Życie prowadziło ich wszystkim w jedynie sobie znanym kierunku, nie biorąc odpowiedzialności za nic, co miało miejsce. Tam, gdzie wydawało się, że mogła zaistnieć iskra rozświetlająca otoczenie, pojawiał się sztorm, utrudniający złapanie oddechu i gaszący wszystko na swej drodze. Nieprzewidywalność losu nie była czymś, co współgrało z wyjątkowo surową sylwetką kapitana marynarki wojennej i jeśli patrzyło się na niego z zewnątrz, mogło dostrzegać się panowanie nawet nad nieprzewidywalnym. Czy to na lądzie, czy to na morzu miał plan wobec wszystkiego i odpowiedzi na pytania swoich ludzi. Był gotowy do walki, a nieustająca burza myśli układała się w nieprzerwany szereg analizy. Musiał taki być. Musiał być jedyną ostoją w całym chaosie zwanym wojną. Jeśli jego ludzie dostrzegliby w nim niepewność, wahanie, nie daliby rady dokonać tego, co mieli do zrobienia. Oczywiście nie uważał, że załoga
Adelaide była niewłaściwa czy, nie daj Boże, tchórzliwa. Nie. Wszyscy otrzymali odpowiednie wykształcenie techniczne, bojowe, jak i fizyczne. I tak samo wszyscy znali zasady. Wszyscy otrzymywali rozkazy i mieli się im podporządkowywać. Doskonale działali pod dowództwem, nie zastanawiając się nad większym planem, polegając na swych przełożonych. Do tego byli tworzeni. Tak wychowywani, trenowani. Zahartowani. Każdy element był istotny w wielkiej machinie zwanej marynarką wojenną. A on odpowiadał za jej największy okręt flagowy.
Jego serce i ciało, chociaż aktualnie walczące z traumą wyrzucaną przez całość wydarzeń w ostatnim życiu kapitana, czuły się idealnie w trybie przetrwania. Twarde mięśnie znosiły wszelkie niedogodności, krew przepływała w tempie najbardziej wydajnym dla organizmu, a umysł nieustannie pracował na najwyższych obrotach. Kochał swoje dzieci, kochał swój kraj, ale równocześnie kochał walkę. Była jego częścią i miała nią być już zawsze. Być może właśnie w tym leżał problem. Że nikt nie był w stanie tego zrozumieć tak naprawdę. Nawet on sam. Pojąć, jak ktoś z jego doświadczeniem, z jego dorobkiem, z jego statusem wciąż ciągnął ku niebezpieczeństwom. Palące słońce Pakistanu, piaski Iranu, góry Afganistanu, bogactwo Arabii Saudyjskiej i zarówno biedota tamtych terenów. To wszystko tworzyło uzależniającą mieszankę, której bliżej było do rodzinnego domu kapitana, aniżeli wszystko inne. Bo czuł, że żył. Nieważne, jak wiele razy ocierał się o śmierć i co o niej uważał, jak bardzo krwawa nie była, nie mógł pozbyć się tej zwierzęcej części samego siebie, która pragnęła znów zanurzenia się w to ponownie. Pozwolenia sobie na całkowite odcięcie od człowieczeństwa, by stać się irbisem patrolującym swoje ziemie w poszukiwaniu intruzów. Działo się to wbrew logice. Wbrew rozsądkowi, bo przecież nie życzył sobie własnego unicestwienia i biorąc pod uwagę problemy z zespołem stresu pourazowego, ryzyko powinno być w jego umyśle czymś na drugim krańcu rzeczy pożądanych. Dlaczego więc się to działo? Dlaczego równocześnie lęk łączył się z pragnieniem? Przecież ataki paniki były przerażające i Ephraima przejmowało wówczas przytłaczające uczucie strachu, które kazało mu uciekać, lecz równocześnie jego ciało nie było w stanie się ruszyć. Jakim cholernym trafem to w ogóle było możliwe? Dlaczego nie potrafił tego zrozumieć? Dlaczego nie potrafił zrozumieć sam siebie?
Są szanse, że to się zmieni?
-
Czy zacznie mówić? - upewnił się, czy wyłapał, o co pytała. -
Nie wyobrażam sobie, żeby nie. Tęsknię za jej paplaniną - przyznał, gładząc główkę dziewczynki i pozwalając, by Libbie zrzuciła jego dłoń z włosów i złapała go za rękę, zaraz też próbując się na niej uwiesić. Widziała to wielokrotnie w wykonaniu Jace’a i jako młodsza siostra najwidoczniej czuła się zobowiązana kontynuować tradycję. Ephraim jednak niespecjalnie zwracał na nią uwagę w tym konkretnym momencie, pozwalając jej robić, co chciała. Szczególnie że nie mógł się nie roześmiać na kolejne słowa swojej towarzyszki. Zdziwiony ton oraz wyraz twarzy mówiły wystarczająco wiele, że Leighton nie miała bladego pojęcia o dzieciach i ta wiedza nie była nieszczera. Po prostu… Jej nie było. -
Wybacz - odchrząknął, próbując doprowadzić się do porządku i ukryć rozbawienie. W końcu wyprostował się, a jedynym śladem po tym, co się wydarzyło, były lekko uniesione kąciki ust. -
Pam mieszka teraz u swojego ojca, więc nie kontroluje, co gotujemy - odparł, wzruszając lekko ramionami i spychając temat na dalszy plan. Nie chciał się nad tym pochylać i przy okazji nie lubił rozprawiać aż nadto o sprawach personalnych. W Lorne Bay jednak wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli, więc co za różnica? Skoro wiedzieli i tak lepiej, co się działo u Burnettów lepiej niż oni sami… -
Mnie brakuje aushaku - powiedział lżej, uśmiechając się delikatnie do samego siebie. Bo mimo podróży, mimo poznania niezliczonej ilości dań, kuchni oraz kultur, nigdy nie miał zapomnieć jedzenia, które przygotowywał mu Gulab z rodziną. Najprostsze danie afgańskich Pasztunów, ale smakowało najlepiej ze wszystkich. Smakowało życiem.
Wspomnienia tamtej sytuacji rozwiały się równie szybko, co pojawiły i cała męska uwaga skupiła się na córce i bałaganie, który narobiła. Oczywiście, że nie był na nią zły. Nigdy nie czuł potrzeby, aby robić o coś takiego aferę. Jedynie jeszcze bardziej stresowałby dziewczynkę. Dlatego też wziął ją szybko na ręce i rozeznał się w szkodach, jakie wyrządziła jego mała podopieczna. Najbardziej narażona w polu rażenia okazała się Leighton. Która nie wyglądała ani nie brzmiała na zadowoloną. Czy miała robić im z tego powodu problemy? Ephraim był przygotowany na każdą ewentualność, ale nie zmieniał swojego podejścia. Spokój był najistotniejszy i opanowanie, by wspomóc nimi rozemocjonowaną Liberty. Dlatego w pewien sposób odetchnął w duchu, gdy — pomimo początkowego grymasu — Wyatt zdecydowała się na odpuszczenie. W tym samym czasie, w którym ona przeszukiwała torebkę, Burnett starał się znaleźć mokre chusteczki w kieszeni marynarki, jednak było to trochę utrudnione zadanie. Nie posiadał tak rozwiniętego talentu robienia kilku rzeczy jednocześnie w przeciwieństwie do kobiet, dlatego też wciąż próbował osiągnąć swój cel, gdy Leighton podeszła bliżej z własną chusteczką. Musiał przyznać, że nieco go zaskoczyła. Biorąc pod uwagę jej wcześniejsze zachowanie w stosunku i w obecności dziewczynki, nie spodziewał się podjęcia takich kroków. Skinął jednak głową, w milczeniu zamierzając obserwować damskie działania. Bródka trzęsła się małej Burnettównie, gdy chusteczka przejeżdżała po pokrytych farbą policzkach, ale już rzewnie nie zanosiła się płaczem. Był to już delikatny szloch, oznaczający, że dziewczynka powoli się uspokajała. Równocześnie też nie mógł nie patrzeć na to, co robiła Leighton. Ciekawość mieszała się z uważnością rodzica, kontrolującego otoczenie jego małej pociechy. Bo chociaż Liberty niekiedy jeszcze brała bardziej zapowietrzony wdech, cierpliwie czekała, aż z jej buzi zniknie ślad zasychającego produktu malowniczego. Wszak to nie sam kolor wprowadził ją w ten stan, lecz głośny wybuch. Małe rączki wciąż zaciskały się na materiale ojcowskiego ubrania i chyba obecność mężczyzny sprawiała, że Libbie nie niepokoiła się podczas tego całego zabiegu. Owszem, była smutna, lecz nie przerażona działaniami obcego dorosłego. Równocześnie podczas tych porządków Ephraim zdał sobie sprawę, że czuł dokładnie to samo, co ponad dekadę temu we Włoszech. Konkretnie chodziło o zapach perfum docierający do jego nozdrzy, a który należał do nikogo innego jak Leighton. Mimo wszystko… To były miłe wspomnienia. Uśmiechnął się niemalże niedostrzegalnie, wplatając dość oczywisty smutek w ów grymas. A to wszystko trwało jedynie ulotny moment.
Gdy akcja z doprowadzeniem uroczej twarzyczki zakończyła się sukcesem, Ephraim złożył na pulchnym policzku córeczki pocałunek, chcąc ją przynajmniej w tym aspekcie pocieszyć. Nie mógł znieść momentów, kiedy Libbie była smutna. -
Na to wygląda, że dziś też robimy aglio e olio, hm? - mruknął, patrząc na dziewczynkę, a gdy tylko wypowiedział magiczną nazwę, ogromne, ciemne oczy się zaświeciły. Łezki jakby cofnęły się, bródka uspokoiła drżenie, by zaraz opaść na męskie ramię i mocno się w nie wtulić. Małe paluszki wystukiwały jedynie sobie znajomy rytm na ojcowskich ramionach, pozwalając, by dorośli zajęli się sobą. Ephraim wiedział, że zapewne w ciągu kilku minut przesycona emocjami Liberty miała twardo spać. W końcu zawsze tak było, a przy okazji zbliżała się jej pora drzemki. To teraz także był moment, by zwrócić się do wciąż towarzyszącej im i ofiary wypadku. -
Dziękuję - powiedział cicho, odnajdując damskie spojrzenie, by zatrzymać się na nim nieco dłużej. -
I jeszcze raz przepraszam. To... - Nie dokończył, bo właśnie dołączył do nich pracownik sklepu, żądając wyjaśnień. Na szczęście młoda ekspedientka w lot pojęła, co się wydarzyło i zapewniła, aby się nie przejmować. -
Oczywiście zapłacę za wszystko i... Od razu złożę zamówienie. Leighton? - Zwrócił się do kobiety, wyłapując jej spojrzenie na tyle, w jakim stopniu pozwalało mu na to małe ciałko córki. -
Pozwól, że sfinansuję twoje zakupy w ramach rekompensaty strat fizycznych i mentalnych. - Czy on właśnie pozwolił sobie na nikły żart?
Leighton Wyatt