
Dziś była bardzo podekscytowana i chciała jak najprędzej jechać do Kurandy. Gdyby wyjechali później, prawdopodobnie straciliby dużo czasu na dojazdy, bo zimą również przyjeżdżała tu cała masa turystów. Jakby nie patrzeć – zima w Australii bywała cieplejsza niż lato w niektórych częściach świata. Nic dziwnego, że ludziom tęskno było zobaczyć te wszystkie gigantyczne pająki, a oprócz tego mordercze kangury i krokodyle. To była ironia, bo tak naprawdę, Care kochała mieszkać w Australii i zaprzyjaźniła się tutaj ze wszystkim, co stawało jej na drodze.
- Booo… chcę spędzić z tobą cały dzień, okej? Będzie fajnie, będziemy mogli zrobić sobie drzemkę na kocu albo możesz teraz iść spać, bo do Kurandy jest tak z trzydzieści do czterdziestu minut jazdy, a jeśli będą korki to nawet ciut więcej – odpowiedziała. Nie mógł jej winić za to, że naprawdę cieszyła się na ten dzień. Już dawno nie robiła niczego szalonego, co wymyśliła sobie z dnia na dzień. Ostatnimi czasy, jej grafik wypełniony był kuchnią, gotowaniem, nowymi przepisami i jakimiś niewielkimi planami o własnej restauracji. A jeśli przy Care mówi się o czymś niewielkim, to pewnie ma w domu tablicę korkową, a prawdopodobnie nawet ze trzy wypełnione inspiracjami, dokładniejszymi planami budżetowymi i nowymi potrawami. O, dziwo nadal milczała jak grób i jeszcze nikomu nie zdradziła niczego, bo przecież tak naprawdę prócz intensywnego rozmyślania nie zrobiła absolutnie niczego, żeby ruszyć z tym naprzód, ale wiedziała, że w końcu nie wytrzyma i Casper się o tym dowie.
- Już się nie chwal, dobrze? – burknęła, bo nie chciała słuchać o tym, że jakieś dziewczyny chcą oglądać jego klatę. No bez przesady, nie powinien psuć jej tego dnia takimi tekstami, mimo że ewidentnie żartował. Wyszła z wody, by ponownie stanąć na skałce i wrzasnąć: - BOMBA LECI – i ponownie wylądować w wodzie, bo nie byłaby sobą, gdyby tego nie zrobiła. Woda była jej żywiołem, który kochała ponad wszystko. – No wskocz w końcu – pogoniła go. Była gotowa jeszcze raz wejść na skałkę i go z niej zepchnąć.
Casper Brooks

- Nie, dobra, doczekam do tej drzemki na kocu, przypomnę sobie czasy przedszkola - odparł, opierając brodę na rozwartej dłoni i faktycznie wytrzymując podróż z ledwie przymykającymi się powiekami.
- Hej, to normalne się chwalić, ty się nie chwalisz zgrabnym tyłkiem? - odparł, bez żadnej krępacji przekrzywiając głowę i lustrując miejsce, w którym plecy Care traciły swą szlachetną nazwę. Ostatecznie przecież widywał ją w bieliźnie częściej niż jakąkolwiek kobietę w swoim życiu. Obserwował grzecznie, jak wdrapywała się na skałkę i wskakiwała do wody, przypominając sobie ostatnie parę lat ich znajomości. Maclerie jednak pozostawała sobą bez względu na wszystko.
- Zrób miejsce dla eksperta w skakaniu na główkę - zarządził. Bo rzeczywiście nim był, przynajmniej od czasu wypadku Archiego; ciężki przypadek brata sprawił, że przy okazji naprawdę nauczył się bezpiecznie skakać do wody. Skoro zaś już ocenił jej głębokość, sprawdzając gdzie spadała Care, mógł rozpędzić się i dać nura... a potem chwycić pod wodą jej łydkę i bezczelnie ją ścisnąć, udając potwora morskiego.
care maclerie

- Wiesz, pewnie to dziwne i pewnie niepodobne, skoro jestem człowiekiem, w dodatku pewnie próżnym, ale wolę być próżna w kuchni niż regularnie oglądać swój tyłek. Więc szczerze to nie wiem czy mam zgrabny tyłek. I nie wiem jak wygląda klasyfikacja – jej wypowiedź była całkowicie bez sensu, bo kiedy już stawała przed tym lustrem i patrzyła na to jak wygląda to wydawało jej się, że tak, ma całkiem niezły tyłek. I całkiem niezłe ciało również, ale kochała też aktywność fizyczną, a właściwie bardziej swój rower, który był genialny, by zachować je w takiej kondycji. Może po prostu jak to próżna kobieta chciała usłyszeć od Caspera, że tak, wygląda świetnie, choć pewnie już to w jakimś sensie powiedział, pytając czy nie chwali się zgrabnym tyłkiem. – Tylko uważaj – poprosiła szeptem, jakoś tak machinalnie. A kiedy chwycił ją za łydkę, pisnęła tylko i próbowała chwycić go za głowę. O nie, nie zamierzała bawić się w żaden podtapianie. Pewnie przez wzgląd na Archiego chciała sprawdzić czy wszystko okej. Głupi odruch, ale przynoszący jej ulgę. – No i co? – zapytała, kiedy już się wynurzył. – Bardzo żałujesz, że musiałeś wstać w środku nocy? – wyszczerzyła zęby od ucha do ucha, bo wiedziała, czuła to w środku, że ani trochę nie żałował.
Casper Brooks


jak czarna karta,
nie odwraca jej wiatr. "
Raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy...
Raz
dwa
tr...
Kolejne krople potu spływały wzdłuż jego kręgosłupa, kiedy stawiał niestrudzenie kroki do rytmu wygrywanego we własnych myślach. Zadrżał, ponieważ wspomnienia jednej nocy wróciły do niego, żywo malując w jego umyśle dramatyczne obrazy. Uciekaj — dudniło w uszach Phineasa między każdym uderzeniem gałązki w nieustającej walce z leśnymi zaroślami. Wtedy zachrypniętym głosem prawie pożegnał się z życiem, które teraz niejednokrotnie uwierało mu dzień po dniu. Tym razem nie dostrzegł jej twarzy w ostrym lśnieniu światła — nigdy już nie miało do tego dojść, bo ich istnienia rozdzielił na wieki ocean ludzkich nieszczęść.
Wypadł na spomiędzy drzew z cichym westchnięciem, by w ostatniej chwili złapać równowagę i nie zahaczyć o wystający z ziemi wielki korzeń pobliskiego drzewa. Momentalnie zmrużył oczy w reakcji na wydostanie się z zacienionego miejsca, a letnie słońce nie pomagało mu wcale w dostosowaniu się do nowego stanu. Potrzebował takiego miejsca.
Samotności wygrywanej melodią natury.
Leśnego życia płynącego swoim tempem, którego nawet on nie potrafił zaburzyć... choć w zapierającej dech w piersiach scenerii był obcy — wrzucony z tułaczki bez celu; bezowocnej już w swoich założeniach. Cóż takiego szukać mógł gdziekolwiek indziej? Odkupienia czy lepszego życia? Nie odnalazł nic z tego poza granicami Lorne Bay, gdyż na każdym kroku doszukiwał się tego co utracił. Spoglądał w przeszłość w chaosie własnych myśli, próbując zanurzyć dłonie w strumieniu mogącym zaprowadzić go do końca — cichego zakończenia, w którym cały jego niepokój się rozpłynie. Nieszczęśliwie jednakże gubił się nawet tam; pięknie utkana nić nie doprowadziła go do wyjścia z labiryntu postawionego przez dręczące go demony.
Nadal żył.
Pomimo wszystkich zdarzeń i pełnego niechęci spojrzenia ojca, gdy po raz kolejny znudził się obecnością pierworodnego syna — ponownie odpychając go od siebie, choć właśnie wtedy najmocniej go potrzebował. Destrukcyjnie. Bezwstydnie. Szczeniacko. Miesiące po tragedii lgnął do niego jak ćma do światła, by sparzyć swoje już złamane skrzydła.
Jak zawsze niewystarczający.
Opuszczony stał teraz nad niewielką sadzawką, spoglądając na promienie słońca tańczące walca na tafli wody. Ta za to kusiła obietnicą ochłodzenia w ten upalny dzień, dający się we znaki już od samego rana. Z wolna ruszył ku większemu głazowi, by od niechcenia rzucić własne rzeczy obok niego. Pośpiesznie ściągnął koszulkę przez głowę, uwalniając się od mokrego od potu materiału. Wędrówka w taką pogodę nie należała do najrozsądniejszych postanowień, ale zmęczenie choć na moment oderwało go od natrętnych myśli. Zsunął spodnie, by następnie ostrożnie stopa po stopie wkroczyć do wody. Kłujące zimno zalewało go niczym wybawienie, gdy bez pośpiechu kierował się ku głębszej części zbiornika.
midge winslow

sadness became my whole sky
outfit
(bingo: kuranda)
Nie potrafiła.
Niezmiennie próbowała wrócić do stanu sprzed pamiętnej nocy. Z czasów, zanim jeszcze wkroczyła na wrogą ścieżkę, doprowadzającą ją do skraju; momentu, gdy zwątpiła i przestała brać odpowiedzialność za własne życie i czyny. Z podkulonym ogonem wróciła do rodzinnego domu, czując, jakby cały świat mówił jej a nie mówiłem? Być może mówił, tylko ona nie słuchała.
Chciała być samodzielna — przynajmniej względnie. Podejmować własne wybory, nie bacząc na to, że ktoś patrzy jej na ręce. Czyż nie było to idiotyczne pragnienie? Skoro już od wielu lat dostrzegała brak zainteresowania ze strony rodziny; jakby została zupełnie pominięta. Chowano ją pod kloszem, ale nie okazywano wsparcia. Dyskutowano o niej, rozwiązywano problemy za nią, ale … Dlaczego nikt z nią nigdy nie rozmawiał, a gdy już rozmawiał, dlaczego nie słuchał?
Do pewnego momentu starała się jasno wyrażać swoje potrzeby. Potem? Przestała.
Przygnieciona ich ciężarem, nie radząc sobie z niezmiennie doskwierającą s a m o t n o ś c i ą, starała się wszystko zagłuszyć. Zupełnie się zamknęła; pogrążona w żalu i obezwładniającej ciemności. Nawet jej najlepszy przyjaciel rozpłynął się w powietrzu, co sprawiło, że poczuła się jeszcze mniej istotna; a on wiedział przecież najlepiej, że od dawna nie mogła się z tym pogodzić. Czy była mu w stanie jeszcze zaufać?
I oto znalazła się, całkiem przypadkiem, przy tej cholernej sadzawce, bo znowu straciła nad sobą panowanie — po raz trzeci w tym tygodniu? Czwarty? Przestała liczyć.
Jej strefa komfortu stała się znacznie bardziej o g r a n i c z o n a, a wyjście poza bezpieczne granice rodziło niepokój. Nie powinna przyjeżdżać do Kurandy; głupie przejechanie się ze znajomymi koleją kosztowało ją więcej, niż przyniosło ze sobą wartości.
Mogła zostać w Lorne Bay; a najlepiej w swoim pokoju, z daleka od miejskiego gwaru i ciekawskich spojrzeń. Znów zakopać się w łóżku, pod kołdrą i może sięgnąć po notatnik, w którym od tak dawna nic nie naszkicowała, przez brak w e n y, który stał się teraz stanem bazowym. Nie pamiętała nawet kiedy ostatnio uczestniczyła w zajęciach.
Celowo odłączyła się od grupy, z którą znalazła się w tym miejscu; jak zwykle obierając własną ścieżkę, skoro już była zmuszona do eksplorowania Kurandy. Usiadła na jednym z większych kamieni, mieszczących się tuż przy brzegu i wyciągnęła szkicownik, w którym, na pustej stronie, nabazgrała jedynie kilka linii; tuż przed tym, jak zobaczyła chłopaka, którego z widzenia już poznawała. Uśmiechnęła się lekko na myśl, że na pewno jej nie zauważył, pozbywając się kolejnych warstw ubrań, by móc zanurzyć się w wodzie.
— Nie spodziewałam się takiego spotkania — rzuciła, zupełnie luźnym tonem, ale na tyle donośnym, by ją usłyszał; poprzez płynącą wodospadem i uderzającą o taflę sadzawki wodę.


Powtarzał sobie z przymkniętymi powiekami, gdy całą swoją uwagę rozdzielał na zmysły zalewane ostrymi bodźcami. Życiem! Śpiewem ptaków, odgłosami lasu, chłodem otulającej go wody, piaskiem łaskoczącym w podbicie stóp i słońcu składającym ciepłe pocałunki na jego skórze. Czuł, że ż y j e — zbyt mocno i jakby skradzionym życiem. Siłą wypchnięty na parkiet, by mylił kroki do zupełnie nieznanej mu melodii wygrywanej przez nieprzychylną mu orkiestrę. Wiedzieli — wszyscy — jak kłamał z łagodnym uśmiechem, wędrując ulicami miasteczka i wyszarpywał z dna duszy resztki człowieczeństwa. Odzianego w zwykłe uprzejmości, od których mdliło go z prostoty podszytych nimi uczuć... a uściślając; ich braku. Robił to wszystko tak powierzchownie; oddychał, rozmawiał, czuł i wsłuchiwał się w nierówne bicie swojego serca. Nawet ono gubiło nuty w tej egzystencji, pozbawione tak upragnionych uniesień.
Był.
Był — tylko tyle potrafił o sobie rzec, kiedy przecinał spojrzenie z własnym odbiciem lustrzanym. To na tafli niewielkiej sadzawki zniekształcało się przy każdym jego najmniejszym ruchu; karykatura osoby, która niegdyś zuchwale rzucała własną muzyką wyzwania samym greckim muzom. Teraz pozwalając wodzie przedzierać się między szczupłymi palcami, nie chciał myśleć zbyt wiele. O sobie i całym tym świecie, uparcie niechcącym dosięgnąć swojego kresu. Dlatego dźwięk przeszywający odgłosy natury wydał się wspaniałym unikiem od więzów nieszczęścia ciągnącego go na dno — do wspomnień ciągle żywo wygrywanych. Zachowując resztki powściągliwości, by zbyt gwałtownie nie ulec pokusie karmionej nieposkromioną ciekawością, uniósł leniwie powieki i marszcząc od ostrego światła brwi, powędrował drogą wyznaczaną przez kobiecy głos. Wypełniał przestrzeń ich dzielącą, niosąc się nad wszystkimi tymi niepotrzebnymi leśnymi melodiami.
Wyłoniła się z oceanów zieleni niepostrzeżenie — rusałka, rzekłby przejęty chwilą poeta. Zamknęła go w spojrzeniu ciemnych oczu, gdy stał tak pozornie odsłonięty i gotowy na klęskę. Przekrzywił delikatnie głowę, a brązowe loki delikatnie opadły na jego blade czoło. W myślach obracał każde słowo, rozważając się nad możliwościami poprowadzenia konwersacji. Aby przeciągnąć ją do nasycenia duszy obolałej od samotności; ten jeden raz — tak egoistycznie!
— A jakiego się spodziewałaś? — Iskierki zaciekawienia tańczyły w oczach młodego Woodswotha, gdy lustrował z uwagą twarz okalaną ciemnymi lokami. Muskającą gdzieś tył jego głowy uczuciem alarmującym o mniejszej bądź większej znajomości. Niepewnie wykonał krok ku niej, lecz prędko wycofał się z postanowienia zmniejszenia odległości między nimi. Brodził w nieznanym, a każdym najmniejszy błąd mógł poprowadzić go na dno; już bez metaforycznego wydźwięku.
— Nie jesteś chyba leśną nimfą, która porwie moją duszę w akcie zemsty za wtargnięcie na jej ziemię? — W teatralnym geście powędrował dłonią po odsłoniętej klatce piersiowej do miejsca, w którym dawno temu znajdowało się serce. Kąciki ust drgnęły mu w prowokacyjnym uśmieszku, bo to nie tak, że teraz chciał związać ich paktem. Wplątać w zawiły układ samą Panią Lasu!
midge winslow

To jednak nie było takie łatwe do wykonania. Cholera, gdyby tylko pomyślała! Mogła wziąć dodatkowy zapas gotówki, by teraz, bez większego problemu, zamówić taksówkę i podjechać prosto do Pearl Lagune. By nie musieć wracać na stacje, spędzać kolejnych kilkudziesięciu minut w głośnym przedziale i na dworcu wsiadać na rower. Nie czuła się swobodnie. Nie teraz, po kolejnym ataku, podczas którego w płucach zabrakło jej powietrza. Kilkukrotnie przeklęła w myślach własną głupotę. Po co to sobie robiła?
Wystarczyło tylko wybrać s a m o t n o ś ć — będącą jednocześnie zbawieniem i przekleństwem dla młodej artystki. Uspokajającą, ale sprawiającą, że niknęła, zapominając o swoim dawnym j a. Wiele miesięcy minęło, od kiedy po raz ostatni była w pełni sobą — tą być może smutną, ale nadal posiadającą dziecinną niewinność, uroczą Marjorie.
Nie czuła się wówczas jak b a l a s t.
Wiecznie niepasujący — niezależnie od tego, w jakim środowisku aktualnie się znajdowała — element.
Zmrużyła oczy, chcąc dostrzec sylwetkę chłopaka poprzez natrętne promienie słoneczne, przysłaniające jej widok. Dłoń ulokowała przy czole, tuż pod ciemną grzywką, tworząc z niej daszek. Zaśmiała się lekko, słysząc jego odpowiedź.
J a k i e g o się spodziewała? Żadnego.
Nie sądziła, że w upalny dzień, nad skwerem, spotka kogokolwiek. A już na pewno nie spodziewała się, że przyjdzie jej mieć do czynienia z osobą znajomą. Poniekąd. Bo prawdę powiedziawszy, nie miała pojęcia, gdzie widziała tę twarz. Przypatrzyła się uważniej wszystkim detalom — poczynając od kręconych włosów, aktualnie zwilżonych sadzawkową wodą, poprzez zamglone spojrzenie zielonych oczu, a kończąc na mocno zarysowanej szczęce. — Nie spodziewałam się … — zaczęła ostrożnie … ale co miała powiedzieć? Samo wypowiedziane wcześniej stwierdzenie było zupełnie bezmyślne. Postanowiła więc przejść dalej.
— Phineas, prawda? — zapytała, nadal starając się dopasować twarz do okoliczności w c z e ś n i e j s z e g o spotkania. Być może sobie je wymyśliła? — Och nie, ja jestem tu przypadkiem. Rysowałam — machnęła notesem, którego nie zamierzała mu pokazywać; w końcu te kilka linii, nietworzących nawet sensownej całości, nie nadawało się do prezentacji. — Jestem Midge — dodała, bo mógł jej nie pamiętać, skoro i jej przychodziło to z trudem.


Przerwa.
Od bólu, od istnienia, od własnych myśli — niosąca się krzykiem wyznaczającym nowe szlaki między wysokimi drzewami australijskiego lasu. Czas wyrwany z ż y c i a w prawdziwej dziczy nikogo najpewniej nie interesował, bo pozostawał poza cudzym wzrokiem. A czy istniał tak naprawdę bez tego zapewnienia? Bez drugich oczu wędrujących po jego sylwetce? I dawno już temu myślał dość krnąbrnie, iż odkrył własne remedium — prawdziwy medykament na cierpienia tego świata — w ucieczce przed ludzką obecnością. Nie on pierwszy i nie ostatni przez krótką chwilę snuł marzenia o samowygnaniu ze społeczeństwa, lecz unoszenie się w tej mydlanej bańce nie trwało zbyt długo. Nie przetrwałby tym prymitywnym żywotem — nie z samym sobą będącym swym najgorszym wrogiem i myślami... cholernymi myślami! Teraz trawiącymi duszę Phineasa, a co potem? Aż strach przemykał wzdłuż kręgosłupa młodzieńca w zetknięciu z ideą tego, że pozostałby jedyną nieprzyziemną uciechą w ucieczce w dzicz.
I prysł czar — a może przekleństwo — samotni budowanej u brzegu sadzawki, gdy między nimi ścieśnił się węzeł rozmowy. Czy powinien być bardziej zaskoczony pojawieniem się drugiej osoby na tym odludziu, gdzie towarzystwo do niedawna pełniło mu wyłącznie jego odbicie lustrzane w falującej tafli? Nie zamierzał jednak stwarzać fałszywych pozorów, gdy kwitła w nim ogromna ciekawość z każdym jej kolejnym słowem. Uśmiechnął się lekko, wodząc palcami w wodzie sięgającej mu do pasa, bo w ostateczności nie zaprzeczyła jego śmiałemu założeniu zakrawającemu wręcz o fantastykę czy inne niestworzone domysły.
— Pokusiłbym się o stwierdzenie, że takie życie jest znacznie ciekawsze... a może łatwiejsze? — Sam do końca nie potrafił ocenić jakie uczucia wzbudziła w nim odpowiedź rozmówczyni, ale najpewniej daleko było mu od zawodu. Ile w jej słowach prawdy? A jeśli tak, to czy nie czyniło jej to wolną od wszelkiego rozczarowania? Nie zakładając nic i bez większych oczekiwań na podarki od przewrotnego losu. Byłaby to niezaprzeczalnie miła perspektywa — gdyby była choć trochę prawdziwa.
— Tak, chociaż czasami czuję, że inni niechętnie je wymawiają... jakby było jakimś tabu — Krok do przodu; wykonany niepewnie na nieznanym gruncie. Ego Woodswortha niewątpliwie zostało przyjemnie połechtane, że ktoś jeszcze nie wyrzucił go z pamięci. I to osoba pozostająca dotąd prawie na równi z kimś zupełnie nieznajomym.
— Wiem, nasi rodzice prowadzili kiedyś ze sobą zdecydowanie za długą i nużącą rozmowę na jakimś spotkaniu... szkoda, że wtedy nie poszliśmy w ich ślady— Zauważył od razu z entuzjazmem, bo pamiętał. Midge — zupełnie niepodobną do tej stojącej na tle leśnego gąszczu, lecz z identycznym błyskiem w ciemnych oczach. Wspomnienia tych przypadkowych i krótkich wspomnień okrywała mgła przemijającego czasu, a on nie zdołał przez nią dostrzec czy faktycznie znali — choć to zbyt wielkie słowo — się wyłącznie z widzenia.
— Jaka jest cena poznania tego, co rysowałaś? — Pochylił się przy tym pytaniu zaciekawiony do tego stopnia, iż zdolny byłby nawet do przehandlowania własnej — nic niewartej — duszy. Wprawdzie nie posiadał przy sobie zbyt wiele cennych rzeczy, a jedyne co pozostało w nim wartościowe w tych okolicznościach to t a j e m n i c e. Muzyka nie grała w nim od miesięcy, lecz tej za to nie oddałby nawet za własne szczęście.


is time well spent.
{outfit}
Uprzedniego dnia, naprawdę cieszyła się z zaplanowanej wycieczki, choć nie do końca była pewna jak minie jej czas spędzony w towarzystwie Dunhama. Wciąż nie do końca wiedzieli jak ze sobą rozmawiać i ukrywać fakt, że obecna sytuacja wcale im nie odpowiadała. Być może Otis lepiej znosił tę rozłąkę i fakt, że Sally sypiała w jednym łożu z innym mężczyzną albo zwyczajnie łudził się, że jego małżonka także zachowywała powściągliwość. Gdyby nie fakt, że wiedziała o poczynaniach męża sprzed kilku miesięcy, najpewniej też potrafiłaby w to wierzyć ale znając prawdę, nie potrafiła trzymać się myśli, że nic ich nie łączyło. Pragnęła powiedzieć Joelowi, że była mu wierna i nie przekroczyła progu sypialni Otisa ale poniekąd pragnęła też udowodnić mu, że mógł ją stracić. Taki pstryczek w nos, mógł być jedyną rzeczą, która mogłaby go zreflektować ale czy potrafiła zbliżyć się do kogoś innego, mając w sercu Joela? Do kogoś, kto także darzył uczuciem kogoś innego?
Wczesnym rankiem spakowała większą torbę w plażowy ręcznik i kilka krzyżówek, po czym zeszła do salonu, gdzie umówili się o ustalonej wcześniej godzinie. Była odrobinę zaspana, jednak na szybko upięła włosy w wysokiego koka i wcisnęła na nos okulary przeciwsłoneczne, które z powodzeniem maskowały oznaki braku snu. Gdy zszedł schodami na dół, zapytała jedynie o to czy miał jakiś koc, który mogliby ze sobą zabrać i zaproponowała, że spakuje do torby kilka owoców, które najpewniej zmarnowały by się w lodówce. Gotowi do trasy, wsiedli w końcu do auta i ruszyli w drogę, pokonując ją głównie w ciszy.
— Oh, ale tu ładnie — rzuciła, krocząc leśną ścieżką w kierunku połyskującej w słońcu tafli wody, wyłaniającej się zza drzew. Dookoła panował spokój i nie było nikogo, kto próbowałby go zmącić. Odrobinę się dziwiła, bo nawet o tej porze roku, temperatury dawały ludziom w kość - zwłaszcza, gdy byli pozbawieni klimatyzacji w domach. Miejsce było jednak dzikie i pomyślała, że tak naprawdę niewiele osób wiedziało o takiej sadzawce w środku lasu. — Chcesz iść dalej czy tutaj się rozłożymy? — spytała i wskazała na koc, który trzymał pod pachą. Ziemia usłana była trawą, a wejście do wody nie było porośnięte, więc uznała, że mogli zostać tutaj ale kto wie - może Dunham znał znacznie lepsze miejsca od tego które wskazała ona?
Otis Dunham


is time well spent
{outfit}
Szkoda tylko, iż nie miał pojęcia, że jego żona nie podzielała jego zdania.
Dziś postanowił się jednak tym nie zadręczać. Miał spędzić czas w towarzystwie Sailor, której chciał dać szansę przynajmniej na koleżeńskiej stopie. Nie musieli zbliżać się do siebie bardziej, a już na pewno nie mieli przekroczyć żadnej granicy, jednak to nie oznacza, że musieli czuć się w swoim towarzystwie nieswojo. Aby to zwalczyć, on sam musiał bardziej się postarać.
Dziś wciągał ją nieco bardziej w swój świat. Wbrew wszelkim oporom zamierzał pokazać jej miejsce, do którego dotąd nikogo nie zabierał. Była to swego rodzaju świątynia, do której za młodu przybywał z ojcem, aby to właśnie stąd rozpocząć wyprawę na ryby. To właśnie tu mieli spokój i ciszę, która w takich wyprawach była wyjątkowo ważna. - Kilkanaście lat temu było tu trochę mniej trawy - obecnie jednak prawie nikt tu nie zaglądał, zatem to miejsce nie wyglądało już tak świetnie, jak w czasach jego młodości, jednak mimo to miało swój urok. Otis dostrzegał go także. - Myślę, że tutaj będzie w porządku, ale gdybyś jednak zdecydowała się na wędkowanie, musielibyśmy wejść trochę głębiej - choć na to zdecydowanie nie zamierzał jej namawiać. Mieli dziś spędzić czas w nieco inny, bardziej leniwy sposób, dlatego sam także zabrał ze sobą książkę. - Poza tym, to dość ustronne miejsce, więc jeśli będziesz miała ochotę na kąpiel, nikt nie będzie ci przeszkadzał - i pewnie też nikt nie uratuje, gdyby zaczęła tonąć, heh.


Nie miała pojęcia, że blondyn przyjeżdżał tu z ojcem i było to miejsce, które wzbudzało w nim pewnego rodzaju sentyment i tęsknotę. Sadzawka była dobrze ukryta między drzewami i podejrzewała, że nie wszyscy mieszkańcy okolicznych miasteczek wiedzieli o jej istnieniu, co sprawiało, że na miejscu nie można było natknąć się na śmieci, a woda była czyściutka.
— A za kilkanaście kolejnych, będziesz w niej brodzić maczetą by dostać się do wody — odparła pół żartem, pół serio. Nie było to miejsce nad którym ktokolwiek sprawował opiekę, dlatego zieleń odbijała od ziemi i obrastała wydeptaną ścieżkę. Lubiła takie miejsca, w których życie człowiek nie ingerował. Podążając za nim, wzdrygała się jednak za każdym razem, gdy źdźbło trawy połaskotało ją w łydkę, w obawie, że pokąsają ją żmije lub tarantula czmychnie jej pod szorty. — Sądzisz, że potrafię wędkować? Chyba odrobinę przeceniasz moje możliwości, Dunham. Jestem dziewczyną z miasta, która nigdy wędki w dłoniach nie miała — zaśmiała się głośno i zatrzymała, sygnalizując blondynowi, że nie miała potrzeby zbliżania się do skalnego brzegu sadzawki. Nie miała by jednak nic przeciwko, gdyby on zdecydował się na połów ale to oznaczało, że zostanie tutaj sama z dziką zwierzyną i robactwem. Albo wpłynie prosto na jego hak.
— I po to tu jestem. Woda wygląda rewelacyjnie — uśmiechnęła się podekscytowana i gdy mężczyzna rozłożył koc, odłożyła swa torbę i zsunęła ze stóp obuwie. Gdy dłońmi rozpięła guzik od jeansowych spodenek, poczuła się odrobinę skrępowana. Powoli rozsunęła rozporek i ściągnęła szorty, które opadły na trawę. — Mam nadzieje, że nic nas tu nie zaatakuje — odparła odrobinę zaniepokojona, chcąc tym samym przerwać ciszę, która wdarła się pomiędzy nich akurat w momencie, gdy pozbywali się ciuchów. Nie chciała świrować, dlatego pospiesznie zrzuciła z siebie top i ruszyła w stronę brzegu małego jeziorka. Niepewnie wsunęła stopę do wody i wzdrygnęła się, czując chłód.
Otis Dunham


- Powinnaś żałować. Nie ma nic bardziej relaksującego, niż możliwość wypłynięcia na jezioro z wędką w dłoniach - wyjaśnił, lekko wzruszając ramionami. Sam rzeczywiście postrzegał to w ten sposób, choć nie znaczy to wcale, że i ona musiała. Otis uwielbiał tego rodzaju rekreację, ponieważ dla niego wiązała się z wyjątkowo przyjemnymi wspomnieniami - takimi, do których naprawdę chciało się wracać. Teraz, kiedy ponownie znalazł się w tak bliskim mu miejscu, odczuł to jakby ze zdwojoną siłą.
Nie zamierzał jej przeszkadzać, kiedy przymierzała się do wejścia do wody. Sam na razie z niczym nie planował się spieszyć, dlatego zajął się rozłożeniem koca, a później ściągnął z siebie koszulkę, którą wcisnął do niewielkiego plecaka. Nie chcąc zbytnio naruszać jej prywatności, jedynie przelotnie omiótł ją spojrzeniem, kiedy ściągała z siebie kolejne warstwy, zaraz więcej uwagi poświęcając książkę, którą wyciągnął spośród przyniesionych przez siebie rzeczy. - Nie mogę tego obiecać, ale przyrzekam, że jeśli zobaczę w okolicy aligatora, na pewno ci o tym powiem - odparł pół żartem, ponieważ wcale nie uważał, że mogło im w tym miejscu cokolwiek grozić. Za młodu bywał tu naprawdę często i nigdy nie wydarzyło się nic, czym musiałby się martwić. - No, na co czekasz? - zapytał, przyglądając się temu, jak ostrożna była podczas wchodzenia do wody. Wydawało mu się chyba, że skoro zawodowo zajmowała się pływaniem, nie powinna mieć z tym najmniejszego problemu, jednak może miało to coś wspólnego z faktem, że znajdowali się w miejscu, którego nie znała. Na pogodę ostatecznie nie mogli przecież narzekać.