przepraszam za długość, mnie też zaskoczyła
Wiatr nacierający ze wschodu, zimny i kolczasty, wzbierał na sile. Porywał do swego niezgrabnego tańca pogubione na ulicy skrawki papierów i puste pudełeczka z logiem znanych fastfoodowych barów, a także - czy może przede wszystkim - misternie ugładzone pasma włosów, składające się na czuprynę kroczącego wśród podmuchów mężczyzny.
Do dupy z tym… wyrwało mu się cierpko, a już po niedługiej chwili, podczas to której musiał się odpowiednio namyśleć, na powietrze wyjrzał także stosowny eufemizm wiatru. No więc do dupy z tym spiździelonym szkwałem i do dupy z pocztą, której godziny otwarcia były istną komedią! Wczoraj doczołgał się pod te sfatygowane, ceglane ściany tuż przed zamknięciem (któż to widział, zamykać pocztę już o czwartej?) i upewniając się jeszcze, że to nastąpi dopiero za siedem minut i czternaście sekund, i tak pocałował przeklętą klamkę!
Oczywiście, że mógł zajrzeć wcześniej.
Szkopuł leżał w tym, że odkąd wydalono go z pracy pod pozorem zaniedbania obowiązków (faktycznie tydzień nieobecności bez znaku życia mógł wdać się jego szefostwu w kość, tutaj się wykłócać nie zamierzał), a jego tors zdobił białawy opatrunek barwiący się czasem szkarłatem, Orpheus Wrottesley nie lubił wychodzić z domu. Bolało go w końcu ciało, nad Australię natarła fala chłodnego, zimowego wiatru, ciuchy wyjściowe były nagle takie jakieś niewygodne, a jego współlokator… no właśnie - jego współlokator absorbował go bez reszty. I dlatego właśnie nie zdążył na pocztę - bo rankiem oglądali nowe odcinki ich ulubionego serialu, popołudniem wspólnie gotowali, wieszali pranie i sprzątali (próbując w dwie godziny nadrobić połowę straconego dnia), a potem zamknięto przeklętą pocztę.
I tak oto dotarł do chwili obecnej.
Przeskakując nad uformowaną w wypukłościach chodnika kałużą, leżącą zaraz u podnóża schodów pocztowych, znów puścił w ruch wiązankę siarczystych przekleństw (zapomniał, że w obecnym stanie nie wypada mu tak
szaleć i już objęła go fala nieubłaganego bólu), a po pokonaniu czterech stopni twarz jego napotkała na twardą powierzchnię oszklonych drzwi. -
Kurwajapierdole - wydostało się spod jego ust niezbyt subtelne i tym samym zrozumiałe bluźnierstwo, kiedy zaskoczony nieprzewidzianym zderzeniem, wykonał nieroztropny krok do tyłu i osunął się z jednego stopnia schodów. Żeby było jasne - nic mu się pod względem fizycznym nie stało. Ot przez moment zabolał go nos, który teraz notabene skrywał się pod uściskiem jego dłoni. Za niezgrabne słowa odpowiadał jednakże szok i wściekle bijące serce, a potem… Potem usłyszał swoje imię.
Jakże zawsze bawiła Orpheusa przewrotność losu. To, że rzeczy skrupulatnie wciskane w najbardziej ciemny i odległy kąt i tak zawsze odnajdywały go same, w najmniej oczekiwanym momencie! Z początku aż odjęło mu mowę, kiedy stał tak z zakrytym nosem i rozwartymi powiekami, wpatrując się w człowieka dzierżącego zagubione elementy układanki sklejającej się na obraz Scotta. Miał go odwiedzić. Tydzień, miesiąc… pół roku temu. Miał, ale było mu jakoś tak nie po drodze. A teraz los podarował mu tę jakże przerażającą okazję sam, tak nad wyraz litościwie. Czy to wybitnie głupie, że w pierwszym odruchu Wrottesley chciał uciec? Po pierwsze - nie poznał go, ba, nie p o z n a w a ł go, cały czas, nawet kiedy pierwszy szok już opadł. Czas osiadł mu pod powiekami w postaci ledwie dostrzegalnych zmarszczek, będących zapowiedzią nadchodzącej trzydziestki. Włosy z zabawnie sterczącej czupryny typowej dla nastolatków ułożyły się w przemyślaną konstrukcję. Usta nabrały ostrzejszego wyrazu, podobnie jak reszta rysów twarzy, a wzrost zatrzymał się pewnie gdzieś na wysokości linii żuchwy Orpheusa, choć teraz, przez dzielący ich stopień od schodów, zdawali się równi. Nie pamiętał, by Lowell był tak przystojny - zaraz, czy tak można było mu w ogóle myśleć o swoim eks-przyjacielu? To teraz jednak nieistotne; to i resztę nachodzących na umysł pytań zasłonił nagle cień lowellowych oczu - ten szczególny cień niezagojonych ran przeszłości. No i trzeba było się w końcu odezwać. -
Tak trochę, tak, myślę, że tak - kłamstwo to posłużyć miało za przeciwwagę jego własnych win, nic więcej. Chciał odjąć sobie nieco wyrzytów sumienia, podrzucając ich niewielką część Lowellowi, by łatwiej mu się z nim rozmawiało. Teraz bowiem, kiedy mężczyzna także miał czego żałować - tak jak Orpheus urwania się ich kontaktu - nie wypadał przy nim chyba aż tak kiepsko. -
Nos. Przywaliłeś mi w nos - doprecyzował jeszcze, chcąc pozbyć się wszelkich nieścisłości, choć dociskany wciąż środek twarzy mówił doskonale sam za siebie.
lowell hawkins