Wybrała go, ale ten wybór złamał jej serce. Siedem lat wstecz niebo zapłakało po raz pierwszy tak dotkliwie, że woda przenikała jej do duszy. Topiła się zamknięta w ciasnej kabinie business jeta, unikając palących cichą satysfakcją spojrzeń, rzucanych znad ubranych w garsonkę ramion. Jeśli miałaby określić jakimś słowem swoją matkę, byłaby to destrukcja w najczystszej postaci. Ojciec zawsze trzymał się na uboczu, poruszając zza kulis cienkimi sznurkami swoich marionetek. Jego bała się najbardziej, bo choć nigdy nie pokazywał twarzy, gotów był zamknąć w dłoni cały świat i zmiażdżyć go jednym, szybkim ruchem ręki. Odebrać każdą nutę sunącą po pięciolinii, każdy uśmiech ukryty w krzywiźnie warg, a przede wszystkim odebrać to, co po raz pierwszy wprawiło jej serce w słodką agonię, bo jeśli jego dotyk miał ją unicestwiać, pragnęła umierać w jego pocałunkach i rodzić się na nowo w jego ramionach. Nie miała mu tego za złe, choć może powinna. Że nie walczył wystarczająco mocno, że nie postawił na szali własnego życia, żeby spędzić z nią resztę utkanych pajęczym jedwabiem chwil. Ale rozumiała. Rozumiała aż za dobrze, co to znaczy zderzyć się z siłą wszechświata Falkenbergów, gotowego zamknąć każdą przeszkodę w czarnej dziurze.
Szeptał jej, że nie zapomni. Razem tworzyli melizmaty płynące swoim własnym nurtem spod ich splecionych na klawiaturze fortepianu palców. Sączył lekarstwo w jej trawione chorobą ciało. Był najjaśniejszą gwiazd, zawsze gdy spoglądała w nocne niebo. Rozbłysnął na firmamencie i zgasł. Spadł strącony przez jej rodziców, a ona musiała przysiąc, że nie odezwie się do niego choć słowem, w przeciwnym razie wspomnienie o karierze będzie jedynym, które ogrzeje go w zimie jego życia.
Serce tłukło się wprawione w delirium, kiedy stanęła przed wyrytym w pamięci numerem. Nic nie zwiastowało katastrofy. Słońce na niebie prażyło, mimo nadciągającej gęstwiny granatowych chmur. Może powinna dopatrzyć się jej w ciemniejącym złowróżbnie niebie. Ale świat nie stanął w miejscu, tak jak to sobie wyobrażała pod przymkniętymi powiekami. Czas płynął dalej, dzieci na pobliskich trawnikach radośnie szczebiotały, a podwórkowy gwar przecinał szum przejeżdżających co jakiś czas samochodów. Nawet fakt, że poprzedniego wieczora trafiła na nieznośny cień, nemezis w wersji rodeo, nie mógł odebrać jej tej chwili.
Wygładziła jasną sukienkę opinającą ciało. Przez moment wpatrywała się w czubki lśniących liliowym fioletem szpilek, aż wreszcie nacisnęła dzwonek. Nad jej głową rozległ się cichy pomruk nadchodzącej burzy. Kilka pojedynczych kropel opadło na jej odsłonięte ramiona. Drzwi wreszcie się uchyliły, a zza nich wyłoniła się twarz, którą przez lata odtwarzała w pamięci jak taśmy starej kasety wideo. Wyglądał tak samo, choć wokół oczu pojawiła się sieć drobnych, ledwie widocznych zmarszczek. Te same oczy, te same włosy, ten sam Maxence.
- Cześć - szepnięte miękko spomiędzy linii warg. Przerabiała ten scenariusz w głowie wiele razy, a i tak teraz czuła wewnątrz czerń pustki, zalepiającej niezdolne do oddechu płuca. - Nie mogłam się zapowiedzieć - wytłumaczyła zgodnie z prawdą, bo nawet jeśli wciąż miał ten sam numer, tak jej telefon milczał jak zaklęty odkąd postanowiła wyjechać ze Sztokholmu. Nie włączyła go nawet na chwilę. Nawet kiedy obok niej zmaterializował się sam szatan w skórze Johnny'ego Pecka. - Minęło tak dużo czasu, ale nie mogłam... Nie potrafiłam... Mogę wejść? - wzniosła błękit oczu, wbijając tęczówki w jego twarz, jakby mogła tam odnaleźć dawno utraconą cząstkę siebie, doszukując się choćby cienia pragnienia równie silnego jak to, które towarzyszyło jej przez ten cały czas.
maxwell wheathley
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Poznając ją od samego początku miał dziwne przeczucie z tyłu głowy, że im nie wyjdzie. Długo trzymał się na uboczu, walcząc z uczuciem do niej aż w końcu nie wiedział kiedy to dokładnie się stało, ale dał się wpakować w jej sidła. Wchodząc w jej świat od razu wiedział z czym będzie musiał się mierzyć. Był przekonany, że będzie w stanie znieść wszelkie przeciwności jakie przed nim stawiano, wszelkie próby łaskawie dopuszczające go do niej. Z każdym następnym rokiem nie było wcale łatwiej, wręcz starano się go dogłębnie zniechęcić do niej. Walczył o nią długo, zaciskając zęby i pięści jednocześnie ale w końcu poddał się. Poddał się w momencie kiedy ten związek mógł się echem odbić na jego karierze - a w tamtym czasie był w najlepszej formie swojego życia. Jego decyzja nie była wcale łatwa, walczył z tymi myślami miesiącami, wiedząc, że jest pomiędzy młotem a kowadłem - dlatego wybrał siebie. Skończyły mu siły na udawadnianie tej arystokratycznej rodzinie, że jest idealnym kandydatem dla ich córki. Nie pogodziłby się z myślą, że kariera na którą tyle czekał mogłaby się skończyć za pstryknięciem palcami tylko dlatego, że się w niej zakochał. Nie potrafił dla niej tyle zaryzykować.
Miał wrażenie, że przy niej przenosił się w dawne czasy i nie pasowało mu to, że w ich własne życie próbowano ingerować. Odważnie mówił to co myślał niejednokrotnie spotykając się z ich strony z czystą pogardą. Chciał wyrwać ją z tego świata - chciał by była jego. Chciał, żeby mogła zaznać przy nim tego szczęścia, którego tak bardzo pragnęła. Prawie by mu się to udało, wiedział, że byli już blisko osiągnięcia tego co sobie wymarzyli. Był zdruzgotany kiedy musiał się wycofać, kiedy ostatni raz z daleka ją widział. Zapamiętał ją - nigdy nie wymazał jej ze swojej pamięci, niejednokrotnie próbując jeszcze potajemnie się widywać, ryzykując wszystko, ale to ona w końcu szepnęła mu na ucho by zostawił ją w spokoju. Z ogromnym trudem musiał się jej posłuchać. A potem zniknęła i już więcej jej nie widział.
Pustkę po niej długo nikt nie wypełniał - do momentu kiedy nie poznał swojej obecnej ukochanej. Znów czuł się szczęśliwy, że miał szansę zbudować cudowny związek. Trzymał się tego planu, nie wracając myślami do przeszłości. Bał się znów przypominać jej wygląd, dlatego jego oczy były ciągle utkwione w obecnej żonie. Zupełnie innej niż jasnowłosa Falkenberg tym razem będąca posiadaczką ciemnej karnacji tak jakby potrzebował takiej przeciwności. Przez długi czas był znów szczęśliwy - zachowując wspomnienie byłej miłości głęboko w sercu, która powracała chętnie w odmętach snów, które nawiedzały go co raz częściej, choć wmawiał sobie, że to oczy żony mu się śniły to doskonale wiedział, że karmił samego siebie kłamstwem.
Nie spodziewał się dzisiejszego popołudnia nikogo - przed chwilą znów rzucił wściekły telefonem po rozmowie z pernille langford , która kolejny raz chciała by podpisał cholerne papiery rozwodowe. Chodził nerwowo z kąta w kąt po całym salonie wciąż bijąc się z własnymi myślami: czy naprawdę już tylko jemu zależało na tym małżeństwu? Nie chciał się tak łatwo poddawać mając w pamięci poprzednie rozstanie, nie chciał popełnić tego samego błędu.
Przeklął wyraźnie zdenerwowany pod nosem słysząc niespodziewane pukanie do drzwi - komu akurat w tej chwili przyszedł pomysł zawracania mu głowy? Nie miał ochoty na jakiekolwiek rozmowy. Jego wzrok od razu powędrował w stronę barku na którym stałby butelki whiskey i wina. Wziął głęboki wdech kiedy zniecierpliwione pukanie się nasiliło. Otwierając je nie spodziewał się w najmniejszym stopniu, że ujrzy właśnie ją. Nie potrafił ukryć zdziwienia malującego się na jego twarzy. Stał po prostu wryty w ziemię, jakby co najmniej zobaczył ducha. Nie widział jej tyle czasu a miał wrażenie jakby zatrzymała się w nim - nic się nie zmieniła. Ślizgając się niepewnie spojrzeniem po jej sylwetce, łudził się, że przez moment postradał zmysły, że się pomylił; że jego umysł chciał zrobić mu na złość posyłając kobietę łudząco podobną do niej ale ją...ją by poznał wszędzie, nawet gdyby minęło więcej niż siedem lat. Teraz stała po prostu w jego drzwiach i była na wyciągnięcie ręki, tak jak kiedyś zanim wszystko się posypało.
Będąc w wyraźnym szoku nie był w stanie wydusić z siebie żadnego słowa. Czuł jak jego dłonie zaczynają się nieco pocić a z każdą następną sekundą co raz trudniej jest mu złapać oddech z każdym następnym jej słowem. Głos również jej się nie zmienił, był taki sam jak kiedyś, jak słodka melodia, która brzęczała mu w uszach.
-Wejdź...masz....rację...trochę czasu minęło... - wystękał wciąż nie mogąc okiełznać pierwszego szoku jej widokiem, niespodziewanie zgadzając się by weszła do środka. Korzystając z chwili zamykania za nią drzwi szybko przejechał sobie wyraźnie skołowany jej pojawieniem się dłonią po twarzy po czym znów się do niej odwrócił. Miał w głowie wiele pytań: liczył, że chociaż na niektóre odpowie, skoro już odważyła się do niego zajrzeć tak jak sama wspomniała -Co cię skłoniło, żeby tutaj do mnie przyjść...? - zapytał w końcu, łapczywie nabierając powietrza w usta by po chwili wypuścić z nich głębszy oddech. Patrzył na nią niemalże półprzytomny, nie bardzo wiedząc co znaczył jej powrót, tutaj. Nie liczył wcale, że miała jakąkolwiek nadzieję, że może do siebie wrócą. Nie liczył na to, że chciała znów z nim być - nie patrzył na nią, błądził wzrokiem wszędzie, bojąc się dłużej zawiesić na Ren spojrzenie, a w środku posklejane serce zdążyło się już nieco odłamać.
ren falkenberg
W wielu kręgach Ren Falkenberg uchodziła za wykutą z lodu. Włosy mieniące się chłodnymi odcieniami śniegu i oczy, mieszczące w swojej dojmującej głębi wieczny chłód zimy, tylko podkreślały to wyobrażenie. Ostre rysy twarzy, niczym ociosane dłutem, kościste ciało, kruche, a równocześnie zadziwiająco silne. Chodziła, jakby stąpała po pokruszonym szkle, lekko, a zarazem zaciskając wargi. Ale gdy tylko wpuszczała kogoś do swojego świata, pieczołowicie skrywanego przed wścibskim wzrokiem ludzi, których nie chciała do siebie dopuścić, jej spojrzenie jaśniało, a błękit przybierał barwę granatowego nieba, rozświetlonego miriadą gwiazd. Przy nim po raz pierwszy tak rozbłysły. Nie dopuszczała do siebie myśli, że kiedyś przyjdzie jej utracić coś tak cennego, jak uczucie którym ją niepewnie obdarzył.
Była młoda, niemądra, n a i w n a, kiedy go poznała. Żyła w pozłacanej klatce, mając pod dostatkiem wszystko poza emocjami. Może gdyby to wszystko miało miejsce tych kilka lat później, jej serce skryłby cień żalu, że nie walczył wystarczająco mocno, że nie umiał postawić na szali swojej kariery. Ale Ren ponad wszystko ceniła sobie cudze osiągnięcia. Nie umiałaby skazać jego żmudnej pracy na porażkę. Przez kolejnych siedem lat pielęgnowała w sobie cząsteczki szczęścia, które po sobie pozostawił. Tworzyła w głowie idealny obraz tego, czym nigdy nie był, a co po utracie, zdawało się być boleśnie doskonałe. Był jedyną, cienką nicią, na której opierała swoje marzenia, wyczekując dnia, w którym nie zawiśnie nad nią widmo rodziców i nic nie zagrozi jego pozycji. Prześlizgiwała się wzrokiem po drobnym druku kolorowych czasopism. Czasem pieczołowicie je wycinała, chowając w szkatułce skrytej pod materacem. I choć była za stara na takie mrzonki, pielęgnowała w sobie okruch dziecka, którym nigdy nie dane było jej być w pełni. Wiadomość o wypadku ją zdruzgotała, ale równocześnie zapaliła blade światełko na końcu ciemnego tunelu, w którym od dawna błądziła.
Nic nie bolało bardziej, niż moment, w którym musiała poświęcić swoje szczęście na rzecz jego przyszłości. Niemalże czuła jak jej serce rozrywa się na atomy, kruszy i usycha, a ten ociekający słodyczą uśmiech więdnie. Mówi się, że największą miarą miłości jest to, co człowiek jest w stanie poświęcić. Ale nikt nie opowiada o tym, jak nieludzko brutalna staje się rzeczywistość po podjęciu tej jednej, nieodwracalnej decyzji. Nie umiała niczym, ani nikim wypełnić dziury, która pojawiła się w jej sercu, po odejściu. Nikt nie miał wystarczająco połyskliwych oczu, odpowiednio zarysowanej szczęki, w nikim nie potrafiła odnaleźć nawet namiastki uczucia, imitującego to co sobie wyobraziła ich łączyło.
Chociaż cała podróż aż do tego momentu była skrupulatnie zaplanowana, musiała zamrugać oczami kilka razy, żeby upewnić się czy nie śni. Ale jego obraz był tak boleśnie rzeczywisty, że tylko zdrowy rozsądek zatrzymywał ją w miejscu, zamiast rzucić mu się w ramiona. Choć śledziła losy jego kariery, uparcie omijała wzrokiem rubryki kolumny towarzyskiej, bo tych kilka zapisanych drobnym drukiem słów, mogło po raz kolejny złamać jej serce i wyrwać następną, niemożliwą do załatania dziurę. Poza tym nie była już tą samą, rozkosznie beztroską w swojej naiwności Wren. Lata chłodnych kalkulacji wyrobiły w niej pewne wyrachowanie, które przykleiło się na dobre do jej sylwetki i wgryzło w jej duszę. Mimo to, powieki jej zadrżały, jakby za chwilę mógł spod nich wychynąć wodospad piekących łez.
- Dzięki - wymamrotała, chowając się w sieni domu. Starała się nie powłóczyć wzrokiem po otaczających ją ścianach, w obawie, że odkryje na nich oznaki kogoś jeszcze, kto mógł zostawić po sobie namacalny ślad. Powoli stawiała kroki, patrząc głównie na własne stopy, raz na jakiś czas zerkając ukradkowo na jego plecy. Te same, na których swego czasu zostawiała zaróżowione ślady po pociągnięciach paznokci. - Ty - wypaliła bez namysłu, żałując, że nie zatkała sobie ust. To wszystko nie tak. Nie tak to powinno wyglądać. Czuła jak jej ciało wpada w delirium drżeń. Denerwowała się. A w ostatnim czasie, choć stres bywał jej towarzyszem, nie lękała się w taki sposób.
- To znaczy... - przygryzła wargę, długo ważąc słowa na języku. - Ty - powtórzyła ciszej, z rezygnacją opuszczając ramiona, jakby z jej wnętrza uleciało całe powietrze. - Wiem, że to zabrzmi absurdalnie... Minęło w końcu tyle lat, ale... Ciągle czasami wracałam do ciebie myślami, do tego wszystkiego i... Dłużej bym tam nie wytrzymała. To życie... Wielu by dało się za nie zabić, ale ja go nie chcę. Nie chcę tego wszystkiego. Chcę... ciebie czegoś innego. Byłeś mi kiedyś najbliższą osobą. Jeśli miałabym gdzieś wrócić... to do ciebie tutaj - nieskładny chaos opuścił jej usta. Utkwiła rozgwieżdżone spojrzenie w jego tęczówkach. Wszak był nie tylko jej kochankiem. Traktowała go również jak przyjaciela.
maxwell wheathley
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Wszyscy wtłukiwali mu do głowy by nie zapędzał się w świat Wrenley - on do samego końca uparcie chciał wierzyć, że wszyscy dookoła się mylili ale całe jego szczęście runęło z taką siłą jak spadający w dół największy wodospad na świecie. Do dnia dzisiejszego nie był pewien do końca czy dobrze wybrał stawiając na swoją karierę, trawiony za to zżółknionymi wyrzutami sumienia. Miłość do muzyki okazała się być silniejsza, bardziej zachłanna, nie dopuszczająca do niego nikogo innego poza nią samą jak niewidzialna siła trzymająca go w swoich sidłach, zazdrosna o to, że mógłby swoją relację z kimś dzielić, kogoś kochać bardziej niż ją samą.
Ale jej oczy były równie hipnotyzujące, równie mocno go do siebie przyciągały i sprawiały, że nie mógł o niej zapomnieć, chociaż usilnie się starał przez cały czas nie dopuszczając jej do najwrażliwszego miejsca jakim było jego serce. Był bezsilny przy mocy bezwzględnej potęgi jej arystokratycznego świata, choć sam również w takich się obracał - nie obracając tak potężnym majątkiem, ale będąc światowej sławy pianistą nawet tym nie zaskarbił sobie grama sympatii ze strony jej wiecznie niezadowolonych z jego obecności w jej życiu - każde spotkanie kończąc krzywymi zniechęconymi spojrzeniami po obu stronach. Ileż miał dawać tej dwójce szansę na zmianę podejścia do niego? Ileż miał zapewniać, że jej nie skrzywdzi? Ileż miał razy udowadniać, że on nie był zainteresowany ich ogromnym majątkiem? Nie obchodził go wcale ale za każdym razem dawali mu odczuć, że był od nich g o r s z y.
Nie zostało mu nic innego jak pogodzenie się z jej stratą - piosenki Geoarge'a Michael'a i Prince'a ratowały jego skołowaną głowę i serce przez najbliższy - cierpliwie czekając aż wreszcie przeminie jej obraz w jego pamięci. Będąc w kilku związkach nie poczuł już nigdy więcej tego co czuł do swojej pierwszej wybranki - to uczucie rezerwując jedynie dla niej, które było tylko jej. Wiedział, że w pewnym sensie jest to zapłata, którą płacił za to, że wybrał karierę a nie ją. Każdego dnia sięgając po kieliszek ulubionej wódki aby w ten sposób się ratować przed powracającymi wspomnieniami. Każda następna partnerka była podobna do niej, ale nie była nią, dlatego nie potrafił być dłużej z kimś niż kilka miesięcy czy góra rok. To go zbyt wiele kosztowało, chociaż próbował się podnieść, próbował ułożyć sobie życie bez niej. Żadna nie miała tego koloru w oczach, żadna nie miała takiego połysku we włosach, żadna nie miała tak aksamitnie porcelanowej skóry kiedy składał pocałunki na ustach Ren.
Przyszedł taki moment, że musiał dać szansę innej - była to jego obecna partnerka, która sprawiła, że znowu pojawiły się tamte zapomniane uczucia, które zdążyły wygasnąć. Zawsze wmawiano mu, że to uprzywilejowani mają słuch taki jak taki jak on, dlatego potrafił grywać na pianinie słodkie uwodzące za duszę melodie, a sala koncertowała zamierała zahipnotyzowana dźwiękami. Pojawiał się wszędzie gdzie mógł, licząc na to, że ponownie ją spotka na swojej drodze, że ujrzy ją w tłumie nieznajomych twarzy. Po wypadku nie potrafił na nim grać, ręce odmawiały mu posłuszeństwa a rozpędzona kariera zamarła na czas co było dla niego kolejnym ciosem - od zawsze mając z tyłu głowy teorie spiskowe, był moment, że za tym incydentem mogła stać jej rodzina, ale nie znalazł na to żadnych dowodów - może chcieli by poczuł jak smakuje zemsta na zimno, kiedy nie od razu ich posłuchał a wręcz próbował walczyć o swoje uczucia. A mimo to dalej pamiętał słodki głos Ren. Ale nie potrafił dla niej zostawić wszystkiego.
Od momentu zobaczenia jej ponownie świat się zatrzymał a on miał wrażenie, że nawet przestał słyszeć. Trwał w ogłuszającej ciszy, oczami ślizgając się po jej sylwetce, zastanawiając się czy ktoś nie robi sobie z niego żałosnego żartu. To była ona, rozpoznałby ją wszędzie, chociaż mogłoby się wydawać, że mógł jej już dawno nie pamiętać to gdy słuch po pierwszej fali szoku wreszcie powrócił nawet nie musiał się upewniać, że to nie była ona. Chciałby, żeby ktoś był to ktoś inny, ktoś zupełnie przypominający ją, ale to była Ren. Patrzył na nią tak jak patrzy się na kogoś, kogo nie widziało się bardzo długo, jakby walczył sam ze sobą czy ma wywiesić poddańczą białą flagę czy stanąć na wysokości zadania. Oh, jak bardzo pragnął jej teraz wszystko opowiedzieć, pragnął zamknąć ją w swym ramionach, ale starty z rzeczywistością nie był w stanie nawet podać ręki by się z nią godnie przywitać. Chciał jej wyśpiewać teraz, żeby została i nigdzie nie odchodziła, żeby zapomnieli o wszystkich tych straconych latach.
-Myślisz, że teraz mielibyśmy na to szansę? - wzrokiem błądził wszędzie, bojąc się zajrzeć w jej oczy: bojąc się, że znów każdy obraz, który zatarł w pamięci będący nią samą powrócił z podwójną siłą. Bał się tych oczów, które czuł na sobie. Choć całe jego ciało wysyłało sprzeczne sygnały. Nie odchodź (proszę zostań)
-Nie wiem, ukochana Ren...przepraszam...wybacz, nie powienien....ja... - uniósł dłoń w jej kierunku, pokazując kobiecie, że na palcu wciąż nosił złotą obrączkę. Był zajęty, choć co raz częściej myślał o tym, żeby jednak podpisać papiery rozwodowe. W końcu podniósł na jasnowłosą swoje spojrzenie ze zbolałą miną. Nie potrafił pokazać jej jak w środku jego serce się ucieszyło na jej widok. -Nie żałuje żadnej z naszych chwil, Ren. Warto było kochać każdą z nich....i choć pogodziłem się z tym, że nigdy już ciebie nie odzyskam, bo nie jest nam pisane bycie ze sobą...boję się, że ktoś znów nam na to nie pozwoli...ale jeszcze raz powtórzę, że...nie żałuje tego, że poznałem cię, że...mogłem cię kochać, choć...przez tą krótką chwilę - niepowstrzymany potok słów, którego nie mógł już zatrzymać tuż po jej wyznaniu, którego absolutnie się nie spodziewał. Musiał w jakiś sposób zareagować chociaż w niewielkim stopniu, dlatego przybliżył się wreszcie do swojej dawnej miłości, napawając się tą dławiącą bliskością, której tak pragnął przez cały ten okres czasu. Może będzie tego żałował za trzy sekundy później, ale chciał choć raz jeszcze poczuć kształt jej ust, którego nigdy nie zapomniał.
ren falkenberg
Wiele by oddała za to, żeby ich wspólny rozdział nie został zatrzaśnięty z trzaskiem, przez ręce nienależące do niej, nim na dobre zapisali swój wizerunek na kartach smutnej historii. Przez cały czas, kiedy dwa życia miały szansę się ze sobą złączyć, walczyła. Czasami po ciemku, czasami w blasku jego światła, którym potrafił przegnać każdy mrok. Toczyła nieustanną bitwę z siłami silniejszymi od niej, bardziej doświadczonymi i choć nie brakowało jej determinacji, nie potrafiła uwolnić wewnątrz tej niszczycielskiej siły, którą tak namiętnie operowali jej rodzice. Była zdolna do poświęceń, ale tylko tych, których mogła dokonać poświęcając własną osobę. I ostatecznie doszło do tego, że w wyrazie największych uczuć czystej, nieskalanej niczym miłości, odrzuciła ją, żeby chronić tego, kto był jej najdroższy. Nie wiedziała czy zdawał sobie choć w minimalnym stopniu sprawę, jak ta decyzja niszczyła ją dzień po dniu, zamieniając jej ciało w naczynie, noszące weń kogoś obcego. Kogoś na kogo nie potrafiła spoglądać w lustrze, bez cienia zwątpienia w słuszność swojego czynu. Każdego dnia wcielała się w rolę osoby, którą gardziła nie bardziej, niż wszystkimi ochroniarzami, postawionymi na jej drodze. Nienawidziła tej Ren odzianej w drogie kreacje, uśmiechającej się uprzejmie do obrzydliwie bogatych członków socjety, rozbierających ją wzrokiem. Nienawidziła każdego przyjęcia, na którym go nie było. Samotna pośród tłumu ludzi, z którymi nie chciała mieć nic wspólnego, chociaż dzielili wszystko. Samotność ją zabijała. Stała się ptakiem, zamkniętym w oprawionej kosztownościami klatce, z utęsknieniem wpatrującym się w bezkres niedostępnego dla niego nieba. Nieba, które symbolizowało wolność, bo nie dało się go zakuć w żadne kajdany, w przeciwieństwie do niej.
Wodospad emocji, przesunął się w jego oczach, a jej serce drgnęło raz. Potem drugi. Aż wpadło w delirium drżeń, których nie potrafiła opanować. Coś było nie tak. Widziała, jak tłumi jedne, żeby pochwycić drugie. Jak odsuwa od siebie kolejne, jakby żadna z nich nie była wystarczająco stabilna, żeby znaleźć ujście wraz z jego głosem. Wreszcie go odnalazła. W głowie układała miesiącami setki scenariuszy, setki rozwiązań, ale w żadnym z nich nie rozważała, co zrobi, jeśli okaże się, że jest związany z kimś… tak naprawdę. Ta myśl była nie do zniesienia. Rozrywała jej duszę na drobne strzępki i zacierniała umysł. Była czarna i gęsta jak smoła, tak lepka, że z trudem potrafiła ją od siebie odsunąć. Bo gdyby zagościła w jej umyśle wystarczająco długo, Ren rozpadłaby się na drobne cząsteczki, znikając w pustce jak gasnący deszcz meteorytów.
Mielibyśmy?
Coś znowu w niej drgnęło, ale tym razem pękło pod naporem zręcznie dobranych słów.
Przecież znowu ją mamy.
Chciała zaprotestować. Chciała wić się i kopać. Chciała wykrzyczeć mu w twarz, że przecież po to tutaj przyjechała. Żeby dać im szansę odebraną przed laty, o którą żadne z nich nie było zdolne zawalczyć. Niczego bardziej w świecie nie żałowała jak dnia, w którym się poddała, nie widząc żadnej innej drogi. Ale walczyła. Codziennie, dzielnie stawiała czoła wyzwaniom, zbierając w sobie siły, żeby w końcu wydostać się z pozłacanej klatki i przyjechać do niego. Powiedzieć, że nigdy nie zapomniała żaru tamtego uczucia. Że nigdy nie wygasł, choć niejednokrotnie próbowała go stłumić, wygasić pogrzebaczem.
- Mamy szansę, Max. Możemy wszystko - poprawiła go, nie dopuszczając do siebie tej okrutnie bolesnej myśli, uparcie przedzierającej się do jej głowy. Wysunęła dłoń przed siebie, jakby chciała go dotknąć i sprawdzić, czy pod naciskiem jej palców nie zamieni się w pył, ale zaraz cofnęła ją, przyciskając do piersi. Jej twarz wyglądała jak otwarta rana. Nie potrafiła ukryć emocji, choć zwykle wychodziło jej to doskonale. Widok obrączki ją znokautował. Wyrwał z niej wnętrzności i wypluł prosto pod jego nogi z wciąż bijącym sercem. Czuła jak cała krew odeszła z jej twarzy. Marzyła, żeby zapaść się pod ziemię. W jednej chwili wszystko straciło sens. Jeśli tak ma wyglądać reszta jej życia, niech już teraz pochłonie ją piekło.
- Nikt nam w tym nie przeszkodzi. Nie tym razem. Do cholery, jesteśmy dorosłymi ludźmi, nikt nie będzie nam dyktował jak mamy żyć - głos jej zadrżał, kiedy ze wszystkich sił próbowała powstrzymać pieczenie pod powiekami. Czy na pewno, tym razem nikt by im nie przeszkodził? Gotowa była zrezygnować ze wszystkiego. Z każdego centa, który miała zapisany na koncie. Z nazwiska. Z kariery. Ale czy on byłby to w stanie zrobić dla niej?
- Krótką chwilę… - powtórzyła po nim żałośnie, przez chwilę świdrując błękitnymi tęczówkami jego twarz, jakby chciała dostać się do samego centrum jego myśli, poznać każdą z nich i nauczyć się jej na pamięć. - A więc… to przesądzone - powiedziała bardziej do siebie niż do niego i chociaż było to stwierdzenie, zabrzmiało bardziej jak pytanie. Jakby jeszcze ta jedna iskra nadziei, rozpaczliwie walczyła o to, po co tutaj przyjechała.
maxwell wheathley
and as the clouds roll by we'll sing the song of the sea
Nienawidził tego, że nie potrafili przedrzeć się przez stawiający im opór świat - nienawidził siebie za to, że nie był dość silny by zdać ten paskudny życiowy egzamin, który przegrał. Nie słuchał przecież tych krnąbrnych słów, które uwielbiały powtarzać jak bardzo do siebie nie pasują, mimo, że równie chodził w eleganckich garniturach, z dumą pokazywał się z nią na wszystkich przyjęciach i sprawiał, że lśniła na nich jeszcze bardziej. A mimo to, nie starczyło mu sił by w końcu uwolnić od tego towarzystwa, którego tak nie znosili. Wiedział, że ta wystrojona Ren w najdroższe brylanty to była jedynie maska, a on znał tą prawdziwą, schowaną pod całym tym ciężarem jaki nosiła na swoich barkach. Podziwiał ją każdego dnia, dając jej tyle miłości ile mógł ale nie wytrzymał. Przegrał z samym sobą i mógł mieć tylko do siebie pretensje: w żaden sposób jej nie obwiniał, jedynie za nią tęsknąc.
Nie spodziewał się, żw zobaczy ją jeszcze kiedykolwiek - nie chciałby znów wracać do tego co było; odkąd miał żonę, jego uczucia skupiały się wyłącznie na niej, dając mu ukujenie zapomnienia o dawnej miłości. Długo starał się, żeby całkiem nie wracać myślami o niej, by nie sprawdzać na profilach społecznościowych co robi. Patrzył na nią tak jak się patrzy na kogoś kogo się nie widziało bardzo długo - nie potrafił nawet zaufać własnym oczom, czy umysł własny zaczynał z niego drwić? Był zmęczony - czekaniem na nią, czekaniem na to aż w końcu nie będą musieli o siebie walczyć, że w spokoju będą mogli być ze sobą. Było to dla niego takie odległe, takie niepsiągalne, takie...niemożliwe.
To również było dla niego zbyt...wiele. Zacisnął wargi w wąską linię, zdając sobie sprawę, że nie może teraz wykonać żadnego ruchu - nie chciał dawać jej jakiejkolwiek nadziei ani sobie. Była tak ulotna, taka nieuchwytna, taka niedostępna a on sam uziemiony małżńskim obowiązkiem, który wszak rozpadał się na miliony drobnych kawałwczków, pozwalając żonie być tysiące kilometrów stąd spełniając swoje karierę - zupełnie jak on będący w związku z Ren - czy to nie było w takim razie jego przekleństwem, odpowiedzią na to, że kiedyś wybrał swoją własną?
-Chciałbym...uwierz mi, że...marzę o tym od zawsze...ale...jeszcze nie teraz, jeszcze...nie możemy.. - z trudem wybąkał wychodzące z żalem drżący głos. Odwrócił głowę w bok, czując na sobie rozwalone spojrzenie Ren. Jeszcze tak na niego nie patrzyła jak w tej chwili. Zacisnął pięści, wiedząc, że tego być może nie będzie w stanie mu wybaczyć -przepraszam, Ren - odruchowo wyciągnął rękę w jej stronę, chcąc złapać jej dłoń jednakże również ją cofnął w ostatniej chwili, z trudem wypowiadając jej imię.
ren falkenberg
Nawet teraz, dzień, w którym spojrzenie Maxa zderzyło się z tym chłodnym błękitem, spozierającym spomiędzy oczu jej ojca, był równie wyraźny jak wtedy. Nim pan Falkenberg wypowiedział choćby słowo, już wtedy była pewna, że nie spocznie, póki go nie wykończy. Wystawi za nim list gończy, traktując jak najgorszego bandytę, mimo, że Maxwell nigdy nie był zainteresowany jej fortuną i nie ogarnęła go gorączka złota. W tamtej chwili świat zadrżał w posadach, a przepastny hol, ponad którym z sufitu zwieszały się zdobione kandelabry, zamienił się w pole bitewne, w saloon, gdzie w samym środku mierzyło się ze sobą dwóch pionierów, ale tylko jeden był w stanie zgarnąć wszystko, włącznie z ranczo na którym miała spędzić resztę dni, zamknięta w złotej klatce.
Już wtedy wiedziała, który z nich wygra. Niepotrzebne im było wielkie rodeo, ku uciesze zebranych wokół gości. Wszak żaden z nich nie zamierzał kręcić lassem i zarzucić liny na drugiego. Sznur zaplatał się wyłącznie wokół niej, zaciskając się coraz ciaśniej wokół szyi jak zdradliwa bandana, którą ktoś postanowił zawiązać za mocno, licząc na to, że się udusi. Czuła się jak wielbłąd na pustyni, pozbawiony wody, czując ciężar przytroczonych sakw, wypełnionych wyłącznie piekielnie suchym piaskiem.
Nie z tobą.
Tych kilka krótkich słów, przekreśliło wszystkie plany, rozrywając jej duszę na pół. Było jak broń uzbrojona w bagnet, by jednym, precyzyjnym ciosem przebić serce. Na moment przestało bić, a potem rozsypało się na miliardy szklanych odłamków, krusząc się pod stopami, napływającego tłumu. Widziała jak w oczach Maxa dogasa żar walki. Jej ojciec też to widział. Być może dlatego jego usta przyozdobił kpiący uśmiech, jakby chciał jeszcze dodać: howdy i spierdalaj. Oddałaby w tamtej chwili wszystko. Każdy brylant, każdy pieniądz odłożony na koncie, wszystkie markowe ubrania, cokolwiek tylko do niej należało, żeby z nim zostać. Zaszyć się w dziczy, uciec do Tingaree i zaszyć się wśród Aborygenów.
Ale on przestał walczyć.
Złożył broń.
Opuścił bagnet.
Przebił jej serce jeszcze raz.
To nie broń była tym co zabolało najbardziej, ale to, kto ją dzierżył.
Powoli w jej głowie rozkwitało zwątpienie. Może Johnny miał rację? Może wcale nie powinna była tutaj przyjeżdżać, tkwiąc między prętami wygodnego więzienia? Nie. Potrząsnęłaby głową, ale jej ciało nie było zdolne się ruszyć, sparaliżowane wszystkim tym, co powiedział wcześniej i co dodał teraz. Nie wróci. Nigdy nie wróci. Nie zrezygnuje. Ale może… Już nie było o co walczyć?
Jeszcze nie teraz.
Jeszcze.
Serce zabiło mocniej.
Załopotało w piersi, niczym ptak zrywający się do lotu.
W całej swojej desperacji, rozpaczliwie uczepiła się tych trzech słów, pielęgnując w środku iskierkę nadziei. Z drżeniem powiek obserwowała powłóczysty ruch jego ręki. Cofnął ją, a ona rozsypała się jak domek z piasku, smagnięty podmuchem wiatru.
- Zaczekam - przyrzekła, zbierając niewypowiedziane słowa z jego warg. Wybrała go, ale ten wybór złamał jej serce. Nim powiedziała coś jeszcze; nim on dodał coś, co zrujnowałoby ją doszczętnie, połknęła każde zrodzone we wnętrzu duszy zdanie i kosztowało ją to więcej niż dotychczas było jej płacić za cokolwiek. Skinęła głową i obróciła się, puszczając w bieg przed siebie, a wiatr rozwiewał jej łzy, rzeźbiące ścieżki na policzkach.
KONIEC
maxwell wheathley