Niebo krwawiło szkarłatną posoką u stóp dogasającego słońca. Pierwsze gwiazdy przedzierały się przez nadciągającą czerń i choć obserwowała je setki razy, opierając łokcie na betonowej balustradzie sztokholmskiego portu, miała wrażenie, że po raz pierwszy widzi je tak wyraźnie. Tak naprawdę. Nim przekroczyła próg ceglanych ścian baru, okrążyła go jeszcze trzy razy, w tym raz omalże nie zderzając się z jakimś przechodniem. Nie zwróciła uwagi na obsceniczny komentarz który poszybował pod jej adresem, tak samo jak nie zwracała uwagi na nic poza wyzwalającą wolnością, buzującą w każdej, żywej komórce jej ciała. Odkąd zeszła z pokładu samolotu, nie miała odwagi włączyć telefonu, z niekrytą satysfakcją wyobrażając sobie wyraz twarzy matki, za każdym razem, kiedy zamiast sygnału witał ją beznamiętny głos automatycznej sekretarki. Prawie czternaście tysięcy kilometrów. Tyle dzieliło ją od życia, do którego desperacko nie chciała wracać. Wystarczająco dużo, żeby ukryć się przed wzrokiem tabloidów i chodzącego jak cień za nią ochroniarza. Wystarczająco dużo, żeby uwierzyć, że przeskoczyła do nowej książki, a wszystkie stronice są nieskazitelnie czyste, gotowe dać się zapisać zachłannymi ruchami jej palców.
Niczego bardziej nie pragnęła, jak zjawić się jeszcze tego samego dnia po przeciwnej stronie ulicy, gdzie nieopodal jej nowego domu, za kulisami ścian krył się jej największy, utracony przed laty skarb. Maxwell Wheately, przez ostatnich siedem lat drążący ścieżki do jej serca, każdym uderzeniem opuszków o klawiaturę fortepianu. Krótkie preludia i rozrywające duszę sonaty. Słuchała ich, kiedy nikt nie patrzył. Pozwalała żeby obejmowały jej ciało wyimaginowanymi palcami, dając lichą namiastkę czegoś, co zdawało się, że bezpowrotnie utraciła. Ale Ren niezależnie od stopnia ekscytacji i porywów serca, które doprowadziły ją tu, ponad skraj przepaści, potrafiła zachować trzeźwy umysł. Przynajmniej względnie, jeśli zapytać o to jej matkę, chłodno kalkulując podział zysków i strat. Musiała wcześniej oszacować ryzyko i wyeliminować ewentualne przeszkody i choć każdy atom w jej ciele krzyczał, darł się i wił w malignie, nie mogła zmarnować swojej szansy.
Przysiadła na krześle tyłem do wejścia, zamawiając do stolika gin z wódką, rezygnując z posmaku anyżu, towarzyszącego jej w ciągu ostatnich lat. Machinalnie sięgnęła do torebki, wyciągając zeń telefon, ale kiedy ułożyła go przed sobą, dotarło do niej, że i tak nie będzie potrzebny. Czarny ekran zabłysnął złowrogo, jakby samo wydobycie go z czeluści chusteczek, zmiętych paragonów, lusterka i tak samo różowych, ale o innym odcieniu szminek, miało siłę przyciągania nieszczęść. Być może nawet pochyliłaby się na dłużej nad tą refleksją, zawierzając los jego niechybnemu fatum, gdyby nie ciche stęknięcie krzesła obok.
Drgnięcie serca, przeszytego nutą nadziei.
Delirium chaotycznych uderzeń.
Jedno spojrzenie, by jej dusza i cały szkielet istnienia pokruszyły się na kawałki.
- To miejsce jest zajęte - mruknęła, połykając resztę niewypowiedzianych zdań. To milczenie kosztowało ją więcej niż wszystkie słowa świata. Czuła jak fala gorąca zalewa jej ciało, umysł, przesłania wszystko. Nagle poczuła się naga, odarta z lśniącej zbroi założonej tamtego poranka, gdy świt kruszył niebo, a jej sylwetka znikała połknięta przez wnętrze samolotu.
Prawie czternaście tysięcy kilometrów.
I na nic to, skoro nawet i tutaj przeszywała ją na wskroś para piwno-zielonych oczu, utkwiona bezlitośnie w jej skamieniałej z przerażenia twarzy.
- Jeśli wysłali cię po to, żebyś mnie do nich zabrał, to muszę z przykrością przekreślić twoje plany i przypomnieć, że zaraz stuknie mi na koncie trzydziestka, a to oznacza, że wbrew pozorom od dwunastu lat mogę decydować sama za siebie - zacisnęła mocniej palce na szklance, jakby obawiała się, że i to postanowi jej odebrać. Niedoczekanie. Potrząsnęła głową, przesuwając pełnym wyższości spojrzeniem po jego smagniętej słońcem twarzy i przechyliła szklankę do ust, w geście, który miał oznaczać, że ta rozmowa jest dla niej zakończona.
Johnny Peck
Dobra, trochę dramatyzował, bo uciekł sam i tylko dlatego, że największe wytwórnie filmów pornograficznych znajdowały się w Sydney. Historia o porzuceniu przez rodzinę brzmiała jednak lepiej dla prasy, bo nagle okazało się, że nawet branża porno ma tyle samo wstydu, co żałosne telewizyjne talent show i łowi najbardziej ckliwe historie. Doprawdy chyba upaść niżej się nie dało i mówił to w kontekście ludzi, którzy potrafili ukręcić film z lizania barierki przez jakąś soczystą blondynkę. Jego sterylne serce wówczas okazało się zbyt kruche na takie rzeczy. Mimo wszystko jednak należało przyznać, że mógł pomstować na te zasady gry, ale prędziutko wpisał sobie skubaniec w cv (portofolio) jak to rodzina się go wyrzekła, bo miał w życiu jedną pasję. O niej zaś mógłby opowiadać godzinami, ale lepiej będzie, gdy ją pokaże i tak dalej.
Nabierali się na to wszyscy, dawali mu poklask, wręczali nagrody i doprawdy wówczas nie zdawał sobie sprawy, że istnieje gdzieś gigantyczna klepsydra i ona usypuje czas, jaki został mu do powrotu tutaj. Do tego zapyziałego miasteczka, w którym ksiądz znał go od dziecka i któremu należało się kiedyś wyspowiadać. Nie z powodu wiary, bo ta od zawsze wydawała mu się fasadowa, ale postanowił potraktować ten powrót jako znak. W końcu samo poznanie swojego pracodawcy było dziełem przypadku, bo z takimi ludźmi nie miał wcześniej do czynienia. Najwyraźniej jednak gdzieś ta cała Bozia od tropienia nagich ludzi w Edenie czuwała nad nim, bo nowe zajęcie przyszło z zakończeniem starego i tylko nazwa miejscowości przejęła go grozą.
Wróć, to był ten palec Boży, który pogroził mu i nakazał zwrócenie swojego oblicza ku Bogu, a nie rozrywkom doczesnym. Zazwyczaj miał wrażenie, że Stwórca pokazuje mu dużego fucka, ale tym razem uznał, że jest to rodzaj szansy i postanowił potraktować ją poważnie. To dlatego zanim jeszcze się wykaraskał i przeżył rehabilitację, namierzył swój cel, a potem postanowił nawiązać z nią kontakt. Nie miał scenariusza, jej ojciec zostawił mu dość wolną rękę, a on tak naprawdę od zawsze miał problem z tego typu znajomościami. Do tej pory te jego były bardziej kontaktowe i zakładały ruchy posuwiste, a tu usiadł obok jakiejś panienki o nordyckiej urodzie i temperamencie typowo rozpieszczonej królewny.
- Przez twoją Pradę, Gucci czy inny bubel, który nazywasz torebką?- zapytał bezczelnie, ale przecież nie umiał inaczej. I tak powinna się cieszyć, że skłoniła go do rozmowy, podczas gdy inni otrzymywali tylko pomruki i to nie w sytuacji erotycznej.
Zamówił piwo i spojrzał na nią uważnie. O to ten cały spektakl? O dziewczątko wątpliwej urody, które na dodatek postanowiło zrobić sobie wakacje od życia i jakimś cudem znalazło się w jego rodzinnej miejscowości? Serio?
On dziewczę to najchętniej wrzuciłby do jednej z tych maszynek, które mieliły ludzi na mięso, a potem rzuciłby pospolitym kundlom, ale Bóg nakazał wybaczać, więc westchnął i spojrzał na nią z wyższością.
- Wiadomość z ostatniej chwili, mała. Oni cię też mają dość i wcale nie chcą, żebyś powracała, więc przestań z łaski swojej zachowywać się tak jakbym miał cię uśpić i wsadzić do samolotu. Jestem tu tylko po to, żebyś nie narobiła głupot jak przystało na studentkę podczas wiosennych ferii. To jest twój poziom- wyjaśnił jej bardzo otwarcie, nie zamierzając wcale odchodzić.
Chyba nie zdawała sobie sprawy, że skoro już tu był (a zmusili go) to tak naprawdę nie miał absolutnie n i c z e g o do stracenia i zamierzał jej to uświadomić.
ren falkenberg
Żaden ochroniarz do tej pory nie wytrzymał z nią wystarczająco długo, żeby zapisać się na kartach pamięci. Jeśli już miałaby przywołać obraz któregoś z nich przed oczy, z pewnością jego twarz zdobiłaby maska grymasu wściekłości, która niczym choroba przenosiła się z jednego na drugiego. Każdy kolejny, mimo oferowanej pensji, która na tym stanowisku była wyjątkowo wysoka (zważywszy na ekstremum z jakim musieli sobie radzić, w postaci Ren) ostatecznie rezygnował, zapędzony na granicę szału i utraty rozumu. Wren była świetna nie tylko w rachunkach, chłodnych kalkulacjach, czy grze na pianinie. Postawiła sobie wysoko poprzeczkę, zagłębiając się w relacje międzyludzkie, utrzymując dobre stosunki z tym, z kim wypadało, a doprowadzając do rozpaczy tych, z którymi nie było jej po drodze. A tak się składało, że nikt kto miał choćby w minimalnym stopniu śledzić, bądź kontrolować jej ruchy, nie był mile widziany w jej towarzystwie, nawet, jeśli była do tego zmuszona. Swoją niechęć kryła zazwyczaj pod płaszczem uprzejmych, do bólu fałszywych uśmiechów, ukradkiem przeszywając ich wzrokiem, kiedy nikt inny nie patrzył. Za swój cel obrała zmiażdżenie każdego, nawet Bogu ducha winnego, przypadkowego mężczyzny, który zwykłym zrządzeniem losu, złapał się tej pracy, myśląc, że wygrał los na loterii.
Były aktor z branży porno był unikatowym przypadkiem. Być może, w innej, równoległej rzeczywistości, mogłaby go nawet nazwać godnym przeciwnikiem. Zdawało się, że wytrzymał dłużej, niż jego poprzednicy, co ilekroć o nim myślała, wyprowadzało ją z równowagi. Przewidywała, że prędzej czy później ją odnajdzie, o ile nie ulegnie w akcie rezygnacji. Nie spodziewała się zaś, że nastąpi to tak szybko. Miała wrażenie, że ziemia pod jej stopami jeszcze na dobre nie ostygła, a on jak cień, najpiękniejszygorszy wśród upadłych aniołów, wyłonił się z samych czeluści piekła, obejmując ją ogniem spojrzenia.
Była p r z e r a ż o n a. Równocześnie gotowa przeciąć na wskroś góry, byle tym razem nie dać się stłamsić. Nie tak jak siedem lat temu, gdy nad jej głową zawisły burzowe chmury, a spomiędzy nich, we własnej osobie, jej rodzice pojawili się na australijskiej ziemi, wykorzystując jej słabe, drżące serce, by ją sobie podporządkować. Siedem lat to szmat czasu, żeby nauczyć się takich samych nieczystych, a nawet gorszych zagrywek i staranować ustawione na drodze zasieki. Gdyby spojrzenie mogło mrozić, Johnny Peck pokryłby się grubą warstwą lodu.
- Przez moje cokolwiek - torebkę, gumę do życia, zużyte chusteczki - możesz wybrać, wszystko ma większą wartość niż ty - sam jego widok, zatrząsł posadami jej świata, ale wystarczyło żeby się odezwał, a gwałtowna fala uczuć (wszystkie negatywne) zalała jej ciało. Nienawidziła go jeszcze zanim dowiedziała się o jego istnieniu, bo niechęć zyskał wraz z przyjęciem fatalnej posady, z góry przekreślającej wszelakie ciepłe emocje, jakie mogłaby kiedykolwiek do niego żywić. Zresztą, na niczym bardziej jej w tej chwili nie zależało, niż na tym, żeby się go pozbyć. Jeśli do tej pory potrafił wytrzymać z Ren Falkenberg, nie miała skrupułów przed otwarciem puszki Pandory i wypuszczeniem zeń najgorszej wersji siebie.
- Łał, czyli wreszcie nadeszła ta wiekopomna chwila - miała na myśli rzecz jasna to, że rodzice mają jej dość, w co akurat była w stanie uwierzyć, ale za nic nie uwierzyłaby, że nie chcą użyć jakiegoś fortelu, żeby sprowadzić ją z powrotem do siebie i do firmy, którą wszak niebawem miała przejąć. Czego nie zamierzała zrobić, żyjąc jak królowa na walizce pieniędzy, dopóki ta nie zacznie świecić dnem. A potem? Cóż, ten plan wciąż jeszcze tkwił na placu budowy. - Nic nie wiesz o moim poziomie i nie sądzę, żebyś kiedykolwiek był w stanie mieć okazję go jakkolwiek pojąć - prychnęła doniośle, stukając ze zniecierpliwieniem palcami o blat stolika. Nie rozumiała dlaczego jeszcze zajmował miejsce obok niej i w dodatku jak gdyby nigdy nic zamówił sobie piwo. Rozejrzała się pobieżnie po wnętrzu, oceniając czy ma jeszcze jakiekolwiek szanse na wolny stolik, ale wszystkie były zajęte. - Nie zamierzam robić głupot. A nawet jeśli miałabym na to ochotę, nic ci do tego. To m o j e życie. Mogę robić z nim co zechcę - głos jej zadrżał. To nie była do końca prawda. Nawet teraz, oddalona o tysiące kilometrów od domu i rodziców, czuła zaciskające się na gardle niewidzialne palce, które przypominały jej, że jej życie nigdy nie należało do niej.
Johnny Peck
W końcu i one i on po trochu umierali, a on jeszcze na domiar złego wylądował w samym piekle, gdzie za rękę miała prowadzić go rozwydrzona pannica, która po dwudziestce odkryła takie słowo jak niezależność. Dobry Boże, jak jego zwykle bawiły te kolorowe ptaki, otoczone tak pięknym, rodzinnym gniazdem, że nie zdawały sobie sprawy z tego, że może być złotą klatką. Ba, do momentu jak pieniądze spływały równym strumieniem dekorowały nawet te urocze szczebelki i przekonywały wszystkim, że jest wygodnie. Dopiero potem przychodziło otrzeźwienie i okazywało się, że owa przestrzeń je tłamsi i nie mają jak wylecieć w świat.
Zabawne, bo zazwyczaj były wyposażone w takie środki i takie benefity finansowe, że mogły spokojnie poukładać sobie życie jak tylko będą chciały. Nigdy jednak na to nie zwracały uwagi, bo przecież bunt zajmował im czas do reszty. Nic dziwnego, że tak nimi gardził, czując się od nich lepszy, bo przecież jemu bunt może i wszedł w krew, ale skończyło się wygnaniem i klepaniem biedy w najbardziej prozaiczny sposób.
Jemu nikt buntu nie wybaczał ani nie wysyłał za nim specjalnego ochroniarza, który miał zapewnić bezpieczeństwo. Nawarzył sobie piwa to je wypijał do dna i tym się różnił od tego dzieciaka, które zachowywało się jak obrażone kocię, gotowe do zaatakowania go swoimi pazurkami.
Nic sobie z tego nie robił. Otaksował ją wzrokiem, zupełnie jakby oceniał bydło, które wypasa się na pobliskiej łące i dał jej odczuć, że właśnie ją tak traktuje. W tym celu nie musiał nawet wypowiadać tych wszystkich słów, którymi ona bez końca go raczyła.
Tak właściwie skupił się jedynie na opróżnianiu swojego kufla do piwa, który nagle wydał mu się śmiesznie mały. Przydadzą mu się procenty, jeśli będzie musiał obcować na dłużej z tą kobietą i był o tym przekonany.
Jak i o fakcie, że należało podziękować mamusi, że nauczyła go kilku modlitw, w których błaga o cierpliwość, bo wyobrażał sobie, że będzie musiał je wykorzystać albo rozbije kufel na głowie tej panienki.
- Moje życie, ale pieniądze na torebkę od ojca. Klasyk- zauważył mimochodem i na tyle cicho, by słyszała go tylko ona. Od małego uczył się zabierania głosu w dyskusji i jak dotąd wychodziło mu to niemrawo, bo był człowiekiem czynu. Tyle, że ten jego czyn został uznany przez lekarzy za zabroniony, więc awansował do roli prywatnego ochroniarza, choć skłaniał się do wersji, że jest prywatną niańką tej rozpuszczonej dziewuchy. Najgorsze jest było to, że ona nie godziła się zupełnie z jego posadą, więc tak naprawdę równie dobrze mogła faktycznie wziąć sprawy w swoje ręce, a jego jedynym obowiązkiem było dopilnowanie, żebym sobie tych rączek nie ubrudziła. Czy jakakolwiek inspekcja pracy mogłaby zająć się jego posadą? Czy te rozmowy z nią już podchodziły pod mobbing czy musiał zacząć ją dopiero nagrywać?
- To co? Masz coś jeszcze do tego? Przecież ty mi nawet nie płacisz- zauważył bystro i mierzył już wzrokiem, dając jej do zrozumienia, że nie, on się nigdzie nie wybiera, więc albo zacznie być na tyle rozsądna, by go tolerować albo wejdą w stan zimnej wojny i tak przetrwają nawet kilka lat.
Tak po prawdzie nie robiło mu to absolutnie różnicy.
ren falkenberg
Nigdy nie interesowały jej historie pisane przez członków ochrony, których sukcesywnie rodzice podtykali jej pod nos. Nie obchodziło jej kim byli przedtem, ani kim staną się potem. Przychodzili i odchodzili. Pojawiali się w jej życiu i znikali, nie pozostawiając po sobie nawet okruchu wspomnienia i tak samo miało być z Johnnym. Nie sądziła, że zagrzeje miejsce wystarczająco długo, żeby wyryć swój obraz w jej głowie. Odkrywała najgorsze strony siebie, zatajając te, które ktoś kiedyś nazywał pięknymi. Odkąd rodzice dali jej jasno do zrozumienia, że nieposłuszeństwem może skazać nie tylko siebie, ale i osobę, na której zależało jej znacznie bardziej niż na własnym życiu, tańczyła do każdej muzyki jaką jej zagrali. Chadzała na nudne przyjęcia, przesuwając zmatowiałym wzrokiem po ociekających złotem i drogimi kamieniami kobietach, po mężczyznach z nadgarstkami ciężkimi od rolexów, wdzięcznym uśmiechem witała rozmówców, ale nigdy nie słuchała tego co mają do powiedzenia. Myślami błądziła ponad stadem obrzydliwych krezusów, równocześnie wyczekując momentu, w którym wszyscy będą tak zalani, że nie zauważą jej zniknięcia. Wymykała się wtedy i robiła rzeczy, o których na samą myśl ścierpłaby twarz jej matki. Ale prawie zawsze towarzyszył jej cień. Nieludzko uparty, niemożliwy do zgubienia c i e r ń. Zdarzało jej się zgubić go na kilka dłuższych chwil, ale nigdy wystarczająco długo, żeby poczuć luz na nadgarstkach spętanych w niewidzialne kajdany.
Nie można jednak rzec, że Ren Falkenberg była niewiniątkiem. Jak nikt potrafiła wbić szpilkę dokładnie tam, gdzie skóra była najcieńsza, a potem drążyć nią tunel destrukcji, unicestwiając człowieka atom po atomie. Choć spętana, miała swoje sposoby na to, żeby prześlizgnąć się pomiędzy korytarzami obszernej posiadłości, a choć ktoś mógłby zapytać, dlaczego nie zamieszkała sama, odpowiedź była prosta, w rezydencji Falkenbergów znała każdy najmniejszy zakamarek, każdy skryty pod pierzyną kurzu kąt, każdy czarny punkt którego nie obejmowały kamery. Umiała manipulować i przekupywać (choć nijak się to miało w przypadku jej aniołów stróżów), a przede wszystkim wymykać się kryjąc pod baldachimem nocy, by wrócić nim świt odrze powieki ze snu. Największy problem zaś stanowił o n, z tą swoją marsową miną i zaciekłością wymalowaną na twarzy. On, który niejednokrotnie stawał z nią twarzą w twarz w miejscach, w których żadnego z nich być nie powinno. On, największy koszmar z jakim przyszło się jej do tej pory mierzyć, jeśli nie wliczać w to jej własnych rodziców, a ci, drogę do piekła wybrukowali sobie lśniącą, granitową kostką.
Wzdrygnęła się, czując na sobie jego śliskie spojrzenie. Patrzył na nią jak na kawał mięsa, jedną z tych dumnie zwisających na sznurku wędzonych szynek, którą zaraz miał zamiar skroić na plastry. Był ucieleśnieniem wszystkiego tego, czym gardziła. Może i w swoich stronach niegdyś uchodził za bożyszcze, a może wcale nie. Dla niej był tylko byłym aktorem z podłej branży, który upadł tak nisko, że zgodził się zamienić w jej prywatną niańkę. Nawet jeśli wytrzymał z nią wystarczająco długo, żeby momentami spędzać jej sen z powiek, nie żywiła do niego żadnego, ciepłego uczucia, o ile czysta nienawiść się do nich nie zaliczała.
- Tak się składa, że w przeciwieństwie do ciebie, ja faktycznie coś robię, żeby je dostać - prychnęła, insynuując, że w zasadzie jego rola ogranicza się do niczego więcej poza łażeniem za nią krok w krok, co ostatecznie do niczego nie prowadziło. W końcu wylądowała na drugim końcu świata, wbrew woli rodziców, gotowa łapać garściami wszystkie życiowe błędy, jakie tylko prześlizgną się przez jej palce. W myśl zasady naróbmy jeszcze więcej, jeszcze gorszych błędów jutro, zamierzała się pojawić następnego dnia po siedmiu latach milczenia pod domem swojej byłej miłości. I choć w głowie kłębiło jej się mrowie scenariuszy, żaden z nich nie był wystarczająco dobry. Żaden z nich nie przewidywał jedynego ryzyka jakiemu nie mogła zapobiec, czystej niewiadomej.
- A więc tak... - a więc wojna. - Dobrze, proszę bardzo, rób co chcesz w tej zapyziałej dziurze, włócz się za mną ile chcesz, ale nie wchodź mi w drogę, bo dowiesz się jak wiele mogę zrobić, żebyś zapragnął zastanowić się, czy nie ma gdzieś na świecie specjalnego miejsca dla kalekich aktorów... porno - zagroziła, a ostatnie słowo ledwie przeszło jej przez gardło. Daleko jej było do uosobienia cnót, a jej najbardziej połyskliwe pragnienia nie kończyły się słodkim złączeniem ust z ukochanym, ale niczego bardziej nie ceniła sobie ponad prywatność, z której każdego dnia ją odzierano, a on był w stanie oddać ją na talerzu, świecąc dupą przed kamerą. Zaiste obrzydliwe.
Nie była pewna, czy pogróżki poskutkują, ale mogła tu i teraz przysiąc przed samą sobą, że zrobi wszystko, żeby piekło zdawało mu się być najprzyjemniejszą alternatywą.
Johnny Peck
Jak znał historię to pogarda wobec robotników nigdy nie wychodziła na dobre przedstawicielom elity, ale nie zamierzał tłumaczyć to paniusi z sygnowaną logiem torebką. Gdyby miała choć ćwierć inteligencji, nie nosiłaby czegoś takiego w tym zapyziałym Lorne Bay, gdzie pijaczkowie spod sklepu mogliby jej to wydrzeć za dobrego jabola. Zamiast tego szczuła tym, podkreślając jak bardzo jest daleka od rodziców, od których uciekła.
Hipokryzja wylewała się tak bardzo, że mało brakowało, a zacząłby podstawiać jej odpowiednie naczynie, by sączyła się do niego bez końca. To wszystko wyartykułował w myślach, patrząc na nią przez te kilkanaście minut, które przyszło im spędzić w swoim towarzystwie.
Może i nie pierwsze, ale chyba dopiero teraz mieli szansę wymienić się poglądami, a raczej nienawistnymi spojrzeniami i słowami, które jednak były kłamstwem.
Bo tak naprawdę wszystko mu było jedno jak bardzo jest zepsuta, o ile nie zamierzała mu przeszkadzać w wypełnianiu swoich obowiązek. Mogła zarzucić mu wiele i przez lata Johnny wiele na swój temat słyszał, ale nie mogła odmówić mu pracowitości, która w tym konkretnym przypadku nie wiązała się tylko z oślim uporem, jaki posiadał, ale przede wszystkim z ogromną siłą walki i przetrwania, bo jak znał to dziewczę, wiedział, że zrobi wszystko, by się go pozbyć. Najwyraźniej jednak nie przewidziała tego, że właściwie nie miał za wiele czasu, więc mogła dwoić się i troić, a on nie zamierzał wcale stąd się zbierać. Jego ojciec przemyślał bardzo dokładnie zatrudnienie emeryta, który wprawdzie mógł być nieco niesprawny, ale przynajmniej miał ogromne pokłady wolnego czasu, co doprowadzało do tego, że faktycznie mógł być jej cieniem.
Wszystko dla księżniczki, którą musiała być z tymi kapryśnymi tekstami i wydymaniem ust jak rasowa… Nie, nie będzie tak myśleć o żadnej kobiecie, choć bardzo cisnęło mu się na jego usta, że z tymi wargami zrobiłaby karierę w jednej z jego ulubionych branż. Kiedyś. Teraz, jeśli klęczał, to tylko w kościele i zdecydowanie nie przed rozszczekaną do granic możliwości gówniarą, którą należało szybko zutylizować dla dobra ludzkości. Szkoda, że jej kochany ojczulek nie wpadł wcześniej na taką myśl. Oszczędziłby im obu zamieszania.
- Co robisz poza kłapaniem dziobem?- dopytał, bo irytowało go niesamowicie, że tyle mówiła, zupełnie jak katarynka albo inna śmiercionośna istota dla Pecka, bo przecież on zwykle nie mówił wcale, więc ta ilość słów zupełnie go przytłaczała i denerwowała.
Na tyle, że aż się zapowietrzył, gdy usłyszał, że ta grzeczna córeczka tatusia ogląda porno z jego udziałem. Do pewnego momentu można było myśleć, że ta zniewaga ujdzie jej płazem, że fragment o kalekach zostanie przez niego zignorowany, bo w zasadzie był w pracy i nie wypadało mu ją karać za podobne odzywki.
Tyle, że to był moment, bo zaraz kopnął w krzesło, które zajmowała tak, by ono straciło równowagę i zaliczyło podłogę z nią.
- Obolała tak szybko nie uciekniesz- wyjaśnił, choć przecież nie udowodni mu, że zrobił to specjalnie. Ani on nie sprawi, że zaboli ją tak jak chce, ale przynajmniej podejmował tę próbę, bo była tak bardzo nieznośna, że zasłużyła na karmę w postaci wywrotki.
Johnny Peck miał nadzieję, że Bóg również tak myśli i ześle na nią odpowiednią karę w postaci kilku siniaków i oby pcheł, które nie dadzą jej spokoju przez następne tygodnie.
To były jego największe marzenia właśnie w tej chwili.
ren falkenberg
Choć obyta w świecie, pozostawała czasami do bólu naiwna, zupełnie jak dziecko, mierzące się z rozkwitem okresu adolescencji, twierdząc, że doskonale wie, jak jest zbudowany świat, choć dopiero zdobyło komplet stałych zębów. Była jak ładny, wypielęgnowany kwiatek, który nie widział nic poza parapetem na którym wyrósł w swojej kunsztownie zdobionej, porcelanowej donicy, będącej zarówno jedynym świadkiem tragedii uginającej się pod ciężarem płatków łodygi. Jej oczy widziały zupełnie inaczej zakrzywiony obraz i z przykrością trzeba przyznać, że w głównej mierze ociekał obrzydliwym blichtrem, przysłaniając to, co inni nazywali rzeczywistością.. Nie można jednak powiedzieć, że cechowała się tą samą ślepotą, która stanowiła filar jej środowiska. Widziała znacznie więcej. Dostrzegała szczegóły, umykające innym. Krzywiła się, kiedy nikt nie patrzył, a najczęściej kodowała w pamięci każdy, drobny fragment, którym kiedyś mogła kogoś unicestwić. Poniekąd brzmiało to tak, jakby nie różniła się niczym, od ludzi którymi się brzydziła. Istotnie, wśród nich się wychowała. Dysonans stanowiła każda, nienamacalna blizna, skryta pod wypracowanym do perfekcji, fałszywym uśmiechem. Tak dobrze odgrywanym, że momentami zapominała jak wygląda bez niego.
Wbrew powszechnej opinii, nie dzieliła ludzi na gorszych i lepszych. Podłóg jej klasyfikacji, rozróżniała ich na tych którzy stawali jej na drodze (na ich czele stawiając utrapienie w postaci każdego ochroniarza, przewijającego się przez jej życie) i tych, którzy nie oglądali się przez ramię, kiedy ich mijała. Wszak jej największą słabością miłością był zwykły pianista u progu kariery, swoją niemal pustą kieszenią przyprawiając o dreszcze, lękających się o zakusy na fortunę Falkenbergów.
Przypadek Johnny'ego Pecka był nieco bardziej złożony. Ilekroć jej myśli wędrowały do jego muśniętego słońcem ciała, wstrząsała nią dogłębna, niezmierzona irytacja. Spojrzenie przybierało kolor burzowego nieba, a policzki rumieniły się, kiedy wyobraźnia podsuwała jej skrawki obrazów i sytuacji, w których nie chciała go za żadne skarby oglądać. Cóż, chcąc nie chcąc, wieść o jego dawnej karierze naznaczyła go znamieniem, które w jej oczach przybierało najrozmaitszych kształtów, doprowadzając na skraj rozpaczy, bo oto jak nisko musiała upaść, żeby skończyć z kimś t a k i m? I choć kłóciło się to z cnotami moralnymi, którymi się szczyciła, była niemalże pewna, że nie polubiłaby go nawet wtedy, gdyby pojawił się na jej drodze wyłącznie jako przechodzień lub nic nie znacząca postać drugoplanowa. Ostatecznie głównie dlatego, że w jej mniemaniu był znudzonym życiem, chamskim gburem, z którym nawet gdyby chciała, nie potrafiłaby zamienić ani słowa.
A jednak z jakiegoś powodu siedzieli tutaj, oboje tak samo zacietrzewieni, nie rezygnując z miejsca przy stoliku. Przynajmniej do czasu, dopóki któreś z nich nie wyjdzie stąd w plastikowym worku, a Ren powoli traciła cierpliwość, coraz częściej uciekając myślami do potencjalnych form zbrodni w afekcie, za którą nie trafi na dożywocie w pierdlu.
- Szacuję ryzyko, ustalam budżety, raportuję... Zresztą po co to pytanie? Potrafiłbyś zrozumieć cokolwiek z tego? Negocjacje, kontakty biznesowe... To już brzmi bardziej znajomo, co? Tylko ja do tego nie wykorzystuję własnej dupy - prychnęła wyniośle, uczepiwszy się szklanki z drinkiem. Czuła jak pieką ją policzki ze wstydu, a równocześnie ze złości. Kwieciste rumieńce zalały jej białą jak kartka papieru skórę, zdradzając, że w jej wnętrzu rozpętała się burza. Zwykle nie traktowała ludzi tak obcesowo, ale jego przypadek stanowił wyjątek. Nie miała żadnych skrupułów żeby przewiercić go na wylot swoimi blahnikami, a potem wytrzeć je w trawę porastającą klomb na przeciwko knajpy. Nim jednak zdążyła wcielić swój plan w życie, świat zawirował, a ziemia osunęła się pod jej stopami, wciągając ją razem z krzesłem pod stół. Kilka ciekawskich par oczu zawiesiło spojrzenie na ich sylwetkach, z rozbawieniem obserwując jak niezdarnie podciąga się, chwytając krawędzi stolika.
Krew zaszumiała jej w uszach niczym uwertura.
Jeden szybki, nieco chwiejny krok skrócił dystans, kiedy zawisła nad nim posępnym cieniem i wymierzyła szybki cios otwartą dłonią w sam środek jego policzka. Po czym strzepnęła niewidzialny pyłek z prawego ramienia i głowę unosząc do góry, z powrotem usiadła na swoim naprędce podniesionym krześle.
- Nigdy. Więcej. Tak nie rób - syknęła, gotowa w każdej chwili poświęcić resztki drinka, zalegającego na dnie szklanki lub jeśli zajdzie taka potrzeba, zamówić nowego tylko po to, żeby mu wylać go na głowę. - Co mam zrobić, żebyś dał mi wreszcie spokój? - dodała już nieco spokojniej, z trudem opanowując żądzę zemsty, ale wiedziała, że w ten sposób nic więcej nie osiągnie.
Johnny Peck
W międzyczasie kariera posypała mu się jak domek z kart, ale nie uważał, żeby to wydarzenie zmieniło go w mruka i gbura. On już taki był od zawsze, tylko dotąd całkiem nieźle się pilnował, bo nie opłacało mu się pokazywać swojego prawdziwego oblicza. Za bycie czarującym i zabawnym płacili znacznie więcej, a on jak typowy redneck czy pospolity wieśniak (mogła go określać go jak tylko chciała) uwielbiał forsę w każdej postaci. Akurat tego się nie wstydził zupełnie, wyrastając z przekonania, że zrobił to wszystko, by odbić się od dna. I był w tym niemalże wybitny, bezbłędny, mocno skupiony na celu, który w końcu został mu odebrany, a on sam od tamtej chwili snuł się jak cień.
Dołożyli mu do tego snucia się target w postaci uroczej córeczki tatusia, co właściwie ledwo zauważył. Może za dużo opioidów przy bolącym biodrze, a może zwyczajnie naprawdę wszystko mu było jedno, bo jeszcze nie odnalazł swojej drogi do Boga. I myślał, że w tym stanie przyjdzie mu zostać, że będzie po prostu jedną nogą hasał sobie już w grobie, bo przecież do jasnej cholery, był paralitykiem, ale nie, trafiła się kobieta, która sprawiała, że krew szybciej krążyła w żyłach, a jego nerwy były napięte jak postronki. Tylko czekał, czekał (nie)cierpliwie aż cała fikcja związana z tym, że sobie radzi i jest stoikiem, pójdzie się paść tak jak jego kariera.
Nie sądził jednak, że przydarzy mu się to całkiem szybko, ale najwyraźniej dziewczę miało specjalne zdolności do wyprowadzania go z równowagi.
- Myślę, że szkoda. Twoja dupa pewnie by zrobiła większą furorę- zauważył i jak na razie był całkiem spokojny. To jeszcze nie był ten moment, w którym miał kruszyć kopie, które pośle w jej kierunku. Jeszcze docierało do niego, że to tylko i wyłącznie znudzona życiem bogaczka, która pastwi się nad nim, bo usposabia jej durnego tatusia.
Nic osobistego.
Zupełnie nic.
Nie wiedział też więc, dlaczego w pewnym momencie coś go opętało i ta gra jednak stała się osobista jak jasna cholera. Być może chodziło o to, że branża porno przez lata była dość wyśmiewana i samo podejście do sexworkingu nikogo nie mogło dziwić. Ludzie mieli swoje obawy, swoją traumę, związaną z tym zawodem i wcale go to nie ruszało. Jego matka kierowała w jego stronę gorsze wyzwiska, więc Ren mogła już zapisać sobie w kajeciku, że jest taka jak wszystkie (co za obelga dla kobiety!) i nie robi absolutnie niczego odkrywczego.
Ale jeśli chodziło o kalectwo, o to pieprzone biodro, nie odpowiadał za siebie i dlatego wymierzył jej jedną z tych biblijnych plag, czując chwilową satysfakcję, gdy zaliczyła podłogę. Chwilową, bo wbrew jej opinii wcale nie był jednym z tych brutali, którzy znęcają się nad kobietami. Poza łóżkiem, rzecz jasna, ale to akurat dotyczyło zgody partnerów bądź reżysera. Tak, najwyraźniej seks traktował na poziomie kręcenia sceny, co jedynie upewniało go w fakcie, że jest człowiekiem samotnym.
Nie miał więc nic lepszego do roboty niż podkładanie nogi Ren i potem otrzymywanie od niej uderzenia z liścia, które nie sprawiło nawet, że się zachwiał.
- To nie prowokuj mnie. Wtedy będę dżentelmenem- obiecał jej, ale w jego spojrzeniu mogła dostrzec raczej groźbę, nie obietnicę. Stąpała po naprawdę cienkim lodzie i chciał jej pokazać, że łatwo może wpaść do lodowatej wody, gdy tylko się zapomni. Dla jej bezpieczeństwa lepiej, by tego nie robiła.
I może podziałało, a może faktycznie znała się na negocjacjach biznesowych, bo wreszcie okazała się na tyle inteligentna, by zapytać.
- Widzisz, nareszcie mówisz z sensem. Twój ojciec chce ode mnie raporty. Potrafisz mnie znieść dwa razy w tygodniu?- on jej nie potrafił, ale to on był niewolnikiem pracownikiem, więc musiał się dostosować.
ren falkenberg
Doskonale znała to uczucie, towarzyszące chwili, w której głos zamierał w ciele. Zupełnie jakby zgasły wszystkie światła, a nadzieja na coś lepszego, majacząca nieśmiało na horyzoncie oddaliła się na tyle, że nawet najbardziej wysunięta dłoń, nie była w stanie jej pochwycić. Łączyło ich więcej niż byli w stanie sobie wyobrazić. Znała strach, który zaciskał smukłe palce na gardle. Bała się mówić, bała się marzyć, bała się, że choć słowo wydrze się z jej ust, to co kiełkowało w jej głowie, spłonie, nim zdąży rozkwitnąć. Ale zamiast przestać mówić, mówiła jeszcze więcej. Wcielała się w rolę, której od niej wszyscy oczekiwali. Głupiej, powierzchownej dziedziczki, której zależało wyłącznie na najnowszych kreacjach, najmodniejszych torebkach, imprezach towarzyskich i furze pieniędzy, która niezależnie od tego do jak potężnych rozmiarów by urosła, nie była zdolna wykupić z niewoli jej marzeń.
Ich światy w jakiś pokrętny, niemożliwy do pojęcia sposób, zaczęły się przenikać w dniu, kiedy Johnny przyjął propozycję pracy dla jej ojca. Dwie, kompletnie różne od siebie ścieżki, skrzyżowały się niechętnie, a po ich przeciwnych końcach stał jawiący się jaskrawo w jej oczach wieśniak i ona, rozpuszczona księżniczka, jego (i nie tylko) największe utrapienie. Pozbawiona wszelkiej nadziei na to, że kiedyś spojrzy na świat spoza złotych prętów, zdobionej klatki. A jednak tu była i nawet on, mimo usilnych starań, nie był jej w stanie tego odebrać. To było coś, jakby wiatr znowu uderzył w jej żagle, napędzając do nadrobienia wszystkich lat spędzonych na graniu kogoś, kim wcale nie była. Najgorszy zaś był cichy głos w jej głowie, który czasem szeptał jej do ucha krótkie pytanie, kim zatem była Ren Falkenberg? Ta p r a w d z i w a, pełna trosk i własnych pragnień, nie ta skryta w długich, lśniących sukniach, z diamentami połyskującymi na nadgarstku, z włosami upiętymi w wymyślne fryzury od których bolała ją ta pusta głowa. Nie wiedziała. Już nie. Miała wrażenie, że na którymś zakręcie zgubiła się, lawirując w plątaninie kłamstw. Czasami zdawało jej się, że ta fałszywa Ren wgryzała się w jej duszę, doprowadzając starannie pielęgnowane fragmenty do destrukcji. Może właśnie dlatego, Johnny Peck nie był w stanie dostrzec w niej nikogo więcej, poza bogatą francą, z kolejną, idiotyczną fanaberią, za którą musiał podążać.
- Jaka szkoda, że nie poznałam cię w takim razie wcześniej. Mógłbyś zostać moim mentorem - mówiąc to, wywróciła oczami i posłała mu najbardziej zjadliwy uśmiech, na jaki było ją stać. A w przypadku każdego starcia z nim, doskonaliła się w sztuce plucia jadem i wypełniania nim swojej duszy. Przy nim było to proste. Był jak dłoń pociągająca za spust, wyciągająca zawleczkę z granatu i doprowadzająca do eksplozji. Był zbiorem wszystkich cech, których szczerze nienawidziła, więc patrząc na niego, widziała tylko kogoś, kto był w stanie doprowadzić ją na granicę furii.
Nic osobistego.
Błyszczącymi od targającej nią wściekłości oczami, obserwowała jego niezachwianą pozę. Wyraz twarzy nie zmienił się nawet nieznacznie, zupełnie jakby wymierzony weń cios, był zaledwie muśnięciem spadającego listka. W tej chwili żałowała, że zamiast sztuk walki, musiała wybierać grę na pianinie, balet i wszystkie inne zajęcia, od których na samą myśl cierpła jej skóra. Była bezsilna. Przez pewien czas do tego stopnia, że nawet hart ducha w niej się zachwiał. Teraz zaś, choć dysponowała nieskończonością siły woli, ta którą dzierżyła w rękach była bezużyteczna. Czuła się przy nim słaba, przez co chęć rzucenia się na niego i okładania tymi wątłymi pięściami, urosła do niewyobrażalnych rozmiarów, ale wiedziała, że to bezcelowe.
- Dżentelmenem? Od kiedy masz poczucie humoru? - prychnęła, mimowolnie czując mrowienie w koniuszkach palców i nogach, uginających się pod ciężarem jego spojrzenia. Musiała wykazać się większą przebiegłością. Utrzymać emocje na wodzy, choć te wrzały w niej niczym gejzer. Potrafiłaby go znieść? Och, niczego bardziej nie pragnęła niż się od niego uwolnić, ale to było niemożliwe. Więc tak, potrafiłaby. Potrafiła znieść o wiele więcej niż wszystkich Johnny’ch Pecków świata, jeśli od tego zależała jej względna wolność. Nachyliła się w jego stronę, z czujnością uważając, żeby po raz kolejny nie wykonał niespodziewanego ruchu. Przez kilka krótkich sekund wbijała spojrzenie w jego tęczówki o nieokreślonym kolorze, w których była w stanie z tak bliska dostrzec zieleń przebijającą się przez odcień bursztynu. Jak, coś tak ładnego, mogło należeć do tak odrażającego człowieka?
- Zgoda. Dwa razy w tygodniu i ani dnia więcej - skinęła głową, wysuwając w jego stronę bladą dłoń ozdobioną połyskującymi w przytłumionym świetle bransoletkami. - I dasz mi już na dzisiaj spokój? - jej płuca zassały całe powietrze świata, kiedy czekała na ostateczny werdykt i przypieczętowanie tej zadziwiająco rozsądnej współpracy.
z/t
Johnny Peck