005.
I let you get away
There goes my happily ever after
{outfit}
Majsterkowanie nie leżało w naturze Dawseya. Potrafił naprawić parę rzeczy, ale nie był fachowcem w tym fachu. Zdecydowanie lepiej umiał obchodzić się ze zwierzętami czy ludźmi. Kochał szpital, w przeszłości przebywał tam w każdej wolnej chwili, zajmując się swoimi pacjentami najlepiej jak potrafił. Resztę czasu poświęcał Lily i Leah. Ewentualnie książkom. Albo dziewczynom i książkom jednocześnie. Kochał, kiedy Leah leżała wtulona plecami w jego klatkę piersiową, a Lily bawiła się gdzieś w pobliżu, gdzie mogli mieć na nią oko. Zazwyczaj wtedy trzymał w ręku jakąś powieść, ale nie mógł się skupić na fabule, kiedy blond włosy żony łaskotały go w twarz. Uśmiechał się pod nosem i wąchał je do utraty tchu. Zupełnie zwariował na punkcie Dużego Anioła i Małego Aniołka. Wydawało mu się, że są tak kompatybilni, że kiedy Mały Aniołek odszedł, jego rodzina się rozpadła. Tak naprawdę był zafiksowany na błędzie. Przez cały czas myślał, że śmierć Lily to czyjeś niedopatrzenie, a nie następstwo choroby. Mylił się, ale zupełnie nie wiedział na kogo zrzucić winę za to co się stało, kogo ukarać. Przecież nie mogło być tak, że to jakieś idiotyczne przeznaczenie, bo niby w jaki sposób miałby dać mu w mordę? Po rozwodzie nie spotkał więcej Leah. Rzucił się w wir pracy jeszcze bardziej, poznał Wandę, która na początku była jego… zabawką. Ciężko było mu się do tego przyznać teraz, nawet przed samym sobą, ale kobieta była dla niego zwykłym pocieszeniem, dopóki nie zrozumiał, że rzeczywiście ją pokochał. Nie taką szaloną miłością jak Leah, nie taką zwariowaną, nie był zakochany. Kochał Wandę statecznie, dojrzale, bezpiecznie. W jakiś sposób chronił swoje serce, by ponownie nie spotkało go to, co w przeszłości. Pożar skutecznie pozbawił go stuprocentowej władzy w ręce. Poruszał nią, ale nie tak sprawnie jak kiedyś, więc operowanie nie wchodziło już w rachubę, odszedł stamtąd, jeszcze bardziej zakopując się w swoim żalu. Owszem, wiedział, że jego niepowodzenia są wyłącznie jego winą, ale teraz było za późno na naprawę czegokolwiek. Wandzie starał się wynagrodzić każdą przykrość, którą jej sprawił, ale była jeszcze masa ludzi, która zasługiwała choćby na przeprosiny. Leah była jedną z nich, ale dawno temu przyrzekł sobie, że zostawi ją w spokoju. Da jej żyć tak, jakby nigdy nie istniał. Nie zrani jej więcej.
Chatka w Tingaree nie była pierwszej nowości. Parę rzeczy się rozpadało, dlatego zdecydował się wymienić kilka spróchniałych desek na pomostku, doprowadzić do ładu salon i może zająć się w końcu pokoikiem dziecięcym? Tak, chyba to był główny powód, dla którego znalazł się w LB Hardware. Pod pretekstem kupienia sprzętu, wszedł do sklepu budowlanego i udał się na dział farb. Nie wiedział, jaką płeć będzie miało dziecko, dlatego nie chciał dostosowywać koloru ścian według takich kryteriów. Chyba zamierzał wziąć zieloną. Taką, jak liście za oknem rozświetlone wschodzącym słońcem. I niebieską, by namalować skrawek nieba, może parę chmur, żółtą, by na niebie umieścić kilka gwiazdek. Pogubił się, nie wiedział, co jeszcze powinien wziąć, dlatego poprosił o pomoc pracownika. Rozmawiali przez chwilę o tym, jakie pędzle będą mu potrzebne, kiedy usłyszał głos, który go zmroził. Jak w transie poszedł w tamtym kierunku. Pracownik coś do niego mówił, ale Dawsey już tego nie słyszał. Właśnie widział Anioła, pięknego blondwłosego Anioła, mógłby przysiąc, że to była ona. Niemalże biegł, by ją zobaczyć. Kiedy znalazł się w odpowiedniej alejce, zatrzymał się gwałtownie. Przyjrzał się jej uważnie. Nadal była tak samo piękna. Czas, który minął niczego nie odebrał jej pięknej twarzy. Czy zwariował po raz kolejny w swoim życiu? -
Chryste, Leah, powiedz, że nie zgłupiałem - poprosił, chociaż nie był pewien czy w ogóle chciała z nim rozmawiać?