli ten ciężkiego kalibru. Jedynym członkiem rodziny z którym utrzymał resztki kontaktu była babcia. Przykuta do łóżka staruszka raz na do roku dostawała od wnuczka list w którym opisywał zmyślone sukcesy zawodowe, nieistniejącą szczęśliwą rodzinkę, trójkę dzieci, wypady do Disneylandów i wakacje na Majorce. Przepraszał, ze nie może przyjechać podkreślając nawał pracy. Rozumiała czy też nie - wiedział, że pocztówki z różnych stron świata podnosiły ją na duchu. Zrzucały z rozedrganych, kruchych ramion wyrzuty sumienia. Czuła, że wtedy zawiodła. Że gdyby mogła chodzić, gdyby była silniejsza - zaopiekowałaby się nimi. Rhett zdawał sobie z tego sprawę, ale nie umiałby pokazać jej swojej twarzy. Nie po tym kim się stał. Ponadto, wizyta w hospicjum wiązałaby się z ryzykiem napotkania na rodzeństwo. Petera i Angie konsekwentnie unikał od wielu, wielu wiosen. Duża cząstka mężczyzny doznawała zazdrości zanieczyszczającej reminiscencje wspólnego dzieciństwa. Zazdrościł im, że pamiętają mniej; że dostali drugą szansę. Dlaczego on jej nie dostał?
Do farmy dotarli niedługo później. Pół dłoni Garry'ego zakrywały wąskie, szkarłatne pasma. Przyglądał się nimi z irytacją, rzeczywiście nie okazując bólu. Czując palce Pan na swojej ręce zdążył wyłącznie wbić oczy w plecy odchodzącej Barclay. Pociągając nogami ruszył ku salonowej kanapie. Przy okazji odsunął rękaw koszulki w górę starając się zobaczyć czy szkody są również nieco wyżej. Nic. Tylko znajome, wijące się krajobrazy utworzone przez nierówności blizn.
Garrett nie odzywał się odkąd ruszyli z miejsca wypadku. W milczeniu znosił też nieprzyjemne ukłucia rozpływające się po skórze przy kontakcie nasączonego gazika z rozerwaną skórą. Wpatrywał się przed siebie, raz po raz zerkając z ukosa na wykonywaną przez blondi pracę; by powtórnie wbić wzrok w niedoprecyzowany punkt w przestrzeni. Pytania z początku nie zrozumiał. Dopiero palec wskazujący, nieśmiało śledzący jedną z blizn wytłumaczył o co chodziło.
- Wszystkich nas ktoś, kiedyś skrzywdził; Panam. - wciąż nie odwracał spojrzenia od stojącej na wprost komody. Głos Gare sprawiał wrażenie beznamiętnego. Westchnąwszy Sheen splótł nieco dłonie i zwiesił głowę. - Mama miała chłopaka. Dawno temu. Raz. Potem słusznie dała sobie spokój. Trzeba jej przyznać fatalny gust do mężczyzn. - wąskie wargi zacisnęła niechęć. Jakby wewnętrzne siły pragnęły zamknąć się usta na amen, nie wyjawiać sekretów Alfreda. Po raz drugi tego dnia. - Na samym starcie facet był fajny. Jeździliśmy razem na rowerze, nauczył mnie jak robić statki z origami. Oglądaliśmy Star Treka i jedliśmy czipsy. Potem zaczął popijać. Kiedy to robił zdarzały mu się... wpadki. Zwykle za jego pomyłki płacili inni. - gdzieś między wersami spowiadał się z własnych doświadczeń. Niekompletnie, nie w pełni; ale wciąż. W wypowiadanej historyjce ukrywała się cząstka prawdy. - Z drugiej strony sam się o to prosiłem. Garnek wrzątku na plecach skutecznie uczy, żeby nigdy więcej nie pomagać w kuchni. Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. Tak mawiał... Spędziłem w szpitalu parę tygodni. - po głębszym wydechu otrząsnął się z zamroczenia. - Wiem. Nudna historia. Pewnie liczyłaś na opowieść o ratowaniu staruszki z pożaru. I... nie patrz tak na mnie. Nie chce litości. Byłem mały, kręciłem się tam, gdzie nie powinienem i dostałem nauczkę. Lepiej zajmować się tym co tu i teraz, huh? Jak Ci idzie? - naszła go nagle obawa, że to całe opatrywanie ran jest cwanym sposobem na wydobycie z niego informacji.
panam barclay
Problem jaki posiadał to nie tyle mommy issues co my whole family left me issues czyli ten ciężkiego kalibru. Jedynym członkiem rodziny z którym utrzymał resztki kontaktu była babcia. Przykuta do łóżka staruszka raz na do roku dostawała od wnuczka list w którym opisywał zmyślone sukcesy zawodowe, nieistniejącą szczęśliwą rodzinkę, trójkę dzieci, wypady do Disneylandów i wakacje na Majorce. Przepraszał, ze nie może przyjechać podkreślając nawał pracy. Rozumiała czy też nie - wiedział, że pocztówki z różnych stron świata podnosiły ją na duchu. Zrzucały z rozedrganych, kruchych ramion wyrzuty sumienia. Czuła, że wtedy zawiodła. Że gdyby mogła chodzić, gdyby była silniejsza - zaopiekowałaby się nimi. Rhett zdawał sobie z tego sprawę, ale nie umiałby pokazać jej swojej twarzy. Nie po tym kim się stał. Ponadto, wizyta w hospicjum wiązałaby się z ryzykiem napotkania na rodzeństwo. Petera i Angie konsekwentnie unikał od wielu, wielu wiosen. Duża cząstka mężczyzny doznawała zazdrości zanieczyszczającej reminiscencje wspólnego dzieciństwa. Zazdrościł im, że pamiętają mniej; że dostali drugą szansę. Dlaczego on jej nie dostał?
Do farmy dotarli niedługo później. Pół dłoni Garry'ego zakrywały wąskie, szkarłatne pasma. Przyglądał się nimi z irytacją, rzeczywiście nie okazując bólu. Czując palce Pan na swojej ręce zdążył wyłącznie wbić oczy w plecy odchodzącej Barclay. Pociągając nogami ruszył ku salonowej kanapie. Przy okazji odsunął rękaw koszulki w górę starając się zobaczyć czy szkody są również nieco wyżej. Nic. Tylko znajome, wijące się krajobrazy utworzone przez nierówności blizn.
Garrett nie odzywał się odkąd ruszyli z miejsca wypadku. W milczeniu znosił też nieprzyjemne ukłucia rozpływające się po skórze przy kontakcie nasączonego gazika z rozerwaną skórą. Wpatrywał się przed siebie, raz po raz zerkając z ukosa na wykonywaną przez blondi pracę; by powtórnie wbić wzrok w niedoprecyzowany punkt w przestrzeni. Pytania z początku nie zrozumiał. Dopiero palec wskazujący, nieśmiało śledzący jedną z blizn wytłumaczył o co chodziło.
- Wszystkich nas ktoś, kiedyś skrzywdził; Panam. - wciąż nie odwracał spojrzenia od stojącej na wprost komody. Głos Gare sprawiał wrażenie beznamiętnego. Westchnąwszy Sheen splótł nieco dłonie i zwiesił głowę. - Mama miała chłopaka. Dawno temu. Raz. Potem słusznie dała sobie spokój. Trzeba jej przyznać fatalny gust do mężczyzn. - wąskie wargi zacisnęła niechęć. Jakby wewnętrzne siły pragnęły zamknąć się usta na amen, nie wyjawiać sekretów Alfreda. Po raz drugi tego dnia. - Na samym starcie facet był fajny. Jeździliśmy razem na rowerze, nauczył mnie jak robić statki z origami. Oglądaliśmy Star Treka i jedliśmy czipsy. Potem zaczął popijać. Kiedy to robił zdarzały mu się... wpadki. Zwykle za jego pomyłki płacili inni. - gdzieś między wersami spowiadał się z własnych doświadczeń. Niekompletnie, nie w pełni; ale wciąż. W wypowiadanej historyjce ukrywała się cząstka prawdy. - Z drugiej strony sam się o to prosiłem. Garnek wrzątku na plecach skutecznie uczy, żeby nigdy więcej nie pomagać w kuchni. Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. Tak mawiał... Spędziłem w szpitalu parę tygodni. - po głębszym wydechu otrząsnął się z zamroczenia. - Wiem. Nudna historia. Pewnie liczyłaś na opowieść o ratowaniu staruszki z pożaru. I... nie patrz tak na mnie. Nie chce litości. Byłem mały, kręciłem się tam, gdzie nie powinienem i dostałem nauczkę. Lepiej zajmować się tym co tu i teraz, huh? Jak Ci idzie? - naszła go nagle obawa, że to całe opatrywanie ran jest cwanym sposobem na wydobycie z niego informacji.
panam barclay

about me
maybe I just missed the familiar contours of your body under the chalk white sheets of my bed

Dobrali się. Dobrali się Panam z Nickiem, to on w ich związku wychodził się jako ten z a b a w n i e j s z y. Obcykany w rozmowach, w łatwy sposób nawiązujący przyjacielskie relacje. Barclay raczej odstawała w tyle, albo stała pod ścianą, niczym jak na dyskotekach w podstawówce - bezustannie ją podtrzymując. Nie umiała gawędzić, nie znała się na small-talku; najczęściej to jej spojrzenie zawierało więcej niż tysiąc słów. To Westbook do życia narzeczonej sprowadził większość ludzi, „dusza towarzystwa” - śmiejący się, żartujący - ciągle obejmujący ukochaną przez ramię. Wychodziła z farmy, tylko wtedy gdy musiała - aby się zaprezentować, aby udowodnić - że nie jest jedynie cichą myszką czekającą na ratunek.
On za to lubił jej małomówność, przesiadywanie z nosem w książkach, bądź z wielkimi słuchawkami na uszach. Jak analizowała każde słowo, swoją myśl - za nim wypowiedziała je na głos. Odizolowanie od społeczności, mieszkanie zupełnie samej (nie licząc zwierząt i psa - bo Ares to przyjaciel) na farmie i wymykanie się z niej jedynie z ważnego powodu. Praca lub zakupy, choć częściej zamawiała - stacjonarne kupowanie nie należało do głównych przyjemności blondynki.
Nie była osamotniona, miała przyjaciół - sąsiadkę Sydney, która tradycyjnie raz w tygodniu wpadała na kawkę. Nieopodal mieszkającą inną blondyneczkę Cherry, troszeczkę starszą - lecz Pan poukładanie prawdomówność, w każdej sytuacji, nawet tej najgorszej. Nie było wyjątków. Od jakiegoś czasu, pojawiała się również Navy, młoda dziewczyna z dalekich krajów, lekko wystraszona, zagubiona w oczekiwaniu na pomocną dłoń, którą Barclay ostatecznie do niej wyciągnęła.
Nie było aż tak źle. Nazwałaby to bardziej wygodą. Może właśnie z tego powodu, nie potrafiła tak szybko zaaklimatyzować się przy mężczyźnie. Oczywiście, Garrett był b r a t e m; krew z jej krwi. Powinno być łatwo, naturalnie - bez niepotrzebnego zmuszania się, chyba oczekiwała na nadejście rodzinnej więzi, uczucia, które upewni ją w przekonaniu, że naprawdę jest osobą za jaką się udaję. Dana magia się nie zjawiała, nie wpłynęła nawet jej cząstka. Sheen pozostawał obcy, fascynująco nieznany. Ciekawił. Pragnęła go rozszyfrować, posiąść jakąkolwiek ważną tajemnicę. Wiedzę.
Wszystkich nas ktoś, kiedyś skrzywdził; Panam. Kilka mocniejszych uderzeń serca, szmaragdowe tęczówki błądziły po boku. Po zaciśniętej żuchwie, na wygięte w niezadowoleniu wargi. On na nią nie patrzył, pozwalając jej w ten sposób obserwować siebie. Poczuła wdzięczność, pierwsze od poznania mityczne porozumienie. Wacik wciąż dotykał skóry, czyszcząc każde zaplamienie, każde zaschnięte - przy nich tarła mocniej, niektóry dotyk drugiej dłoni nakryty był niezrozumianą dla niej intymnością. Przesuwała po bliznach, jakby nieświadomie chciała je z niego ściągnąć - o d e b r a ć.
Słuchała, z głośniejszym oddechem przytulała do siebie wszystkie wypowiadane raz po raz słowa. Sheen tym wyznaniem złapał ją za duszę. Później się tylko złościła, irytowała na ojca - im więcej mówił, tym złość się powiększała - przeistaczała przez jej drobne ciało, kuła - w klatce, w głowie - w nawet drobnych dłoniach. Drżały. Gdyby Frank nie zrezygnował z syna, gdyby uparcie walczył - bardziej szukał, nic by się nie wydarzyło. Garry by ich odwiedzał, przyjeżdżał w święta, w każde lato - zabieraliby go do przeklętego stawu. Ochraniałby młodsze siostry przed łobuzami, biłby ich - straszył. Wyjeżdżaliby z Lorne Bay, a nawet Australii na wspólne, rodzinne wakacje. Przedstawiałaby mu swoich chłopaków, a Roodney miałaby wzór jak powinno traktować się drugą kobietę. Może postanowiłby zostać tu na stałe, poznałby kogoś - zakochał się. Miał żonę, dziecko - dwie rodziny. Więcej dzieci. Byłby drużbą Nicolasa na ich ślubie. Wygłosiłby toast - opowiedział jak Panny wróciła pijana z imprezy w liceum, jak wpychał ją przez okno do domu, by ojciec nie zobaczył. A później i wymiotowała na całe mieszkanie. Wszyscy by się śmieli, w końcu Garry był zabawny - to zdążyła zauważyć.
Oczy dziewczyny płonęły z żalu; nie chciała tego - nie powinien zauważyć jej współczucia. Potrząsnęła głową palcami naklejając na rany po dwa plastry. Resztę zakrwawionych opatrunków wrzucając do plastikowej reklamówki. - Myślałam, że jesteś strażakiem. - wymsknęło się jej, w momencie kiedy opadała plecami o oparcie kanapy - wzrok powędrował przed siebie - w to samo miejsce, które niedawno tak bacznie obserwował Sheen. - Nie potrzebujesz szycia. Za niecałe trzy dni zrobią się tego strupy, tylko nie ich zrywaj. - może nic nie wiedziała o gotowaniu, ale na biologii znała się doskonale, poza tym nie raz oczyszczała krwawiące kolana Roods, gdy wracała poobijana po tanecznych treningach. Była dla niej jak druga mama, do tej pory tak jest.
- Byłeś tylko dzieckiem, Gare... Małym chłopcem, nie znającym świata. Okrucieństwa drugiego człowieka. - zdanie, które w niespodziewanym momencie wymsknęło się z ust blondynki zapełnione było dużą ilością goryczy. - To nie była Twoja wina, w żadnym stopniu. - dodała, tym razem świadomie unosząc dłoń, którą nakryła jego, palce mocniej zacisnęła, w pewnym momencie zaczęły one gładzić wewnętrzną jego część. Z opartą głową o zagłówek kanapy zielonymi oczyma wodząc po buzi towarzysza. Nachalnie, obsesyjnie - skanowała każdy jej zakątek.
On za to lubił jej małomówność, przesiadywanie z nosem w książkach, bądź z wielkimi słuchawkami na uszach. Jak analizowała każde słowo, swoją myśl - za nim wypowiedziała je na głos. Odizolowanie od społeczności, mieszkanie zupełnie samej (nie licząc zwierząt i psa - bo Ares to przyjaciel) na farmie i wymykanie się z niej jedynie z ważnego powodu. Praca lub zakupy, choć częściej zamawiała - stacjonarne kupowanie nie należało do głównych przyjemności blondynki.
Nie była osamotniona, miała przyjaciół - sąsiadkę Sydney, która tradycyjnie raz w tygodniu wpadała na kawkę. Nieopodal mieszkającą inną blondyneczkę Cherry, troszeczkę starszą - lecz Pan poukładanie prawdomówność, w każdej sytuacji, nawet tej najgorszej. Nie było wyjątków. Od jakiegoś czasu, pojawiała się również Navy, młoda dziewczyna z dalekich krajów, lekko wystraszona, zagubiona w oczekiwaniu na pomocną dłoń, którą Barclay ostatecznie do niej wyciągnęła.
Nie było aż tak źle. Nazwałaby to bardziej wygodą. Może właśnie z tego powodu, nie potrafiła tak szybko zaaklimatyzować się przy mężczyźnie. Oczywiście, Garrett był b r a t e m; krew z jej krwi. Powinno być łatwo, naturalnie - bez niepotrzebnego zmuszania się, chyba oczekiwała na nadejście rodzinnej więzi, uczucia, które upewni ją w przekonaniu, że naprawdę jest osobą za jaką się udaję. Dana magia się nie zjawiała, nie wpłynęła nawet jej cząstka. Sheen pozostawał obcy, fascynująco nieznany. Ciekawił. Pragnęła go rozszyfrować, posiąść jakąkolwiek ważną tajemnicę. Wiedzę.
Wszystkich nas ktoś, kiedyś skrzywdził; Panam. Kilka mocniejszych uderzeń serca, szmaragdowe tęczówki błądziły po boku. Po zaciśniętej żuchwie, na wygięte w niezadowoleniu wargi. On na nią nie patrzył, pozwalając jej w ten sposób obserwować siebie. Poczuła wdzięczność, pierwsze od poznania mityczne porozumienie. Wacik wciąż dotykał skóry, czyszcząc każde zaplamienie, każde zaschnięte - przy nich tarła mocniej, niektóry dotyk drugiej dłoni nakryty był niezrozumianą dla niej intymnością. Przesuwała po bliznach, jakby nieświadomie chciała je z niego ściągnąć - o d e b r a ć.
Słuchała, z głośniejszym oddechem przytulała do siebie wszystkie wypowiadane raz po raz słowa. Sheen tym wyznaniem złapał ją za duszę. Później się tylko złościła, irytowała na ojca - im więcej mówił, tym złość się powiększała - przeistaczała przez jej drobne ciało, kuła - w klatce, w głowie - w nawet drobnych dłoniach. Drżały. Gdyby Frank nie zrezygnował z syna, gdyby uparcie walczył - bardziej szukał, nic by się nie wydarzyło. Garry by ich odwiedzał, przyjeżdżał w święta, w każde lato - zabieraliby go do przeklętego stawu. Ochraniałby młodsze siostry przed łobuzami, biłby ich - straszył. Wyjeżdżaliby z Lorne Bay, a nawet Australii na wspólne, rodzinne wakacje. Przedstawiałaby mu swoich chłopaków, a Roodney miałaby wzór jak powinno traktować się drugą kobietę. Może postanowiłby zostać tu na stałe, poznałby kogoś - zakochał się. Miał żonę, dziecko - dwie rodziny. Więcej dzieci. Byłby drużbą Nicolasa na ich ślubie. Wygłosiłby toast - opowiedział jak Panny wróciła pijana z imprezy w liceum, jak wpychał ją przez okno do domu, by ojciec nie zobaczył. A później i wymiotowała na całe mieszkanie. Wszyscy by się śmieli, w końcu Garry był zabawny - to zdążyła zauważyć.
Oczy dziewczyny płonęły z żalu; nie chciała tego - nie powinien zauważyć jej współczucia. Potrząsnęła głową palcami naklejając na rany po dwa plastry. Resztę zakrwawionych opatrunków wrzucając do plastikowej reklamówki. - Myślałam, że jesteś strażakiem. - wymsknęło się jej, w momencie kiedy opadała plecami o oparcie kanapy - wzrok powędrował przed siebie - w to samo miejsce, które niedawno tak bacznie obserwował Sheen. - Nie potrzebujesz szycia. Za niecałe trzy dni zrobią się tego strupy, tylko nie ich zrywaj. - może nic nie wiedziała o gotowaniu, ale na biologii znała się doskonale, poza tym nie raz oczyszczała krwawiące kolana Roods, gdy wracała poobijana po tanecznych treningach. Była dla niej jak druga mama, do tej pory tak jest.
- Byłeś tylko dzieckiem, Gare... Małym chłopcem, nie znającym świata. Okrucieństwa drugiego człowieka. - zdanie, które w niespodziewanym momencie wymsknęło się z ust blondynki zapełnione było dużą ilością goryczy. - To nie była Twoja wina, w żadnym stopniu. - dodała, tym razem świadomie unosząc dłoń, którą nakryła jego, palce mocniej zacisnęła, w pewnym momencie zaczęły one gładzić wewnętrzną jego część. Z opartą głową o zagłówek kanapy zielonymi oczyma wodząc po buzi towarzysza. Nachalnie, obsesyjnie - skanowała każdy jej zakątek.


about me
What did you expect of me
Or were you blind to see?
Things I laid out at your feet
Break it down for me
Or were you blind to see?
Things I laid out at your feet
Break it down for me

Gdyby Frank nie zrezygnował Panam nigdy nie przyszłaby na świat. Prawdziwy Garrett nigdy nie wylądowałby w Melbourne, nie poznałby ludzi; którzy wciągnęli go w nałóg. Siedziałby na farmie, zakładał rodzinę, zajmował się ziemią odnajdując spokój; którego zawsze w życiu poszukiwał a nie umiał odnaleźć. Maeve nigdy nie zostałaby starą panną ostatecznie zmarłą z żalu po odejściu ukochanego synka. On i Alfred nie poznaliby się na akademickim korytarzu, nie zawiązałaby się między nimi nić porozumienia. Freddie nie przejąłby tożsamości kolegi, nie przyjechałby do Lorne Bay i nie wylądowałby na kanapie, opatrywany przez pannę Barclay. Wszystko potoczyłoby się inaczej. Lepiej? Zależy dla kogo.
Myślałam, że jesteś strażakiem. Gardło Sheena zrodziło pojedyncze, nieco rozgoryczone parsknięcie. - Nie jestem strażakiem. - mruknął po dłuższej chwili ciszy zupełnie jakby wstydził się owego wyznania. Jak gdyby wstydził się siebie. Gdy dotarło do niego, że dziewczyna przestała bawić się w pielęgniarkę delikatnie oparł plecy o sofę; głowę układając na zagłówku. Z podniesioną brwią zerknął na blondynkę. - Uważasz to za okrucieństwo? Nie... nie było żadnego okrucieństwa. Raczej głupota. - nie postrzegał zachowania swojego własnego taty (bo między wierszami właśnie o nim rozmawiali) jako okrutnego. W zasadzie, gdzieś w głębi siebie usprawiedliwiał ojcowską agresję. Nie pochwalał jej, lecz traktował rodzica jako ofiarę większej i znacznie bezlitośniejszej maszyny.
Czuły gest jakim uraczyła Rhetta Panny podmarszczył mężczyźnie czoło. Minimalnie, tylko troszkę. Ledwo zauważalne rysy przecięły gładką dotychczas skórę; w zewnętrznych kącikach oczu rysując kształty wydm pojedynczych zmarszczek. Rzadko doznawał takiego ciepła. Szczerego, autentycznego, bezwarunkowego ciepła. Nieczęsto czuł, że komuś zależało. W patrzących na niego zielonych oczach dostrzegał troskę. Niewymuszoną, odważną, otaczającą faceta poznanego odrobinę ponad dwadzieścia cztery godziny wstecz. Pan była dobra. Nie zasługiwał na podobną uprzejmość. - Masz rację, byłem bardzo słodkim dzieckiem. - na moment zaczął bawić się ich splecionymi palcami, obserwując je z uwagą; aby koniec końców po wyswobodzeniu dłoni z uścisku przesunąć nią powoli (acz z naturalną zwinnością) nieco powyżej kolana kobiety. Błękitne ślepia niespiesznie zwróciły się ku buzi rozmówczyni a palce Garry'ego wykonały drobne kółko na kwiecistym materiale - specjalnie bądź przypadkowo lekko podwijając bawełnę do góry. Po ciągnącym się w nieskończoność ułamku sekundy udał, iż zsuwa z sukienki niewidzialne przybrudzenie wreszcie zabierając rękę.
- Paproszek. - wyszepnął niewinnie. Usta wykrzywił mu uroczy, cnotliwy uśmieszek. Ten rodzaj uśmieszku dodający Sheenowi chłopięcości. - Drzwi w łazience wymagają naoliwienia. Zajmę się nimi jutro z samego rana. - wypadało cokolwiek zrobić w podzięce za jedzenie. - Wiem, że jesteś samodzielną kobietką. - pomimo osobliwego doboru wyrazów - nie ironizował. - Jeśli jednak potrzebujesz jeszcze do czegoś męskiej asysty... - z premedytacją szybko, ledwo zauważalnie przemknął wzrokiem przez wargi Pan. Mącił. Równocześnie trudno Garrettowi cokolwiek zarzucić. Nie zachowywał się wulgarnie ani nieprzyjemnie. Nie usiłował nikogo upijać, nie narzucał się, nie wypowiadał żadnych zboczonych tekstów. Balansował na krawędzi. Mącił. - Z chęcią pomogę. - językiem zwilżył wargi. - Dziękuję za poskładanie mnie do kupy. - wydawał się symultanicznie spokojny jak i... elektryzujący. Jak burza w samym środku upalnego lata.
panam barclay
Myślałam, że jesteś strażakiem. Gardło Sheena zrodziło pojedyncze, nieco rozgoryczone parsknięcie. - Nie jestem strażakiem. - mruknął po dłuższej chwili ciszy zupełnie jakby wstydził się owego wyznania. Jak gdyby wstydził się siebie. Gdy dotarło do niego, że dziewczyna przestała bawić się w pielęgniarkę delikatnie oparł plecy o sofę; głowę układając na zagłówku. Z podniesioną brwią zerknął na blondynkę. - Uważasz to za okrucieństwo? Nie... nie było żadnego okrucieństwa. Raczej głupota. - nie postrzegał zachowania swojego własnego taty (bo między wierszami właśnie o nim rozmawiali) jako okrutnego. W zasadzie, gdzieś w głębi siebie usprawiedliwiał ojcowską agresję. Nie pochwalał jej, lecz traktował rodzica jako ofiarę większej i znacznie bezlitośniejszej maszyny.
Czuły gest jakim uraczyła Rhetta Panny podmarszczył mężczyźnie czoło. Minimalnie, tylko troszkę. Ledwo zauważalne rysy przecięły gładką dotychczas skórę; w zewnętrznych kącikach oczu rysując kształty wydm pojedynczych zmarszczek. Rzadko doznawał takiego ciepła. Szczerego, autentycznego, bezwarunkowego ciepła. Nieczęsto czuł, że komuś zależało. W patrzących na niego zielonych oczach dostrzegał troskę. Niewymuszoną, odważną, otaczającą faceta poznanego odrobinę ponad dwadzieścia cztery godziny wstecz. Pan była dobra. Nie zasługiwał na podobną uprzejmość. - Masz rację, byłem bardzo słodkim dzieckiem. - na moment zaczął bawić się ich splecionymi palcami, obserwując je z uwagą; aby koniec końców po wyswobodzeniu dłoni z uścisku przesunąć nią powoli (acz z naturalną zwinnością) nieco powyżej kolana kobiety. Błękitne ślepia niespiesznie zwróciły się ku buzi rozmówczyni a palce Garry'ego wykonały drobne kółko na kwiecistym materiale - specjalnie bądź przypadkowo lekko podwijając bawełnę do góry. Po ciągnącym się w nieskończoność ułamku sekundy udał, iż zsuwa z sukienki niewidzialne przybrudzenie wreszcie zabierając rękę.
- Paproszek. - wyszepnął niewinnie. Usta wykrzywił mu uroczy, cnotliwy uśmieszek. Ten rodzaj uśmieszku dodający Sheenowi chłopięcości. - Drzwi w łazience wymagają naoliwienia. Zajmę się nimi jutro z samego rana. - wypadało cokolwiek zrobić w podzięce za jedzenie. - Wiem, że jesteś samodzielną kobietką. - pomimo osobliwego doboru wyrazów - nie ironizował. - Jeśli jednak potrzebujesz jeszcze do czegoś męskiej asysty... - z premedytacją szybko, ledwo zauważalnie przemknął wzrokiem przez wargi Pan. Mącił. Równocześnie trudno Garrettowi cokolwiek zarzucić. Nie zachowywał się wulgarnie ani nieprzyjemnie. Nie usiłował nikogo upijać, nie narzucał się, nie wypowiadał żadnych zboczonych tekstów. Balansował na krawędzi. Mącił. - Z chęcią pomogę. - językiem zwilżył wargi. - Dziękuję za poskładanie mnie do kupy. - wydawał się symultanicznie spokojny jak i... elektryzujący. Jak burza w samym środku upalnego lata.
panam barclay

about me
maybe I just missed the familiar contours of your body under the chalk white sheets of my bed

Nie mogła wyrzucić ze swojej głowy wyobrażenia małego chłopca o płowych włosach w piżamkach w smerfy, leżącego po środku białej sali, na szpitalnym łóżku pod respiratorem. Jak prawe ramię, niemal całe jest pokryte bandażami. Płacze, nie rozumie i śpi na zmianę. Cierpi. Nie tylko z bólu i wycieńczenia. Został skrzywdzony przez osobę, która miała dbać o jego bezpieczeństwo. Mężczyzna świadomie się na to zgodził, kiedy zdecydował się spotykać z jego matką. Powinien być go nauczać, wspierać - prowadzić ku drodze lepszej przyszłości.
Frank by tak nie postąpił. Tylko, czy jego wybór nie był jeszcze gorszy? Odszedł, porzucił go - zostawił na pastwę losu takim zwyrodnialcom jak partner Maeve. Skrzywdził go z odległości, po paru latach decydując się na nowo założyć rodzinę. Ochraniać jedynie dwójkę swoich dzieci, kochać je po równo. Też posiadał w sobie pewien rodzaj okrucieństwa, przez dwadzieścia osiem wiosen Panam nigdy nawet nie zająknął się o istnieniu pierworodnego.
Co nim kierowała? Oj, zapyta. Tym razem wymusi odpowiedź. Zacierała rączki, w umyślę budowała wszystkie zdania, słowa - choćby nawet obelgi, które skieruję w stronę ojca. To od jego czynów będzie zależało czy wybaczy, jednak w aktualnej rzeczywistości nie pozwoli mu odrzucić Rhetta. Odda część miłości swojej, by przerzucił ją na blondyna.
- A kim jesteś? - wyrzuciła, zielonymi ślepiami skanując twarz rozmówcy, poprawiła się na kanapie, a prawa brew dziewczyny pomknęła do góry. - Czym się zajmowałeś, w innym życiu, huh? - miał gadane; a skoro poparzenie okłamało zgadywankę Barclay - może właśnie w gadatliwości czyhało rozwiązanie, poza tym aby uzyskać nurtującą odpowiedź - najlepsze zawsze jest zadanie pytania.
Po raz pierwszy uśmiechnęła się przy nim szczerze, gdy zaczął bawić się ich splecionymi dłońmi. Wreszcie poczuła nienamacalną nić porozumienia - coś na co czekała od ponad doby. Było to przyjemne, na swój sposób czułe - dopóki dłoń mężczyzny nie znalazła się na jej udzie. Zaskoczył ją. Uśmiech rozpłynął się w powietrzu, znieruchomiała a serce zaczęło walić niepokojącym rytmem. To się nie działo. Jego palce wcale nie dotykały materiału, w chaotyczny odruchu nie podwijały go wyżej. Na tyle by aksamit opalonej skóry Panny uraczył męskie błękitne oczy. Prawda, jej gest był intymny, ale blondyna przekraczał pewne, wyznaczone przez świat granicę. Mogłaby przysiąść, że po jego głowie chodziło coś niebezpiecznego. Groźnego, chorego... N i e w ł a ś c i w e g o. Dostrzegała to w sposobie w jaki na nią patrzył. Głód i dzikość.
Dlaczego nic nie powiedziała? Dlaczego nic nie zrobiła? Nie odepchnęła dłoni? Nie przeistoczyła sytuacji w zabawną, prześmiewczą? Tylko wepchnięta w kanapę, zamroczona obserwowała wszystko co dzisiaj z nią uczynił. Garrett Sheen to chodząca Red Flag - było w nim tyle przerażających cech, które ją cholera jasna f a s c y n o w a ł y.
Nie przyzna tego. Nigdy. Prędzej zapadnie się pod ziemię, nim zaakceptuję co w tej sytuacji kierowało.
Paproszek. Ręka zniknęła, a ona wreszcie mogła złapać oddech. Uciekła spojrzeniem przed siebie. W milczeniu, w spokoju - próbując przeanalizować wszystko. Niestety, jego obecność nie była pomocna. Rozpraszał ją. Zachodził się. Wydawało się kobiecie, że to mu się spodobało. Niewinne zaczepki połączone z sensualnością. Czy on z niej kpił? Mają teraz udawać, że nic z powyższego się nie wydarzyło? Okay. Dziś może. Nie wiadomo co z jutrem. Nie wiadomo też czy kiedykolwiek o tym będzie w stanie zapomnieć. - W porządku. - zaschnięte gardło sprawiło, że ust blondyneczki wymsknęła się delikatna chrypka. - W garażu są narzędzia Nicka. Nie wiem gdzie, poszukaj. - w prawie niezauważalny sposób się odsunęła, palcami przeczesując grzywkę i jednym ruchem podniosła się z szafy. - Niczego mi nie potrzeba. - tym razem wypowiedziane bardziej chamsko, z wyrzutem. Nie umiała opanować swoich kiełkujących w niej zdezorientowanych emocji. - Albo nie. - odwróciła się, w jego kierunku - nadal siedział, więc miała nad nim wzrostową przewagę. - Daj zwierzętom jeść i możesz im uprzątnąć, ja jutro będę cały dzień w pracy. - kłamstwo, pracowała zaledwie kilka godzin. Resztę zamierzała spędzić u sąsiadki - Syd lub Cherry, albo z obiema. Z zamiarem przekazania informacji o przyrodnim bracie i dzisiejszym incydencie. - Rano wypłacę Ci 200$, abyś nie siedział z pustym żołądkiem. Frank mi odda. - i po tych słowach szybkim krokiem zwiała do kuchni.
Frank by tak nie postąpił. Tylko, czy jego wybór nie był jeszcze gorszy? Odszedł, porzucił go - zostawił na pastwę losu takim zwyrodnialcom jak partner Maeve. Skrzywdził go z odległości, po paru latach decydując się na nowo założyć rodzinę. Ochraniać jedynie dwójkę swoich dzieci, kochać je po równo. Też posiadał w sobie pewien rodzaj okrucieństwa, przez dwadzieścia osiem wiosen Panam nigdy nawet nie zająknął się o istnieniu pierworodnego.
Co nim kierowała? Oj, zapyta. Tym razem wymusi odpowiedź. Zacierała rączki, w umyślę budowała wszystkie zdania, słowa - choćby nawet obelgi, które skieruję w stronę ojca. To od jego czynów będzie zależało czy wybaczy, jednak w aktualnej rzeczywistości nie pozwoli mu odrzucić Rhetta. Odda część miłości swojej, by przerzucił ją na blondyna.
- A kim jesteś? - wyrzuciła, zielonymi ślepiami skanując twarz rozmówcy, poprawiła się na kanapie, a prawa brew dziewczyny pomknęła do góry. - Czym się zajmowałeś, w innym życiu, huh? - miał gadane; a skoro poparzenie okłamało zgadywankę Barclay - może właśnie w gadatliwości czyhało rozwiązanie, poza tym aby uzyskać nurtującą odpowiedź - najlepsze zawsze jest zadanie pytania.
Po raz pierwszy uśmiechnęła się przy nim szczerze, gdy zaczął bawić się ich splecionymi dłońmi. Wreszcie poczuła nienamacalną nić porozumienia - coś na co czekała od ponad doby. Było to przyjemne, na swój sposób czułe - dopóki dłoń mężczyzny nie znalazła się na jej udzie. Zaskoczył ją. Uśmiech rozpłynął się w powietrzu, znieruchomiała a serce zaczęło walić niepokojącym rytmem. To się nie działo. Jego palce wcale nie dotykały materiału, w chaotyczny odruchu nie podwijały go wyżej. Na tyle by aksamit opalonej skóry Panny uraczył męskie błękitne oczy. Prawda, jej gest był intymny, ale blondyna przekraczał pewne, wyznaczone przez świat granicę. Mogłaby przysiąść, że po jego głowie chodziło coś niebezpiecznego. Groźnego, chorego... N i e w ł a ś c i w e g o. Dostrzegała to w sposobie w jaki na nią patrzył. Głód i dzikość.
Dlaczego nic nie powiedziała? Dlaczego nic nie zrobiła? Nie odepchnęła dłoni? Nie przeistoczyła sytuacji w zabawną, prześmiewczą? Tylko wepchnięta w kanapę, zamroczona obserwowała wszystko co dzisiaj z nią uczynił. Garrett Sheen to chodząca Red Flag - było w nim tyle przerażających cech, które ją cholera jasna f a s c y n o w a ł y.
Nie przyzna tego. Nigdy. Prędzej zapadnie się pod ziemię, nim zaakceptuję co w tej sytuacji kierowało.
Paproszek. Ręka zniknęła, a ona wreszcie mogła złapać oddech. Uciekła spojrzeniem przed siebie. W milczeniu, w spokoju - próbując przeanalizować wszystko. Niestety, jego obecność nie była pomocna. Rozpraszał ją. Zachodził się. Wydawało się kobiecie, że to mu się spodobało. Niewinne zaczepki połączone z sensualnością. Czy on z niej kpił? Mają teraz udawać, że nic z powyższego się nie wydarzyło? Okay. Dziś może. Nie wiadomo co z jutrem. Nie wiadomo też czy kiedykolwiek o tym będzie w stanie zapomnieć. - W porządku. - zaschnięte gardło sprawiło, że ust blondyneczki wymsknęła się delikatna chrypka. - W garażu są narzędzia Nicka. Nie wiem gdzie, poszukaj. - w prawie niezauważalny sposób się odsunęła, palcami przeczesując grzywkę i jednym ruchem podniosła się z szafy. - Niczego mi nie potrzeba. - tym razem wypowiedziane bardziej chamsko, z wyrzutem. Nie umiała opanować swoich kiełkujących w niej zdezorientowanych emocji. - Albo nie. - odwróciła się, w jego kierunku - nadal siedział, więc miała nad nim wzrostową przewagę. - Daj zwierzętom jeść i możesz im uprzątnąć, ja jutro będę cały dzień w pracy. - kłamstwo, pracowała zaledwie kilka godzin. Resztę zamierzała spędzić u sąsiadki - Syd lub Cherry, albo z obiema. Z zamiarem przekazania informacji o przyrodnim bracie i dzisiejszym incydencie. - Rano wypłacę Ci 200$, abyś nie siedział z pustym żołądkiem. Frank mi odda. - i po tych słowach szybkim krokiem zwiała do kuchni.


about me
What did you expect of me
Or were you blind to see?
Things I laid out at your feet
Break it down for me
Or were you blind to see?
Things I laid out at your feet
Break it down for me

A kim Ty jesteś? W odpowiedzi uzyskała wyłącznie łagodny, rozpięty na ustach uśmiech. Ciężki do rozszyfrowania. Garrett czuł się nikim. Nieprzyjemne doznanie. Oczywiście mógłby nazwać się ojcem, mężem; ale jaki z niego tata? Jaki partner? Nie powinien nosić tytułów, które należały mu się tylko w teorii.
Nie posiadał wykształcenia poza podstawowym (otrzymanym dzięki legendarnej determinacji pracowników opieki społecznej). Żadnych głębszych zainteresowań (poza autami, produkcją papierowych zwierzątek, sporadycznym brzdąkaniem na gitarze i malowaniem farbkami akwarelowymi - obligatoryjne warsztaty w Domu Dziecka dały mu podstawy całego wachlarza mało praktycznych umiejętności), żadnych papierów potwierdzających posiadanie konkretnego zawodu.
Był przybłędą. Nomadem podróżującym od miasta do miasta, z kontynentu na kontynent za każdym razem zostawiając za sobą większe bądź mniejsze spustoszenie. Ponadto, wielkim fanem zimnych kaw oraz herbat, leżenia na plaży z okularami przeciwsłonecznymi na nosie. Uwielbiał gorący, australijski klimat, nocne kluby, darmowe próbki w supermarketach. Uważał się za całkiem dobrego mówcę. Był wspaniałym strategiem oraz manipulatorem, ale tym się przecież nie pochwali. Panam musiał wystarczyć delikatny uśmieszek. Nieco smutny, nieco zmieszany.
Reakcja dziewczyny na dosyć bezczelne zachowanie (choć w sumie, z pozoru niewinne bo co chłopak zrobił złego - ściągnięcie paproszka z kolana siostry to nie zbrodnia!) rozbawiła blondyna. Z drugiej strony pojawiła się w nim obawa - może nieco przesadził? Powinien pójść za nią do kuchni, przeprosić? Odmówić przyjęcia pieniędzy? Zaśmiał się pod nosem na ostatnie spośród rozmyślań (na spokojnie, otwarcie skoro zostawiła go w salonie samego sobie). Rezygnowanie z kasy to zawsze idiotyczny pomysł.
Następnego dnia wstał po dziewiątej. Ubrał się w świeże ciuchy, ominął pustą psią miskę (na widok wychodzącego z domu intruza Ares rzucił się pędem od strony stodoły z pasją obszczekując nowego mieszkańca, acz trzymając bezpieczny dystans). Sheen godzinę paradował po mieście wydając część zostawionych mu funduszy. Chińskie zupki, proszki nasenne, zeszyt sudoku, zestaw nowych zawiasów do zniszczonej komody. Priorytety. W drodze powrotnej zajrzał do miejscowego punktu sprzedaży używanych samochodów. Nieco starszy, wąsiasty właściciel z przyjemnością wymienił z nowym mieszkańcem parę zdań. Miłą odmianą było pogadanie na tematy, które naprawdę interesowały z kimś kto wiedział o czym mówi. Zainwestowanie czasu w tę pogawędkę mogło się opłacić - uścisnąwszy sobie dłonie właściciel sklepu zaproponował Garry'emu częstsze wpadanie w jego skromne, ziejące pustkami progi.
Na farmę powrócił nie wcześniej niż w południe. Owczarek niemiecki leżał w wysokich trawach zmęczony i na pewno głodny. Nie chcąc aż nazbyt narażać się bestii Garrett zmiażdżył dwie tabletki i zmieszał je dokładnie z wilgotnym, psim jedzeniem. Miskę wystawił na zewnątrz. Skoro zwierzę musiało ruszyć tyłek na werandę Rhett tymczasem skorzystał z okazji, by przemknąć do składzika znajdującego się przy stodole. Kilka minut obserwował wiszące na ścianach bronie. Jedną z nich ściągnął, zważył ciężar w rękach a palec wskazujący położył na spuście. Kąciki warg drgnęły mu ku górze, jednak strzelba prędko wylądowała obok swoich sióstr. Znalazłszy narzędzia chłopak wrócił do domu, zamknął na sobą drzwi zostawiając Aresa na dworze i rozpoczął pracę.
Niebawem piszczące drzwiczki do piwnicy zostały naoliwione, zawiasy w kuchennej szafce wymienione. Gar zajmował się witryną w przedpokoju; gdy frontowe rozwarty się gwałtownie. Z początku nawet nie przeniósł wzroku na wchodzącą postać zakładając pojawienie się Barclay. - Już się stęskniłaś? Miałaś przyjść o szóstej. - prostując się wbił ślepia w... Nie Panam. Chyba, że przez noc wyrósł jej kutas co byłoby niepowetowaną stratą.
Gość nie wyglądał na Franka; ale kimkolwiek jest - minę miał jakby podsunięto mu pod nos kupę gówna. Nie potrzeba geniusza, żeby domyśleć się o co chodziło. - Cześć, Nick. Panny jest w pracy. Wróci dziś bliżej wieczora. Wczoraj... posiedzieliśmy do późna. - podczas krótkiej pauzy Garrett wrócił do przyglądania się przedmiotowi ręcznych robótek. - Musiała pójść na drugą zmianę. - kłamał, ale wyłącznie Pan mogła sprostować ten przekręcik. A Pan nie było.
panam barclay
Nie posiadał wykształcenia poza podstawowym (otrzymanym dzięki legendarnej determinacji pracowników opieki społecznej). Żadnych głębszych zainteresowań (poza autami, produkcją papierowych zwierzątek, sporadycznym brzdąkaniem na gitarze i malowaniem farbkami akwarelowymi - obligatoryjne warsztaty w Domu Dziecka dały mu podstawy całego wachlarza mało praktycznych umiejętności), żadnych papierów potwierdzających posiadanie konkretnego zawodu.
Był przybłędą. Nomadem podróżującym od miasta do miasta, z kontynentu na kontynent za każdym razem zostawiając za sobą większe bądź mniejsze spustoszenie. Ponadto, wielkim fanem zimnych kaw oraz herbat, leżenia na plaży z okularami przeciwsłonecznymi na nosie. Uwielbiał gorący, australijski klimat, nocne kluby, darmowe próbki w supermarketach. Uważał się za całkiem dobrego mówcę. Był wspaniałym strategiem oraz manipulatorem, ale tym się przecież nie pochwali. Panam musiał wystarczyć delikatny uśmieszek. Nieco smutny, nieco zmieszany.
Reakcja dziewczyny na dosyć bezczelne zachowanie (choć w sumie, z pozoru niewinne bo co chłopak zrobił złego - ściągnięcie paproszka z kolana siostry to nie zbrodnia!) rozbawiła blondyna. Z drugiej strony pojawiła się w nim obawa - może nieco przesadził? Powinien pójść za nią do kuchni, przeprosić? Odmówić przyjęcia pieniędzy? Zaśmiał się pod nosem na ostatnie spośród rozmyślań (na spokojnie, otwarcie skoro zostawiła go w salonie samego sobie). Rezygnowanie z kasy to zawsze idiotyczny pomysł.
Następnego dnia wstał po dziewiątej. Ubrał się w świeże ciuchy, ominął pustą psią miskę (na widok wychodzącego z domu intruza Ares rzucił się pędem od strony stodoły z pasją obszczekując nowego mieszkańca, acz trzymając bezpieczny dystans). Sheen godzinę paradował po mieście wydając część zostawionych mu funduszy. Chińskie zupki, proszki nasenne, zeszyt sudoku, zestaw nowych zawiasów do zniszczonej komody. Priorytety. W drodze powrotnej zajrzał do miejscowego punktu sprzedaży używanych samochodów. Nieco starszy, wąsiasty właściciel z przyjemnością wymienił z nowym mieszkańcem parę zdań. Miłą odmianą było pogadanie na tematy, które naprawdę interesowały z kimś kto wiedział o czym mówi. Zainwestowanie czasu w tę pogawędkę mogło się opłacić - uścisnąwszy sobie dłonie właściciel sklepu zaproponował Garry'emu częstsze wpadanie w jego skromne, ziejące pustkami progi.
Na farmę powrócił nie wcześniej niż w południe. Owczarek niemiecki leżał w wysokich trawach zmęczony i na pewno głodny. Nie chcąc aż nazbyt narażać się bestii Garrett zmiażdżył dwie tabletki i zmieszał je dokładnie z wilgotnym, psim jedzeniem. Miskę wystawił na zewnątrz. Skoro zwierzę musiało ruszyć tyłek na werandę Rhett tymczasem skorzystał z okazji, by przemknąć do składzika znajdującego się przy stodole. Kilka minut obserwował wiszące na ścianach bronie. Jedną z nich ściągnął, zważył ciężar w rękach a palec wskazujący położył na spuście. Kąciki warg drgnęły mu ku górze, jednak strzelba prędko wylądowała obok swoich sióstr. Znalazłszy narzędzia chłopak wrócił do domu, zamknął na sobą drzwi zostawiając Aresa na dworze i rozpoczął pracę.
Niebawem piszczące drzwiczki do piwnicy zostały naoliwione, zawiasy w kuchennej szafce wymienione. Gar zajmował się witryną w przedpokoju; gdy frontowe rozwarty się gwałtownie. Z początku nawet nie przeniósł wzroku na wchodzącą postać zakładając pojawienie się Barclay. - Już się stęskniłaś? Miałaś przyjść o szóstej. - prostując się wbił ślepia w... Nie Panam. Chyba, że przez noc wyrósł jej kutas co byłoby niepowetowaną stratą.
Gość nie wyglądał na Franka; ale kimkolwiek jest - minę miał jakby podsunięto mu pod nos kupę gówna. Nie potrzeba geniusza, żeby domyśleć się o co chodziło. - Cześć, Nick. Panny jest w pracy. Wróci dziś bliżej wieczora. Wczoraj... posiedzieliśmy do późna. - podczas krótkiej pauzy Garrett wrócił do przyglądania się przedmiotowi ręcznych robótek. - Musiała pójść na drugą zmianę. - kłamał, ale wyłącznie Pan mogła sprostować ten przekręcik. A Pan nie było.
panam barclay